poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Epilog

Demi przekręciła się na drugi bok, przykrywając głowę poduszką. Nie miała siły wstać, a Nate skaczący po łóżku i krzyczący do ucha niczego jej nie ułatwiał. Lekko uchyliła jedno oko, by sprawdzić, czy może liczyć na ratunek, ale Joe nawet nie drgnął. Normalnie pewnie szturchnęłaby go albo wyjęczała prośbę o litość, jednak dzisiaj wyjątkowo zasługiwał na ułaskawienie, bo tej nocy spał jeszcze mniej, niż ona. Mimo wszystko, czuła się, jakby miała kaca, a przecież od piętnastu miesięcy nawet nie tknęła alkoholu. Najpierw przez cały okres drugiej ciąży, teraz z kolei, dlatego, że karmiła piersią. Rory był zdecydowanym entuzjastą jej mleka i gardził jakąkolwiek mieszanką, więc nie miała dużego wyboru. Na całe szczęście nie miał po nim problemów z brzuszkiem, więc nadrabiała doświadczenie stracone w przypadku Nathana.
Szczerze, nie była przekonana do ponownego zmierzenia się z kolejną rundą rodzicielskich problemów, szczególnie po tym, co zafundował jej pierworodny. Bała się komplikacji, kolejnych koszmarnych kolek i wszystkiego, co wiązało się z logicznym rozplanowaniem wychowywania dwójki dzieci jednocześnie. Długi czas twierdziła, że w trójkę było im najlepiej i nie potrzebowali nikogo więcej, ale Joe bardzo nalegał. Sam miał braci, doceniał, więc, jak dużym byli dla niego wsparciem w trudnych chwilach. Chciał, żeby Nate również miał taką możliwość. Miał w tym sporo racji, stąd postanowiła rozważyć jego propozycję. Nie bała się, że nie będzie jej pomagał, bo tatą był świetnym. Gdy tylko nie pracował, bo obowiązków w firmie wraz z jej rozwojem miał coraz więcej, zawsze pomagał przy synu, jak tylko mógł. O dziwo żadne z jej zmartwień nie miało pokrycia w rzeczywistości. Ciąża przebiegła książkowo, całe, o zgrozo, czterdzieści dwa tygodnie. Ronanowi wcale nie spieszyło się na świat, tak jak starszemu bratu, co więcej, żeby zdecydować się wreszcie wyjść, potrzebował specjalnego zaproszenia w postaci wywoływania porodu dwa tygodnie po wyznaczonym terminie. Tym razem na szczęście obyło się bez cesarki, a Joe, jak dumny tata przeciął pępowinę i nawet kilka łez spłynęło mu po policzkach. Rory był chyba najgrzeczniejszym noworodkiem, jakiego znała, na całe szczęście, w przeciwieństwie do swojego starszego brata. Bardzo rzadko płakał, tylko jadł, spał i brudził pieluszki, ciesząc tym całą rodzinę. Rob twierdził, że zdecydowanie odziedziczył to po Joe, a jej mama przyznała mu rację, wspominając swoją córkę, jako najbardziej płaczliwe i uparte dziecko we wszechświecie. Wtedy miała ochotę wspomnieć swojej rodzicielce, że tak naprawdę to największe lamenty Nate’a przypadły właśnie na czas po jej wyjeździe, ale ugryzła się w język. Wolała nie sprowadzać kolejnej brzuszkowej katastrofy i cieszyła się, że przez sześć miesięcy od narodzin drugiego syna, nie wydarzyło się nic, co zmąciłoby jego pogodną i spokojną naturę. Aż do wczorajszego wieczora.
W sumie już od rana był marudny, nie chciał spać, kiepsko ssał i nawet nie domagał się smoczka. Ciągle za to pragnął być noszony na rękach, co nie zdarzało się zbyt często, bo zwykle potrafił zająć się samym sobą, położony na macie edukacyjnej, czy na dywanie w salonie, w towarzystwie rozgadanego Nate’a. Przenosiła go przez cały dzień, podrygując z nim w ramionach nawet podczas przygotowywania obiadu, bo odkąd większość czasu spędzała w domu, pani Thomas wpadała do nich tylko dwa lub trzy razy w tygodniu. Na całe szczęście Joe wrócił wcześniej z biura, wykąpał go, przebrał i dopiero wtedy Rory zaczął swoją arię trwającą do trzeciej nad ranem. Na początku wstawali do niego na zmianę, ale w końcu Jonas stwierdził, że nie ma to większego sensu i kazał się jej położyć, a on sam został z młodym w jego pokoju, bo wszystkie inne metody już zawiodły. Próbowali spacerowania z nim po mieszkaniu, licząc, że w ten sposób jakoś się uspokoi, ale wtedy, również z wielkim płaczem, obudził się Nate i jego też trzeba było uspokoić. Jej mały mężczyzna miał już cztery lata i był strasznym nerwusem. Tak samo, jak teraz, gdy próbował ściągnąć z nich kołdrę.
- Tato! Wstawaj no! Tato, słyszysz mnie! Obudź się! Obiecałeś, że będziesz się ze mną bawił przez cały dzień!
Nathan krzyczał wprost do ucha swojemu, biednemu, zmęczonemu ojcu, który przykrył się szczelniej kołdrą po sam czubek głowy. Wiele razy tłumaczyła mu, by nie składał obietnic bez pokrycia, bo później Nate mocno to przeżywał. Tyle, że Joe chyba próbował wynagrodzić swojemu pierworodnemu synowi, że nieraz spędzał w pracy po dwanaście godzin na dobę i nie miał dla niego tyle czasu, ile faktycznie chciałby mu poświęcać.  Ona też pracowała, ale odkąd zwolniła się z RB Company i przeniosła do firmy projektującej ogrody, mogła większość rzeczy robić w domu, dzięki czemu udawało jej się utrzymać wszystko pod kontrolą. Oczywiście sama nie dałaby rady, jednak gosposia, pani Thomas i Joe, kiedy już wracał do domu, byli wystarczającym wsparciem. Macierzyństwo skutecznie wyleczyło ją z przekonania, że wszystko mogła zrobić sama. Nie biegała już za Nate’m, za każdym razem, gdy ubrudził sobie koszulkę. Pierworodny uwielbiał wszystko, co mokre, klejące i brudzące. Przez pierwsze dwa lata cierpiała przeokropnie, przyzwyczajona do porządku, kiedy w całym mieszkaniu pałętały się zabawki, a jej syn wyglądał, jak mały dzikus wypuszczony z uwięzi za każdym razem, kiedy wpadali w odwiedziny do Kevina i Ali. Na całe szczęście jakoś wyleczyła się z tego nadmiernego perfekcjonalizmu. Dlatego, po całej tej szkole przetrwania, jaką przeszli za pierwszym razem, z Rorym było zdecydowanie łatwiej. Zazwyczaj.
- Mamo! Powiedz tacie, żeby wstał!
            Teraz odwrócił się do niej, a jego wielkie, brązowe oczy, stały się jeszcze większe i bardzo gniewne. Nie mogła się nadziwić, jak to możliwe, ale z każdym dniem był coraz bardziej podobny do swojego ojca. Rory również, ale nie w aż takim stopniu. Przynajmniej oczy i podbródek miał po niej. Pierworodny natomiast był niemal wierną kopią Joe’go. Stroił nawet identyczne miny, kiedy nad czymś myślał, gdy rysował w pełnym skupieniu kolejny „projekt” dla dziadka lub tak jak teraz, był zły na cały świat, bo ukochany tatuś nie miał siły pozbierać się z łóżka.
 - Chodź do mnie synku. – Złapała go za rączkę i odchyliła kołdrę, żeby położył się obok niej. Od razu mocno się do niej przytulił, choć początkowo chciał jej jeszcze pokazać, że jest bardzo zły i nie z nim takie numery. Zmiękł jednak, gdy pocałowała go w czółko i odgarnęła grzywkę z oczu. Od zawsze był strasznym pieszczochem. Złośnikiem i pieszczochem.
- Tatuś mi obiecał.
Wychlipał żałośnie, prawie płacząc. Bardzo tego nie lubiła.
- Wiem, skarbie, ale tatuś miał bardzo ciężki dzień wczoraj i noc, bo Rory się źle czuł, więc teraz musi odpocząć, ale jak wstanie to na pewno się z tobą pobawi, a potem pojedziemy na urodziny do Haydena, pamiętasz? To dzisiaj jest ten dzień, kiedy wręczysz mu ten świetny kij do baseballu. – Twarzyczka chłopca na chwilę się rozpromieniła i wyglądało na to, że jakoś go udobruchała. Uwielbiał towarzystwo starszego kuzyna. Chłopiec nigdy się z nim nie kłócił, nie zabierał zabawek, nie gryzł, no i wymyślał ciekawe zabawy. Nate znacznie lepiej dogadywał się ze starszymi, natomiast w przypadku rówieśników w przedszkolu, czy młodszych, często zdarzały się konflikty. Kiedyś nawet zapytał się ich, czy nie mogliby wymienić Rory’ego na Haydena, bo zdecydowanie nie widział nic fajnego w dziecku, które nie umiało mówić, chodzić i bawić się samochodami. – A teraz chodź, zobaczymy, czy Rory śpi, a potem przygotujemy śniadanie.
Jak najciszej się dało zeszli z łóżka i wyszli z sypialni. Nate przez cały czas trzymał jej dłoń. Ostrożnie uchyliła drzwi do sąsiadującego z pokojem pierworodnego, królestwa Rory’ego. Syn momentalnie wyrwał rękę z jej uścisku i powędrował do łóżeczka brata, opierając czoło o grube szczebelki drewnianego łóżeczka. Niby gdyby się obudził, usłyszałaby to przez elektroniczną nianię, ale i tak wolała upewnić się osobiście. Ronan spał, jak mały, grzeczny aniołek, którym był na co dzień. W porównaniu do starszego brata, usypianie go, oczywiście poza zębowymi incydentami, należało niemal do przyjemności. Tyle, że strasznie wiercił się przez sen. Potrafił przewędrować całe łóżeczko wzdłuż i wszerz, dlatego niezbędnym zakupem okazały się ochraniacze na szczebelki, żeby nie obijał sobie głowy podczas tych nocnych eskapad. Przykryła go kocykiem, bo spał ubrany jednie w śpiochy z krótkim rękawem i powędrowali na dół.
- Mamusiu, a czy u Haydena będzie dziadek?
Spytał ją Nate, kiedy weszli do kuchni. Wdrapał się na wysoki stołek i oparł łokciami na wyspie kuchennej, gdy ona zaczęła przeglądać lodówkę. Sobotnie śniadania to była tradycja Joe’go, ale naprawdę nie miała serca go budzić. I wcale nie zdziwiło jej, że młody spytał o dziadka. Po tacie był dla niego najważniejszym męskim członkiem rodziny, z resztą wcale jej to nie dziwiło, bo Rob miał świetne podejście do dzieci. Wszystkie wnuki bez wyjątku uwielbiały go i nie mogły się doczekać, kiedy ich odwiedzi.
- Na pewno skarbie. – Odpowiedziała mu, wyjmując z lodówki jajka, mleko i dżem. Nie była świetną kucharką, ale podglądając Joe’go nauczyła się, co nieco. Także teraz miała zamiar to pokazać.
- A Lilly też będzie?
Zaśmiała się cicho, słysząc to pytanie. Nate nie przepadał za diablicą. Ten pseudonim pasował idealnie do małego różowego armagedonu Court i Matta. Zawsze, gdy u nich była, albo oni u niej, zmuszała go do zabaw lalkami, a kiedy się jej sprzeciwiał, często traktowała go zębami. Nathan także miał temperament i kiedyś nawet w odwecie pchnął ją tak, że upadła na tył główki. Płakała, ale na szczęście, nic jej się nie stało. Mimo wszystko Joe bardzo się wtedy zezłościł, przeprowadzając z synem poważną rozmowę na temat szacunku do dziewczynek i tego, że nie można ich bić, nawet, jeśli mu dokuczają. Przy okazji młody dostał karę, ale zapamiętał sobie jego słowa i później sytuacja już się nie powtórzyła.
- Myślę, że tak.
- Nie chcę, żeby znów mnie gryzła…
Nate był przerażony. I wcale mu się nie dziwiła. Lilly była bardzo inteligentną dziewczynką, ale Nate był jej celem numer jeden. Uwielbiała go ściskać, przytulać, całować, a gdy się jej wyrywał to go gryzła. Matt twierdził, że nauczyła się tego od Court, a Dem wolała nie wiedzieć, co to biedne dziecko widywało w swoim domu.
- Nie będzie. Ciocia Court i wujek Matt na pewno wytłumaczyli jej, że tak nie można.
- Czyżby omijała mnie właśnie, jakaś interesująca rozmowa?
Joe wszedł do kuchni, przecierając zaspane oczy i ziewając głośno. Wyglądał, jak siedem nieszczęść. Od razu nastawiła ekspres, by mógł napić się mocnej, czarnej, dobrej kawy.
- Tatuś!
Nate zerwał się z krzesła i podbiegł do Joe’go, wyciągając ręce do góry. Joe podniósł go z podłogi i przytulił mocno, czochrając włosy na głowie. Chłopiec roześmiał się głośno. Naprawdę wyglądali, jak dwie krople wody.
- Co tam, łobuzie?
- Obiecałeś, że będziesz się ze mną dzisiaj bawił, pamiętasz?
Nate był bardzo skrupulatnym dzieckiem, szczególnie, jeśli chodziło o sprawy, które mu obiecali. Nie można było przy nim rzucać słów na wiatr, bo wtedy robił się bardzo zły, tupał nogami i potrafił nie odzywać  się do nich przez kilka godzin.
- Pewnie, że pamiętam, ale najpierw zjemy razem śniadanie, zgoda?
Demi postawiła na stole filiżankę z czarnym, mocnym płynem i wróciła do robienia omletów. Nie chciała wykorzystywać Joe’go, bo mieli przed sobą długi dzień w rozjazdach, co z marudnym Rorym i ich deficytem snu, zapowiadało się podwójnie męczącym wyzwaniem.
- A chcesz zobaczyć moje nowe rysunki?
- Pewnie, że tak.
- To poczekaj, zaraz przyniosę.
Joe postawił synka z powrotem na podłodze, a chłopiec szybko poleciał do pokoju po swoje arcydzieła. Od niedawna lubił rysować. Wcześniej niespecjalnie sięgał po kredki, a teraz to było jedno z jego ulubionych zajęć. Większość jego prac wieszali na lodówce albo oddawali dziadkowi Robowi, bo jemu znaczna część była dedykowana. Zwłaszcza te, na których, jak to nazywał Nate, powstawały projekty domów. No cóż, nawet jeszcze nie wiedział, co czeka go w przyszłości. Ustalili z Joe, że pozwolą mu wybrać, co będzie chciał robić w życiu, a prezesowanie w rodzinnej firmie wcale nie musiało zostać przykrym obowiązkiem, jednak chyba sprawa była już przesądzona. Zawsze, gdy odwiedzali dziadka i tatę w firmie, Ashley, niezmiennie od kilku lat okupująca recepcję RB Company, nazywała go dziedzicem.
- Mój ty biedaku… – Podeszła do Joe’go i pocałowała go w usta, a potem przytuliła się do niego. – Ale ogolić to byś się mógł. – Rzekła zgodnie z prawdą, czując na policzku jego kłujący zarost. Nienawidziła tego i nawet po tylu latach nie była w stanie się przyzwyczaić.
- Wiesz, wolałem zachować zarost, by przybrać bardziej dramatyczny charakter, żebyś mi współczuła.
Uśmiechnął się do niej i nawet na chwilę nie wypuścił z objęć. Czasem zachowywał się, jak zakochany szczeniak, co było i urocze, i irytujące zarazem.
- Sądzisz, że inaczej bym tego nie zrobiła?
- Jestem pewien, że nie zwróciłabyś na mnie uwagi.
Zaśmiała się, kiedy zrobił smutną minę, ale wiedziała, że udawał. Znali się nie od dziś i takie rozmowy były u nich na porządku dziennym. Przez te cztery lata poważnych kłótni mieli naprawdę mało. Nie licząc okresu, kiedy była w ciąży z Rorym i wystarczyło, że tylko na nią spojrzał lub skomentował cośnie takim tonem, jak trzeba, a obrażała się i wysyłała go na kanapę w salonie. Znosił to dzielnie, przynajmniej tak wyglądało to z jej perspektywy, bo nigdy się nie skarżył.
- Ale lubisz mnie jeszcze trochę?
- Tylko troszeczkę. – Odpowiedziała mu, chcąc się trochę podroczyć. Pod tym względem nic się nie zmieniło. Od lat niezmiennie prowadzili tą grę, ale to właśnie lubili.
- Tylko troszeczkę?
Wyjęczał obrażony i odsunął się od niej. Pocałowała go, choć próbował się przed tym bronić, jednak robił to strasznie nieudolnie. Czasem zachowywał się, jak duże dziecko. Duże i bardzo kochane dziecko.
- Hmmm chyba, że postarasz się jakoś bym polubiła cię bardziej znów... – Zaczęła wodzić palcem po jego torsie i uśmiechać się w ten sam sposób, którym zawsze próbowała coś wywalczyć.
- Postarałbym się, gdyby nasze dzieci, a szczególnie starsze, nie miały tak płytkiego snu...
Wymruczał jej do ucha, a ona roześmiała się głośno. Rzeczywiście było w tym trochę prawdy. Nate’a budził najmniejszy szmer. Gdy tylko coś usłyszał, przybiegał do nich do sypialni i pytał, co to było. Nie raz nie mógł już później zasnąć, dlatego staranie się o przyszłego towarzysza zabaw dla niego, było dość wymagającym zadaniem. Musieli wysilić się do myślenia kreatywnego, ale jak widać, byli całkiem skuteczni.
- Może być, chociaż wolałabym żebyś zabrał nas na długie wakacje daleko od Nowego Jorku. – Wciąż odkładali urlop, bo Joe był zawalony robotą i nie mógł się ruszyć z firmy. Nie miała o to do niego pretensji, ale była trochę zła, bo w zeszłym roku musieli skrócić swoje wakacje, gdy okazało się, że jeden z kontrahentów nie wypłaca pracownikom pieniędzy. A w tym roku nawet nie zanosiło się na to, żeby mogli wygospodarować, choć chwili wolnego czasu na krótki wyjazd.
- Wiem i dlatego porozmawiam z wujem, a potem, obiecuję, wyjedziemy gdzieś, gdzie jest ciepło, miło, przyjemnie, bez dzwoniących telefonów i laptopów.
- Od razu bardziej cię lubię. – Znów go pocałowała.
- Mamo! Mamo!
Nate wbiegł do kuchni, mocno czymś przejęty. W dłoniach trzymał swoje rysunki, ale to chyba nie o to chodziło.
- Rory się obudził i płacze znów. Dałem mu nawet smoczka, ale go wypluł.
Chłopiec wzruszył ramionami, a ona wzruszyła się jego troską i opiekuńczością. Jej duży mężczyzna bardzo angażował się w opiekę nad bratem. Pomagał przy zmianie pieluszek, czasami zajmował go, kiedy Rory bawił się na macie edukacyjnej i zawsze znajdował zgubiony smoczek braciszka. Często, kiedy najmłodszy z Jonasów zaczynał grymasić z nudów, zaczynał wygłupiać się, robić dziwne miny i go łaskotać. Zawsze pod ich czujnym okiem, ale o dziwo, Ronan niemal natychmiast zaczynał się uśmiechać.
 Spojrzała na Joe’go. Mężczyzna westchnął głośno.
- Pójdę do niego.
- Rory już nas chyba nie lubi, mamo, dlatego tyle płacze prawda?
Zastanowiła się nad tym. Jeśli Ronan płacze, bo ich nie lubi, to Nate musiał ich naprawdę mocno nienawidzić.

*

Ali wyjrzała przez okno w kuchni. To był idealny dzień na świętowanie urodzin. Idealny na świętowanie dziewiątych urodzin Haydena. Była dopiero dziewiąta rano, ale na nogach byli już od dwóch godzin, co w sobotę stanowiło prawdziwy rekord. A to wszystko przez Hailey, która, nie mogąc doczekać się, by złożyć życzenia urodziny bratu, obudziła ich, wpadając do sypialni i krzycząc im wprost do uszu, że to właśnie ten dzień, bardzo ważny dzień i powinni się pośpieszyć. Paplała później przez cały czas, gdy Ali wyjmowała z szafy pierwszy tego dnia prezent dla Haydena: zdalnie sterowany jeep, w ulubionym kolorze chłopca, czyli ciemnozielonym. Kev wymruczał, że tęskni za czasami, kiedy nie mówiła. Wczoraj do późna pracował w kancelarii i wrócił do domu dobrze po północy, co przez ostatnie cztery lata zdarzyło się dopiero po raz drugi. Starał się wracać tak wcześnie, jak to tylko było możliwe, by spędzić czas z rodziną. Zdecydowanie nie chciał uchodzić za ojca, który miga się od obowiązków i nie spędza czasu ze swoimi dziećmi. Z resztą naprawdę to lubił. Hayden i Hailey czekali na niego cały wieczór. Młoda zasnęła zmęczona na kanapie, a Haydena musiała przekonywać, żeby się położył, bo jutro czeka go wielki dzień. Zgodził się szybciej niż myślała.
A dzisiaj rano obudziło go głośne sto lat i skakanie po jego łóżku Hailey, która przygotowała na tą okazję różowe confetti i brokat. Innych kolorów nie przewidywała. Haydena przytłaczały uściski, życzenia i prezent, ale on zawsze był cichy, nieśmiały i bardzo skromny. Nie lubił być w centrum uwagi. Gdy zaczynał naukę w szkole, pedagog, wezwała ich do siebie, zmartwiona tym, że ich syn unika dużych zbiorowisk dzieci i poradziła im, by zachęcali go do większej otwartości, by miał wielu kolegów. Kevin nic się przy niej nie mówił, ale gdy tylko zabrali chłopca ze szkoły, powiedział mu, że nie musi przyjaźnić się ze wszystkimi, wystarczy mu kilku kolegów, ale naprawdę dobrych, na których zawsze będzie mógł liczyć. A potem młody poprosił ich, by zapisali go do drużyny basebollowej, gdzie poznał Mike’a oraz Tima i od tamtej pory byli nierozłączni. Dzisiaj chłopcy byli też zaproszeni na przyjęcie urodzinowe po południu.
Hayden bawił się teraz na brzegu basenu swoją nową zabawką, czekając na pozostałych. Zawsze szykował się najszybciej ze wszystkich. W przeciwieństwie do siostry, która przymierzała jeden ze swoich dwudziestu różowych kostiumów kąpielowych, które zakładała na imprezy basenowe u swoich przyjaciółek. Miała ochotę ją pospieszyć, ale wtedy usłyszała jej głośny śmiech oraz kroki Kevina na schodach. Jak zwykle znosił ją na barana. Po chwili usłyszała trzask otwieranych drzwi od tarasu, a do kuchni wszedł już sam jej mąż. Pocałował ją w usta, a ona uśmiechnęła się do niego. Uwielbiała poranki takie, jak ten.
- Nie wiem skąd to nasze dziecko bierze tyle energii i pomysłów… Wiesz czego zażyczyła sobie na swoje urodziny? Stada prawdziwych, różowych jednorożców, z brokatowymi rogami…
- No cóż, będziesz musiał się bardzo postarać, by spełnić jej życzenie. – Strzeliła go po rękach, gdy próbował wyjeść truskawki przygotowane do urodzinowego śniadania. Miała już gotowe ciasto na gofry, bitą śmietanę, nutellę, masło orzechowe, czekoladowe muffinki oraz przeróżne owoce. Urodzinowe śniadanie to była ich rodzinna tradycja. Było zawsze słodkie, kaloryczne i pyszne. Na co dzień nie pozwalała im tak jeść i dbała, by zdrowo się odżywiały, ale urodziny miało się raz w roku, więc to był idealny moment na złamanie zasad. Zwłaszcza, gdy tak, jak dziś, mogli zjeść w ogrodzie. – Ale najpierw zajmijmy się dzisiejszym dniem. – Nikt nie był dzisiaj ważniejszy od Haydena. – Mówiłeś mu już o gokartach?
- Jeszcze nie, zaraz to zrobię.
Powędrował w stronę salonu, a ona zaraz za nim, niosąc talerze. Gdy tylko wyszli do ogrodu, do ich uszu doleciał najpiękniejszy dźwięk, jaki kiedykolwiek słyszała. Śmiech jej dzieci. Oboje właśnie pluskali się w basenie. Po chwili jednak zauważyli ich i szybko zakończyli zabawę. Wiedziała, co się wydarzy. Będą się do nich ścigać. Hailey uwielbiała rywalizację, a Hayden nie, jeśli nie chodziło o baseball lub wyścigi samochodowe.
- Wygrałam!
Młoda zapiszczała głośno, przytulając się do niej. Ali uwielbiała dotyk jej skóry i zapach włosów. Hayden, jak zwykle pozwolił jej wygrać, bo doskonale wiedział, że mały różowy czołg, jak zwykł pieszczotliwie nazywać swoją córeczkę Kev, będzie niezadowolony, gdy przegra. Odstawiła owoce na stół i podała dzieciom ręczniki, leżące na krzesłach. Dla Hailey był ten z Pinkie Pie, a dla Haydena zielony. Zwykły, zielony, bo taki właśnie chciał, by był.
- To, co będziemy dalej robić? Hayden, co byś chciał?
Hailey usiadła przy stole, biorąc w garść kilka winogron. Chłopiec zajął miejsce obok niej i wzruszył ramionami. Zdecydowanie peszył się, gdy był w centrum uwagi. Doskonale o tym wiedzieli. Mogli mu przecież wyprawić imprezę urodzinową w sali zabaw i zaprosić pięćdziesiąt osób. Zapytali, czy może nie chciałby tak świętować skończenia dziewięciu lat, ale stanowczo zaprzeczył i zapewnił, że chce spędzić urodziny w domu, jak zawsze, z tymi samymi ludźmi, co zawsze.
- Mamo, kiedy przyjdzie Nate, wujek Joe i dziadek?
Zwrócił się bezpośrednio do niej. Był stęskniony za męskim towarzystwem, a tych trzech facetów wraz ze swoim tatą cenił sobie najbardziej. Kiedy pół roku temu Nick przyjechał do nich z Londynu w odwiedziny i przywiózł im fajne zabawki, Hayden wyznał im później, że wujek Nickolas jest w porządku, ale nie tak jak wujek Joe. Siostra przyznała mu rację i dodała jeszcze, że wujek Joe jest fajny, bo ma Nate’a, Rory’ego i ciocię Demi. Jej przyjaciółka, gdy się o tym dowiedziała, roześmiała się głośno, ale przyznała jej rację.
- Hmmm trochę później, ale myślę, że we dwóch będziemy się świetnie bawić na gokartach…
Kevin mu odpowiedział, a chłopiec prawie zemdlał z wrażenia. Uwielbiał wszystko, co wiązało się z samochodami, prędkością i czasem spędzanym sam na sam z ojcem. Nie, nie była o to zazdrosna, bo wiedziała, że, gdy jej syn miał jakiś problem związany z uczuciami i emocjami, to przychodził do niej. Nie mówił nic, tylko kładł głowę na jej kolanach i dawał się po niej głaskać. Był bardzo wrażliwy.
- Sami?
Dopytał, by się upewnić. Kevin miał ostatnio sporo pracy, bo otwierał filię swojej kancelarii w Atlancie i choć jeszcze nie był tam ani razu, to jednak jego telefon wciąż dzwonił i musiał załatwiać wiele spraw z tym związanych, Niedługo planował podróż do Georgii, ale obiecał, że ich ze sobą zabierze, by poczuli atmosferę południa Stanów Zjednoczonych.
- Pewnie, że tak. My będziemy się świetni bawić, a dziewczyny przygotują ogród na twoje przyjęcie. Zobaczysz, jak wrócimy, to nie będziemy musieli nawet kiwnąć palcem.
- O nie, nie, nie, rozumiem, że Hayden nic nie będzie robił, bo to jego święto, ale ty za takie słowa spędzisz wieczność przy grillu. – Bardziej chciała się z nim podroczyć, by zobaczyć tą pełną zawodu minę, ale jej mąż jakby zupełnie się tym nie przejął. Machnął jedynie ręką.
- Właśnie tato, ty nie możesz nic nie robić, bo jesteś tatą, a tata zawsze musi coś robić, na przykład bawić się z nami albo pilnować grilla, by się nie spalił.
Hailey przyznała jej rację.
- Matt i Joe mi pomogą.
- Matt i Joe będą gośćmi Haydena. Z resztą z tego, co wiem od Demi, to prawdopodobnie nie posiedzą długo, bo Rory ma ostatnio problemy ze spaniem.
- Och, Rory jest taki słodki! Też chciałabym takiego małego braciszka… Mamo, czy my będziemy mieć braciszka?
Hailey spytała na jednym wdechu, prezentując piękny brak jedynek. Uwielbiała wszystkie niemowlaki, a gdy widziała Rory’ego to wręcz piszczała z zachwytu i nie odstępowała go na krok.
- Ja bym chciała chyba na urodziny dostać braciszka, wiecie?
- A ja bym chciał brata, ale takiego w wieku Nate’a. Fajnie by było mieć takiego chłopca w domu, co nie?
Do życzeń siostry dołączył również brat. Ali popatrzyła na Kevina. Przez prawie cztery lata nie rozmawiali o powiększeniu rodziny i kolejnym dziecku, oddając się w zupełności tym, które mieli. Hayden i Hailey byli całym ich światem, chociaż ostatnio Kev wspomniał coś, że może powinni pomyśleć znów o in-vitro. Nie miała jednak czasu się nad tym zastanowić, wożąc dzieci na treningi, udzielając się w Radzie Rodziców i zajmując sprawami wydawnictwa, które ostatnio zlecało jej więcej zadań. Poza tym myślała, że kiedyś zaadoptują jeszcze niemowlaka, ale nie teraz. Tymczasem in-vitro już dla niej zupełnie nie wchodziło w grę, gdy przypominała sobie, jak kiedyś prawie zniszczyło jej małżeństwo. No i naprawdę rodzicielstwo, to nie tylko wspólne geny, ale to coś zupełnie innego. Teraz, jednak, Kev patrzył na nią w taki sposób, jakby pytał, czy pamięta ich rozmowę.
- Jak mama się zgodzi, to ja nie mam nic przeciwko…
Odezwał się wreszcie, a Hailey podskoczyła kilka razy do góry. Kevin przyciągnął ją do siebie i zaczął łaskotać po brzuchu, a chwilę później dołączył do nich Hayden. Po chwili jednak dzieciaki mu się wyrwały i uciekły, a on nie czekał długo i zaczął je gonić. Zawsze pragnęła mieć troje dzieci lub nawet więcej i być może powinna to przemyśleć. Tak, na pewno to zrobi, ale dzisiaj ważny był Hayden i jego urodziny oraz rodzina, którą byli teraz.

*
            Matt poprawił sobie na ramieniu prawie przysypiającą Lilly, z całych sił ściskającą go rączkami za szyję. Zdecydowanie nie było to do niej podobne, ale wyjątkowo wcale go to nie dziwiło. Po półgodzinnym akcie bezustannego płaczu, od którego aż się zanosiła, kiedy jakimś cudem próbował ogarnąć całą tę kryzysową sytuację, wreszcie zmęczona dała za wygraną. Choć nadal nie prezentowała się zbyt dobrze. Cholera jasna! Nawet nie chciał myśleć o tym, co zrobi mu Court, kiedy ją zobaczy.
            Siedział na szpitalnej kozetce w niewielkim pomieszczeniu zabiegowym, kiedy mała wycierała w jego ulubioną koszulkę zapłakaną, ubrudzoną zaschniętą krwią buzię. Przyklejony na czole zdecydowanie za duży i krzywo ucięty plaster powoli zaczynał przesiąkać, przepowiadając kolejny rozdział katastrofy. Przynajmniej już nie płakała. Na początku myślał, że faktycznie aż tak bardzo ją to bolało, ale skoro wreszcie się uspokoiła, to obstawiał raczej szok i to, że przestraszyła się widoku krwi. Zdziwiłby się, gdyby było inaczej. On sam przeżył spory atak serca, kiedy zobaczył ją wyjącą w salonie tuż obok stolika do kawy z rozwalonym czołem. A przecież zostawił ją tylko na minutę, żeby przynieść jej soczek, o który poprosiła go, wyjątkowo grzecznie bawiąc się lalkami na kanapie. Nie miał pojęcia, jakim cudem w tak krótkim czasie zdołała zmienić położenie i jeszcze się uszkodzić, ale tego zdecydowanie nie zamierzał mówić, Courtney, bo to tylko pogorszyłoby jego sytuację.
            - Przepraszam, czy mogłaby mi pani powiedzieć, kiedy przyjdzie lekarz? – Zapytał wreszcie. Od czasu, kiedy zadzwonił do swojej prywatnej harpii minął jakiś kwadrans, co w obecnych okolicznościach zwiastowało, że jej wizyta na szpitalnym ostrym dyżurze z chęcią mordu rytualnego na jego biednej osobie miała nastąpić za jakieś czterdzieści minut. I wolał, żeby nie oglądała swojej małej księżniczki w takim stanie, bo to tylko mogło zwiększyć jego cierpienia.
            - Dosłownie za chwilkę, bo musi zejść z oddziału. Wie pan, nieczęsto mamy tutaj tak małych pacjentów.
Rudowłosa pielęgniarka uśmiechnęła się do Lillian, która jednak nie raczyła tego odwzajemnić, niechętnie odwracając głowę w drugą stronę. Młoda zdecydowanie nie przepadała za szpitalami, a że była małym chodzącym tornadem, siejącym spustoszenie wokół i niebezpieczeństwo także dla siebie, mógł przewidywać, że nie będzie to jedyna blizna, która zostanie jej z okresu dzieciństwa.  Póki była mała i można było zostawić ją w kojcu, albo za specjalnym ogrodzeniem z bramkami, które zajmowało połowę salonu, było dużo łatwiej. Tymczasem teraz była wszędzie. Biegała po całym mieszkaniu, rozwlekając wszędzie swoje w większości różowe zabawki, regularnie wysypywała brokat na dywan, który później musiał zawozić do pralni, albo uprawiała wspinaczkę ekstremalną po przeróżnych przedmiotach. Courtney dalej próbowała być idealną matką, a on powoli nabierał realistycznego spojrzenia na rodzicielstwo, zastanawiając się, czy jakimś cudem Lilly w jednym kawałku uda się podejść do matury.
            - Tatusiu, ja chcę do mamy!
            - Skarbie, jeszcze chwilkę. Najpierw obejrzy cię pan doktor i naprawi ci główkę, a później pójdziemy do mamy, co? – Prawdę powiedziawszy modlił się o korki na mieście, byleby Court zbyt szybko nie dotarła do szpitala. Przynajmniej nie do czasu, gdy diablica będzie prezentowała się, chociaż trochę lepiej.
            - Czyli kiedy?
Zapytała raz jeszcze, bo nie należała do dzieci, którym wystarczało słowo później. Odkąd tylko matka, Courtney nauczyła ją obsługi zegarka, wszystko kręciło się wokół godzin, minut i sekund. Nawet do kąpieli nie chciała zdejmować go z ręki.
            - Jeszcze tylko pół godzinki…
            - To długo, czy krótko?
            - Bardzo krótko. Zobaczysz, krótka chwila i zaraz pojedziemy z mamusią do domu. – Chciał dodać coś jeszcze, ale wtedy drzwi do gabinetu zaskrzypiały i pojawił się w nich niewysoki zarośnięty facet w białym fartuchu. Odetchnął z ulgą. Może jednak ujdzie z życiem.
            - Dzień dobry jestem doktor Tremblay i zaraz spróbuję coś zaradzić.
Nie miał dobrej pamięci do nazwisk, twarzy i innych głupot, ale coś go tknęło. Na dodatek jeszcze ten koszmarny kanadyjski akcent… Niby nigdy nie widział go na oczy, ale to było zdecydowanie zbyt wiele zbiegów okoliczności. Ta sytuacja stawała się coraz bardziej absurdalna, jednak postanowił nie dać tego po sobie poznać. W końcu teraz najważniejsza była Tygrysica i to, żeby Court nie zobaczyła jej w stanie częściowego rozkładu.
            - Hej, księżniczko, masz na imię Lilly?
Doktorek po spojrzeniu do karty, ukucnął, by zrównać się poziomem z młodą siedzącą na jego kolanach, a ta tylko kiwnęła głową.
            - A powiesz mi, co się stało?
            - Stolik zrobił mi kuku. – Odpowiedziała zdecydowanie i ledwo powstrzymał się, żeby nie wyjść na wyrodnego ojca, śmiejącego się z nieszczęścia własnej córki. Faktem było jednak, iż za każdym razem, kiedy coś się jej działo, winę zwalała na wszystko wokół. Do winnego dywanu, przez który dwa tygodnie temu zdarła kolano, drzwi łazienkowych – dwa przycięte palce oraz blatu kuchennego – siniec pod okiem, miał, więc dołączyć teraz stolik.
            - Zawrzyjmy umowę. Ja obejrzę twoją głowę i obiecuję, że przestanie boleć, a w nagrodę dam ci naklejkę i dużego lizaka, co ty na to?
Wzdrygnął się niespokojnie na słowa przeklętego doktorka, przeczuwając apokalipsę, która nastąpiła nawet szybciej, niż się spodziewał. W jednej chwili spokojna Tygrysica przywarła do niego jeszcze bardziej i zaczęła wyć, niczym syrena przeciwmgielna. Od ostatniego szczepienia, za każdym razem, gdy wsadzali ją do fotelika samochodowego, upewniała się, czy aby na pewno nie wiozą jej do tej niedobrej pani w białym fartuchu. Z resztą, Lilly była twardą negocjatorką i jeżeli już ktokolwiek decydował się zawrzeć z nią umowę, musiał obiecać jej coś znacznie lepszego od kawałka samoprzylepnej kartki, czy lizaka. To zdecydowanie miała po Court.
            - Tatusiu, ja chcę już do domu i do mamusi! Nie chcę żadnych igieł! Do domku! – Wychlipała rozpaczliwie jego latorośl, wpatrując się wyczekująco w niego tymi swoimi wielkimi niebieskimi oczami. Czarne, rozwichrzone loki poprzyklejały się jej do mokrych policzków i wyglądała, jak siedem nieszczęść.
            - Mamusia niedługo przejdzie, ale chyba nie chcesz, żeby widziała, jak płaczesz, co? Pokaż pani pielęgniarce i panu doktorowi, że jesteś dzielna. A kiedy już nie będzie cie bolała główka to pojedziemy do sklepu z zabawkami i wybierzesz sobie kucyka, jakiego będziesz chciała…
            - Może być różowy?
            - Tak i nie będę narzekał. – Zaśmiał się cicho, głaskając ją po plecach. Musiał pogodzić się z kolejnym różowym zabawkowym nabytkiem. Court go zabije. Wiele razy powtarzała mu, żeby nie przekupywał jej zabawkami, ale to była wyjątkowa sytuacja.
            - I pan doktor nie będzie dawał mi zastrzyków?
            - No, co ty. Żadnych igieł, prawda, prawda, panie doktorze? – Tutaj wymownie spojrzał na Bena, który kiwnął głową, choć chyba nie był do tego przekonany. Ale to wystarczyło. Przynajmniej na chwilę Lilly przestała krzyczeć, płakać i wierzgać nogami.
            - Słowo harcerza.
            - Tatusiu, nie zostawisz mnie tutaj?
            - Jasne, że nie. Posadzę cię teraz na tym łóżeczku, żeby pan doktor mógł cię obejrzeć. – Ostrożnie podniósł się i posadził na leżance nadal mało zadowoloną diablicę.
Przez krótką chwilę przyglądał się z boku, jak doktorek, jakimś cudem rozśmiesza Lilly, która z wyraźnym zainteresowaniem obserwuje wszystkie medyczne sprzęty. W życiu nie posądziłby swojej pierworodnej o zainteresowanie takimi bzdetami, a jednak. Chociaż trochę żałował, że braku sympatii do doktorka nie odziedziczyła akurat po nim. Ben zdołał odkleić z czoła spory koślawy plaster, który w pośpiechu wycinał nożem kuchennym, chcąc powstrzymać czerwoną masakrę. Na całe szczęście nie wyglądało to aż tak strasznie. Rana faktycznie trochę się rozłaziła, ale mogło być gorzej.  Miał tylko nadzieję, że nie zostanie jej duża blizna, bo Lilly, gdy podrośnie, pewnie będzie dręczyła go o to całe wieki.
            - Teraz polejemy kuku takim magicznym płynem, a później nakleimy takie małe plasterki, żeby nic nie było widać, dobrze? – Doktorek wyjątkowo dobrze radził sobie z okiełznaniem Tygrysicy. Nie przypuszczał, że mógł cokolwiek robić dobrze, a jednak. Cuda się czasami zdarzały.
            - A będzie bolało?
            - Może troszeczkę.
W tym momencie uśmiechnął się pod nosem. Ben chyba nie wiedział, że właśnie popełnił największą zbrodnię na świecie. Prawda była najgorszą z możliwych opcji. Doktorek jednak żył w pełnej nieświadomości, kombinując coś ze sporawą półprzezroczystą butelką chyba z jakimś środkiem dezynfekującym, ale nie był pewien. Młoda wierciła się na leżance i przeczuwał jakąś katastrofę, ale o dziwo nic szczególnego się nie działo. Wymachiwała tylko nogami, wyraźnie znudzona. Nie lubiła monotonii i szybko traciła zainteresowanie. Miał tylko nadzieję, że jakimś cudem wytrzyma do końca badania. Cieszył się, że Benny nie wspomniał słowem o szwach, bo w drodze do szpitala myślał, że bez nich się nie obędzie, no, ale był lekarzem i chyba wiedział co robi. Chociaż po tym, jak zabrał się do oczyszczania rany na czole Lilly miał pewne wątpliwości. Przez chwilę, widząc skwaszoną minę swej latorośli zastanawiał się nawet, czy go nie ostrzec… Ale później otrzeźwiał i postanowił siedzieć cicho. Zapowiadało cię całkiem ciekawe widowisko.

*

Courtney siedziała od kwadransa w poczekalni na ostrym dyżurze, zastanawiając się, dlaczego tak długo ich nie ma. Niby Matt przez telefon nie wspominał, żeby to było coś poważnego, ale jednak wolała się upewnić. Cholera, a mogła zostać w domu, zamiast w trybie natychmiastowym jechać do biura, bo jeden z architektów oczywiście musiał zapomnieć wprowadzić poprawek do projektu, który podwykonawca powinien dostać na wczoraj. Miała przecież weekend, a ten półgłówek nie raczył odbierać telefonów, więc musiała zrobić to za niego.
Nie mogła usiedzieć na miejscu. Wiedziała, że nawet, jeżeli ich dziecko próbowałoby odciąć sobie głowę, to Matt by się nie przyznał, żeby „niepotrzebnie jej nie denerwować”, stąd zastanawiała się, co Lilly zmalowała tym razem. Bo nie zamierzała go obwiniać. Doskonale znała możliwości swojej córki i zdawała sobie sprawę, jak wiele potencjalnie katastrofalnych rzeczy potrafiła zdziałać, gdy choć na ułamek sekundy spuściło się ją z oczu.  Była, jak małe tornado, odkąd tylko zaczęła chodzić, siała spustoszenie w całym mieszkaniu, a kiedy do tego doszła mowa, okazało się, że niestety, ale upartość, dociekliwość i gadatliwość odziedziczyła po tatusiu. Nawet jej matka, przyjeżdżając do Nowego Jorku by zobaczyć wnuczkę zaczęła zatrzymywać się w hotelach, bo podobno cały tydzień z Lillian pod jednym dachem był zdecydowanie nie na jej zdrowie. W tym przypadku musiała przyznać jej rację. Zawsze myślała, że studenckie czasy melanży były jazdą bez trzymanki, ale szybko zmieniła zdanie, kiedy po raz pierwszy na porodówce usłyszała przeraźliwy wrzask Tygrysicy. To była spektakularna wpadka, tak zawsze mówił Matt, ale trochę mu nie wierzyła. Z resztą miała do tego solidne podstawy, po tym, jak często, niby przypadkiem wspominał o dzieciach. Kobieca intuicja podpowiadała jej, że maczał w tym palce… Chociaż gdyby tylko palce, to nie mieliby tego problemu. Kochała tę trzyletnią diablicę z całego serca, ale czasami było ciężko. Miała wiele chwili zwątpienia, zdarzało się, że ryczała w łazience, czując, jak bardzo gównianą jest matką, a Mattowi też często zdawało się dawać dupy. Oboje uczyli się na błędach, bo żaden poradnik dla rodziców nie był w stanie przygotować ich na misję wychowania małego tornada. I z wiekiem, wcale nie było prościej. Po prostu tonę pampersów zastępowały sterty brudnych ubrań, które prała niemal na okrągło, płacz zastąpiły miliony, momentami bezsensownych, pytań, a zamiast na czworaka, Lilly zaczęła pokonywać zakręty w pełnym biegu. Była strasznie zmienna. W jednej chwili potrafiła być najsłodszym dzieckiem we wszechświecie, przytulając się i mamując jej na każdym kroku, by za chwili w szale rzucać zabawkami po całym pokoju.
            - Naprawdę przepraszam, ale to akurat odziedziczyła po matce.
 Usłyszała, jak przez mgłę głos Matta, a już po chwili zobaczyła Lilly, wybiegającą z gabinetu, przeskakując z nogi na nogę.
Z niewielkiej odległości oceniła stan ogólny. Miała spory plaster nad czołem, lizaka w dziobie, a na różowej poplamionej krwią sukience przyklejoną niebieską naklejkę z napisem „WZOROWY PACJENT”. Zdecydowanie nie wyglądała na nieszczęśliwą i cierpiącą. Zaraz za nią wyszedł uśmiechający się od ucha do ucha Matt, któremu towarzyszył… O cholera. Stanęła, jak wryta, wpatrując się w swój osobisty koszmar.
            - Mamusia! – Jej małe osobiste tornado pognało w jej kierunku, całkowicie grzebiąc jej modły o to, by jej nie zauważyli. Objęła ją za nogi i zaczęła paplać machinalnie, gdy ona zastanawiała się, co jeszcze gorszego mogło ją w życiu spotkać. - Z przerażeniem patrzyła na Bena i Matta. Ten pierwszy równie zdezorientowany rozglądał się wokół, zapewne próbując sklecić do kupy wszystkie fakty, natomiast ten drugi wyglądał na całkiem zadowolonego z siebie. Uśmiechał się wrednie, mając wielką radochę z zaistniałej sytuacji, a ona miała ochotę popełnić mord rytualny. I gdyby nie wisząca na niej Lilly zapewne tak by zrobiła.
            - Hmm… Wiedziałem, że kogoś mi przypomina. Gratuluję uroczej córeczki, Court. – Ben odchrząknął niezręcznie, a ona miała ochotę zapaść się pod ziemię.
Po ich rozstaniu, które w sumie ciężko było nazwać rozstaniem, bo przecież nigdy nie byli parą, nie mieli okazji się więcej spotkać. Z resztą, może to i lepiej.  W tamtym czasie nie byłaby mu pewnie w stanie spojrzeć w oczy. Ashley oczywiście nie omieszkała opowiedzieć jej historii o uroczym ciemnowłosym gentelmanie z kwiatami, który szukał jej w biurze, by chwilę później uciec stamtąd, jak oparzony. Nakrył ich wtedy, a oni nawet się nie zorientowali. Na całe szczęście miał na tyle taktu, by po prostu niezauważenie się wymknąć i nie zrobił afery na pół firmy. Za to zdecydowanie była mu wdzięczna, ale teraz kompletnie nie wiedziała, co odpowiedzieć.
            - Dz…Dziękuję.
Taaak, brawo Courtney, to faktycznie był szczyt inteligencji.
           
            - Na całe szczęście to tylko płytka rana, ale następnym razem lepiej, żeby stolik trzymał wszystkie swoje odnóża przy sobie. – Matt lekko się zaśmiał, a ona niewiele z tego rozumiała, więc po prostu uśmiechnęła się krzywo. – Miło cię widzieć, po tylu latach.
            - Tak, to prawda…
            - Mamusiu! Mamusiu, musimy już jechać! Tatuś obiecał, że jak będę grzeczna to kupimy nowego kucyka! – Wyrecytowała na jednym wdechu Lilly, na samym końcu prawie się zapowietrzając.
            - Tak, skarbie już idziemy.
Matt zawtórował równie entuzjastycznie i widziała, że wreszcie się nad nią ulitował, więc próbuje jakoś skrócić jej cierpienia.
- Dziękujemy za pomoc. Lilly, powiedz panu doktorowi do widzenia. – Zwróciła się do młodej, a ta posłusznie wysepleniła pod nosem pożegnanie, nadal przytulona do jej nogi.
            - Naprawdę miło było was widzieć. Śliczną masz córę, ale trzeba mieć przy niej oczy dookoła głowy… Przepraszam, ale muszę już wracać na oddział. Życzę powodzenia i wszystkiego najlepszego.
Nim zdążyła coś odpowiedzieć, Ben zniknął w gabinecie, zamykając za sobą drzwi. Odetchnęła z ulgą. Już dawno nie czuła się tak niezręcznie, chociaż przecież od czasu ich ostatniego spotkania minęło całe cztery lata. Jakimś cudem udało jej się odkleić Lilly od siebie, a Matt podszedł do nich i ukucnął przy młodej.
            - Wiesz, potworze, w nagrodę kupimy dwa kucyki. – Wysunął w jej stronę rękę, a ona przybiła mu żółwika. Po czym uradowana ruszyła korytarzem w stronę wyjścia.
            - No dobra, powiedz wreszcie, co ona tam zmalowała.
Zapytała w końcu, kiedy młoda była już dobre trzy metry przed nimi. Ten uśmiech Matta zawsze miał swoją przyczynę, a i diablica była zdecydowanie zbyt bardzo z siebie zadowolona.
            - Powiedzmy, że… Nasza tygrysica szablozębna upolowała swoją kolejną ofiarę….
            - Cudownie, a ty jeszcze ją za to chwal! –  Wywarczała mu prosto do ucha.
            - No, bo doktorkowi naprawdę się należało, a z resztą, nie ugryzła go aż tak mocno.
Matthew z dumą popatrzył na podskakującą przed nimi Lilly, kończącą już swojego lizaka, od którego cała buzię miała umorusaną na niebiesko. Diabelski ojciec, piekielne dziecko, tego można było się spodziewać.

*
Ali jednym uchem przysłuchiwała się niewiarygodnej opowieści Courtney, jednocześnie uważnie rozglądając się po ogrodzie. Uwielbiała takie spotkania, jak to, kiedy dziewczyny wpadały do nich razem z dzieciakami i mogli, chociaż trochę poobcować z ludźmi w swoim przedziale wiekowym, bo jednak tony zabawek, mimo że urocze, czasami stawały się męczące. Z resztą, takie spotkania miały też pewne wartości edukacyjne. Wymieniały się historiami o kolejnych przedziwnych wyczynach swoich dzieci, radziły się w sprawie problemów i często działało to na nią prawie, że terapeutycznie. Kevinowi z resztą też dobrze służyły spotkania z Joe oraz Mattem. Wiadomo, uwielbiała mieć go przy sobie, ale jednak dla utrzymania zdrowia psychicznego jemu również potrzeba było od czasu do czasu odpocząć od roli idealnego ojca i głowy rodziny. Dzisiaj wyjątkowo łączyli przyjemne z pożytecznym.
            Cały czas śledziła wzrokiem za kolorową plątaniną rąk i nóg, która właśnie utworzyła się na trawniku obok trampoliny, sprawdzając, czy zgadza jej się liczba małych imprezowiczów. W takich momentach dziękowała losowi, że Hayden nie lubił zgiełku i wolał na swoje urodziny zaprosić dwóch najlepszych kolegów, zamiast połowy swojej podstawówki, bo wtedy pewnie po kilku godzinach padłaby na zawał. Dzieci zawsze były tylko dziećmi, z tysiącami niemądrych pomysłów i brakiem instynktu samozachowawczego, a podwórko z trampoliną, huśtawką oraz basenem z niewielką zjeżdżalnią było idealną okazją do wykombinowania czegoś potencjalnie groźnego. Na całe szczęście chwilowo Rob przejął dowodzenie. Zastanawiała się, jakim cudem, w jego wieku miał jeszcze siłę na dotrzymanie kroku tej niezmordowanej zgrai. Hayden i Hailey uwielbiali swojego dziadka. Podobnie, jak Nate, a nawet Lilly, która przecież formalnie nie była z nimi spokrewniona, a jednak też go tak nazywała. W końcu spędzali u nich tak wiele czasu, że trudno było dziwić się, że trzylatka tak się do niego przywiązała. Wuj Jonasów faktycznie świetnie sprawował się w tej roli. Jej rodzice oczywiście też uwielbiali swoich wnuków i odwiedzali ich najczęściej, jak to było możliwe, ale jednak Robert był zawsze pod ręką. Zabierał ich do zoo, na spacery, a Hayden nie wyobrażał sobie wyjścia na sobotni mecz bez dziadka. Natomiast Hailey najbardziej lubiła ich wygłupy w ogrodzie, kiedy to Hoffman dzielnie znosił zabawy lalkami, albo po prostu siedział przy basenie, pilnując, by przypadkiem mała księżniczka nie zrobiła niczego głupiego. Dzisiaj miał trzy razy więcej roboty, bo o ile Nate należał raczej do spokojnych dzieci, to Lilly ze swoim diabelskim charakterem robiła zamieszanie większe, niż pół ich osiedlowego przedszkola.  Zanim sama została matką, myślała, że wszystkie dzieci są identyczne. Dopiero teraz widziała, w jak wielkim żyła błędzie. Na całe szczęście hałastra indywidualności, w epicentrum, którego znajdował się właśnie Rob, sprowadzony przez dzieciaki do parteru, była wyjątkowo grzeczna, oczywiście, jak na ich możliwości. Dla odmiany, stery w zakłócaniu porządku objął najmłodszy awanturnik. Szczerze współczuła Demi i Joe’mu. Po tym, co na początku przeszli z Nathanem, życzyła im, by kolejny syn okazał się spokojniejszy. Faktycznie Rory okazał się złotym dzieckiem. Niedawno skończył sześć miesięcy i nie zdarzyło jej się słyszeć jego płaczu. Aż do dzisiaj. Przez telefon, kiedy Dem pożaliła się, że mieli naprawdę ciężką noc, ciężko było jej w to uwierzyć. Jednakże zmieniła zdanie, kiedy tylko otworzyli drzwi samochodu na podjeździe. Najwyraźniej wychodzące zęby potrafiły nawet najsłodszego aniołka przemienić w poirytowanego awanturnika. Demi doszła do wniosku, że nie ma już do niego cierpliwości, bo płakał bez przerwy i nic mu nie odpowiadało, dlatego też Joe jakieś dwadzieścia minut wcześniej wziął go od niej, teraz chodząc w tę i z powrotem, próbując zainteresować Ronana czymkolwiek, co mogłoby, chociaż na chwilę odwrócić jego uwagę od bolących dziąseł. Na niewiele się to jednak zdawało, bo mały ślinił jedynie specjalnie schłodzony gryzak i marudził, wiercąc się na rękach ojca. Pozostała męska część towarzystwa skupiona była wokół grilla na niewielkim tarasie. Kevin i Matt dyskutowali zawzięcie nad stekami, oparci o drewnianą barierkę. Pewnie znowu rozprawiali o jakiejś sprawie życia i śmierci, pokroju wyniku ostatniego meczu Knicksów, albo licytowali się niechlubnymi osiągnięciami swoich dzieci z ostatniego tygodnia.
- Nie wierzę, że Lilly trafiła do Bena… A co na to Matt? Nie był zazdrosny?
Dem spytała Court, cały czas uważnie przyglądając się, jak Joe spaceruje z Rory’m po ogrodzie. Pewnie jakaś jej część wciąż wierzyła, że mały w końcu się uspokoi. No ale na razie nic na to nie wskazywało.
- Pewnie, że był, ale i tak nigdy się do tego nie przyzna.
Courtney upiła łyk wina z kieliszka i teatralnie przewróciła oczami.
- Joe też się nigdy nie przyznaje, jak jest zazdrosny. Ale ja wiem, kiedy jest. Zawsze wtedy prycha coś pod nosem albo robi się dziwnie milczący.
- W każdym razie był dzisiaj dla mnie bardzo miły. Ani razu nie nazwał mnie harpią, a na każdą moją prośbę odpowiadał „tak, kochanie”.
Court zachichotała, a one do niej dołączyły. Chwilę później Hayden i Nate przybiegli do stołu, by się czegoś napić. Obaj mieli czerwone buzie i byli spoceni od ciągłego ganiania i dobrej zabawy. Młodszy z chłopców we wszystkim naśladował jej syna, a Hayden naprawdę go lubił. I ona, i Kev cieszyli się z tego.
- A właściwie dlaczego przestaliście się spotykać? – Ali nigdy osobiście go nie poznała. Słyszała o nim jedynie z opowieści dziewczyn. Podobno Courtney za nim szalała, ale nagle wszystko prysło, zaraz po tym związała się z Mattem i zaszła z nim w ciążę.
- Ja… bo… właściwie to nieważne. Z resztą byliśmy tylko na dwóch średnio udanych randkach.
Policzki Courtney zapłonęły, jakby zaraz miała się cała spalić ze wstydu. Zachowywała się, jak zawstydzona nastolatka. Spojrzały z Demi na siebie. Kręciła i zdecydowanie ukrywała przed nimi coś ważnego, jakiś szczegół.
- Zawsze mówiłaś, że Ben był cudowny i świetnie się z nim bawiłaś.
Al nie mogła nie zgodzić się z Demi. Courtney rozpływała się w zachwytach nad nim, a teraz przedstawiała zupełnie inną wersję.
- Mówiłam tak, bo chciałam, żeby Matt się ode mnie odczepił.
Demi i Ali zgodnie pokiwały tylko ze zrezygnowaniem głowami, doskonale wiedząc, że to wcale nie była cała prawda. Właściwie to chyba miały ochotę kontynuować swoją inkwizycję, gdyby nie nadejście małego różowego huraganu.
- Mamusiu, bo Nate ciągle ucieka i nie chce się ze mną bawić.
Lilly bez zapytania wdrapała się na kolana matki, obejmując ją za szyję rękami, jak mała małpka. Na całe szczęście udało im się namówić ją do pozbycia się pobrudzonej krwią sukienki i założenia pastelowo żółtej, mimo że nie była zbytnio zachwycona. Chociaż w sumie po dwóch godzinach zabawy na zewnątrz wyglądała, jak każda trzylatka - czerwona na twarzy od biegania, z ubrudzonym fioletowym wodnym lodem ubraniem i mokrymi czarnymi lokami poprzyklejanymi do czoła.
- I ma rację, bo ciągle go gryziesz albo mu dokuczasz. Pamiętasz, o czym ostatnio rozmawialiśmy z panią z przedszkola?
Court sama skrzywiła się na wspomnienie ostatniego razu, gdy zostali wezwani z Mattem na dywanik do wychowawczyni ich diabelskiej latorośli. Opluła wtedy swojego kolegę z grupy i zdzieliła go po głowie klockiem, za to, że zabrał jej ulubioną zabawkę.
- Ale ja go przecież nie zbiłam!
Wyjęczała młoda, mierząc ją tymi swoimi wielkimi niebieskimi oczami, które w każdym calu odziedziczyła po ojcu.
- Wiesz, co, młoda, powiem ci coś w sekrecie, ale nie możesz o tym powiedzieć Nate’owi, dobrze?
            Do rozmowy niespodziewanie włączył się Joe, korzystając z chwili spokoju, kiedy Rory zamienił gryzak, na zwykłą skórkę od chleba, którą ślinił z wielkim zaangażowaniem, przytrzymując spory kawałek rączką. Lilly kiwnęła entuzjastycznie głową i konspiracyjnie obejrzała się na boki. 
- Chłopaki nie bardzo lubią się przytulać i bawić lalkami, ale pewnie, jak będziesz chciała, to pobawią się z tobą później w basenie razem z wujkiem Kevinem i dziadkiem Robem. Nate też, ale będziesz musiała obiecać, że go nie ugryziesz, zgoda?
            - Zgoda.
            Przybiła wujkowi piątkę i sprawnie zgramoliła się z kolan matki, gnając w kierunku hałaśliwej plątaniny rąk i nóg po drugiej stronie ogrodu.
            - Lilly to jednak inteligentna bestia. Teraz szkoli sobie Nate’a, a za kilka lat będzie gryzła wszystkie nieszczęśniczki, które spróbują się do niego zbliżyć. – Ali wyrzuciła w końcu, kiedy młoda była już na tyle daleko, by ich nie słyszeć, wywołując cichy chichot wszystkich obecnych.
            - Z tym akurat wrodziła się w mamusię, musicie uwierzyć mi na słowo.
Tym razem do konwersacji wtrącił się Matt, wędrujący z całym półmiskiem grillowanych szaszłyków. Kiedy tylko zbliżył się do stołu, momentalnie dostał od Courtney mocnego kuksańca w bok.
 - A nie mówiłem? Jeżeli zamiłowanie do wbijania pazurów w swoją ofiarę odziedziczy po Court, to Nate będzie miał przechlapane… Chociaż nie wiem, czy pozwolę na ich randkowanie…
- Dlaczego? Przecież to mój syn.
Dziewczyny przyglądały się spokojnie tej samczej wymianie zdań. Wszyscy narzekali, że to właśnie matki idealizowały swoje dzieci i nie widziały poza nimi świata, ale prawda była taka, że to ojcowie przodowali w licytacjach nad doskonałością swojego potomka. Kevin, Joe i Matt byli tego niemal książkowymi przykładami.
- Właśnie dlatego, Joey. Ty nawet nie pamiętasz, kiedy robisz dzieci. Wolę nie sprawdzać, czy Nathan odziedziczył to po tobie…
- A ty niby pamiętasz?
 Średni Jonas zakpił z kumpla, poprawiając sobie jednocześnie tetrową pieluchę na ramieniu.
- Pewnie, że tak. Są rzeczy, których się nie zapomina.
- Och, świetnie, a zawsze mi powtarzasz, że to była „spektakularna wpadka”.
Court momentalnie podłapała temat, wlewając chyba wszystkie pokłady mieszanki ironii i złości w ostatnie słowo. I w jednej chwili wszelkie śmiechy zamilkły. Istniała bowiem niepisana zasada, by nie wtrącać się w te ich utarczki słowne, bo przez przypadek mogło się oberwać słownie lub fizycznie.
- Bo gdybym ci tak nie powiedział, to już dawno pływałbym martwy w rzece.
- Kara i tak cię nie ominie, poczekaj tylko aż wrócimy do domu… 
Wywarczała panna Stone, mierząc Matta spojrzeniem, które, gdyby tylko mogło, zabiłoby go na miejscu.
- Słyszę to mniej więcej co drugi dzień od prawie czterech lat. Chociaż te twoje kary to się często zmieniają w nagrody…
- Matt!
Henderson po raz kolejny dostał łokciem pod żebra. Wszystkie pary oczu zwrócone były tymczasem na Court, która wyglądała, jakby za chwilę miała zapaść się pod ziemię, jednak zanim, planowała jakiś rytualny mord ze szczególnym okrucieństwem.
- Będziecie się karać i robić, co tylko chcecie i kiedy chcecie, jak pojedziecie do siebie, ale wolałabym teraz, żeby koledzy ze szkoły Haydena nie zostali zdemoralizowani przez jego ciotkę i wujka na przyjęciu urodzinowym. - Ali postanowiła opanować sytuację, zanim ta zboczyła na jeszcze bardziej nieodpowiednie dla małoletniej widowni tory. Jak się okazało, w idealnym momencie, bo po chwili część hałaśliwej gromady przygnała do stolika - umorusana, spocona, zmęczona, ale uśmiechnięta.
- Mamo! Mamo! Jestem głodny!
Nate powiesił się na oparciu krzesła matki, uważnie przyglądając się temu, co znajdowało się na stole. W kwestii jedzenia był prawdziwym facetem. Mięso stanowiło podstawę jego diety, a warzywa mogłoby w ogóle nie istnieć, choć i tak starali się jakoś je przemycać. Podobnie było z owocami, chociaż te akurat akceptował w formie przeróżnych soków co zdecydowanie ułatwiało zadanie.
- Tatusiu nie ugryzłam Nate’a. Ani jeden raz.
            Lillian wyszczebiotała przeskakując z nogi na nogę. Mimo swojej diabelskiej natury miała niezwykłą umiejętność rozładowywania napięcia pomiędzy rodzicami. Przychodziło jej to zaskakująco naturalnie. Po prostu pakowała się pomiędzy nich, zaczynała swoją paplaninę o lalkach, kucykach, jednorożcach lub Nathanie, albo tak, jak teraz, z miną pozornego aniołka, wyciągała ręce do góry, wiedząc, że ojciec bez protestów weźmie ją na ręce.
- Mamo, pożyczmy Rory’ego na jeden dzień! – Hayley wpatrywała się w najmłodszego członka klanu Jonasów, który jakby na zawołanie znowu stał się grzecznym aniołkiem, kompletnie zajętym międleniem dziąsłami kawałkiem chleba, który okazał się wiele skuteczniejszy od gryzaka. Lekko nawet zapiszczał, kiedy mała złapała go za nóżkę.
- Tato, czy Nate i chłopaki mogą u nas spać?
Do hałaśliwego grona postanowił dołączyć się sam solenizant. Kraciastą zielono-żółtą koszulę miał brudną w trawie i pozostałościach mokrego piasku, co zwykle się nie zdarzało, bo Hayden należał do grona małych pedantów. Najwyraźniej jednak zabawa okazała się tak dobra, że nawet porządek zszedł na bok.
- Jak, tak to ja chcę, żeby Lilly też nocowała! I Rory, i ciocia Demi!
Hailey zawtórowała bratu. Póki nie mówiła w ich domu było całkiem spokojnie, ale kiedy już zaczęła, to często nie potrafili uciszyć jej nawet przed snem.
- Spokojnie, potwory, nie wszyscy na raz.
Matt postanowił objąć dowodzenie. Jedno, czego zdążył się nauczyć przez przeprawy z Tygrysicą i jej nadmiernie rozbrykanym kuzynostwem, to fakt, że kiedy zaczynali krzyczeć przez siebie, to ciężko było ich później uspokoić.
- No co, ty wujek? Tutaj nigdy nie jest spokojnie.
Hayden podsumował trafnie, pociągając spory łyk schłodzonej coli ze szklanki, a wszyscy dorośli w jednej chwili, wybuchnęli śmiechem. Młody, choć nieświadomie trafił w samo sedno. Ich życie nigdy nie było spokojne i wcale nie zanosiło się na poprawę. Wręcz przeciwnie, z taką gromadą diabelskich genów zapowiadało się kilkanaście ciekawych lat, ale wcale im to nie przeszkadzało. Mimo że nie wszystko wyszło tak, jak planowali, byli szczęśliwi, właśnie tu i teraz.

***

Brrr... Naprawdę ciężko napisać coś pod takim postem, bo ALBC stało się dla nas naprawdę wielkim kawałkiem historii, rozbudową współpracy w naszym twórczym duo i, choć nie powinno się faworyzować żadnej jednostki z "blogowego rodzeństwa", to jednak właśnie historia Wiedźmy, wiceprezesa Jonasa, zakochanych w sobie po uszy Alice i Kevina oraz kompletnie zwariowanych Court i Matta, okazała się naszą ulubioną. Nigdy nie brakowało nam pomysłów na nowe rozdziały, ale jednak trzeba znaleźć idealny moment, żeby zejść ze sceny -  uznałyśmy ten właśnie za najbardziej odpowiedni. Ale bez was, czytelników, nie miałoby to większego sensu. Dziękujemy Tym, którzy z ALBC byli od samego początku, jeszcze na onecie, który po pewnym czasie odmówił współpracy, a także Tym, którzy dołączyli do nas nieco później. Wasze komentarze były niesamowicie motywujące i dawały nam pozytywnego kopa, kiedy okoliczności oraz samopoczucie niekoniecznie motywowały do twórczej pracy. 
Jednocześnie chciałybyśmy powiedzieć, że nie kończymy współpracy i zapraszamy na one-step-too-far.blogspot.com  Dla tych z was, które znają nasze poprzednie opowiadania, zapewne wygląd bloga będzie wydawał się znajomy. Postanowiłyśmy, bowiem spróbować naprawić kilka "błędów", które zdarzyły nam się na samym początku twórczej współpracy i napisać you-helped-me-find-myself.blogspot.com właściwie od początku. Jednak, wiedząc, że wiele nowych czytelników, nigdy nie miało styczności z oryginałem, postanowiłyśmy, że ta mocno wyremontowana nowa historia będzie publikowana pod nowym adresem, a stare rozdziały zostaną na miejscu, ku pamięci naszych wspólnych początków.
Jeszcze raz dziękujemy,
~M.&D.