Demi
przekręciła się na drugi bok, przykrywając głowę poduszką. Nie miała siły wstać, a Nate skaczący po łóżku i krzyczący do ucha niczego
jej nie ułatwiał. Lekko uchyliła jedno oko, by sprawdzić, czy może liczyć na
ratunek, ale Joe nawet nie drgnął. Normalnie pewnie szturchnęłaby go albo
wyjęczała prośbę o litość, jednak dzisiaj wyjątkowo zasługiwał na ułaskawienie,
bo tej nocy spał jeszcze mniej, niż ona. Mimo wszystko, czuła się, jakby miała
kaca, a przecież od piętnastu miesięcy nawet nie tknęła alkoholu. Najpierw
przez cały okres drugiej ciąży, teraz z kolei, dlatego, że karmiła piersią.
Rory był zdecydowanym entuzjastą jej mleka i gardził jakąkolwiek mieszanką,
więc nie miała dużego wyboru. Na całe szczęście nie miał po nim problemów z
brzuszkiem, więc nadrabiała doświadczenie stracone w przypadku Nathana.
Szczerze,
nie była przekonana do ponownego zmierzenia się z kolejną rundą rodzicielskich
problemów, szczególnie po tym, co zafundował jej pierworodny. Bała się
komplikacji, kolejnych koszmarnych kolek i wszystkiego, co wiązało się z
logicznym rozplanowaniem wychowywania dwójki dzieci jednocześnie. Długi czas
twierdziła, że w trójkę było im najlepiej i nie potrzebowali nikogo więcej, ale
Joe bardzo nalegał. Sam miał braci, doceniał, więc, jak dużym byli dla niego
wsparciem w trudnych chwilach. Chciał, żeby Nate również miał taką możliwość.
Miał w tym sporo racji, stąd postanowiła rozważyć jego propozycję. Nie bała
się, że nie będzie jej pomagał, bo tatą był świetnym. Gdy tylko nie pracował,
bo obowiązków w firmie wraz z jej rozwojem miał coraz więcej, zawsze pomagał
przy synu, jak tylko mógł. O dziwo żadne z jej zmartwień nie miało pokrycia w
rzeczywistości. Ciąża przebiegła książkowo, całe, o zgrozo, czterdzieści dwa
tygodnie. Ronanowi wcale nie spieszyło się na świat, tak jak starszemu bratu,
co więcej, żeby zdecydować się wreszcie wyjść, potrzebował specjalnego
zaproszenia w postaci wywoływania porodu dwa tygodnie po wyznaczonym terminie.
Tym razem na szczęście obyło się bez cesarki, a Joe, jak dumny tata przeciął
pępowinę i nawet kilka łez spłynęło mu po policzkach. Rory był chyba
najgrzeczniejszym noworodkiem, jakiego znała, na całe szczęście, w
przeciwieństwie do swojego starszego brata. Bardzo rzadko płakał, tylko jadł,
spał i brudził pieluszki, ciesząc tym całą rodzinę. Rob twierdził, że
zdecydowanie odziedziczył to po Joe, a jej mama przyznała mu rację, wspominając
swoją córkę, jako najbardziej płaczliwe i uparte dziecko we wszechświecie.
Wtedy miała ochotę wspomnieć swojej rodzicielce, że tak naprawdę to największe
lamenty Nate’a przypadły właśnie na czas po jej wyjeździe, ale ugryzła się w
język. Wolała nie sprowadzać kolejnej brzuszkowej katastrofy i cieszyła się, że
przez sześć miesięcy od narodzin drugiego syna, nie wydarzyło się nic, co zmąciłoby
jego pogodną i spokojną naturę. Aż do wczorajszego wieczora.
W
sumie już od rana był marudny, nie chciał spać, kiepsko ssał i nawet nie domagał
się smoczka. Ciągle za to pragnął być noszony na rękach, co nie zdarzało się
zbyt często, bo zwykle potrafił zająć się samym sobą, położony na macie
edukacyjnej, czy na dywanie w salonie, w towarzystwie rozgadanego Nate’a.
Przenosiła go przez cały dzień, podrygując z nim w ramionach nawet podczas
przygotowywania obiadu, bo odkąd większość czasu spędzała w domu, pani Thomas
wpadała do nich tylko dwa lub trzy razy w tygodniu. Na całe szczęście Joe
wrócił wcześniej z biura, wykąpał go, przebrał i dopiero wtedy Rory zaczął
swoją arię trwającą do trzeciej nad ranem. Na początku wstawali do niego na
zmianę, ale w końcu Jonas stwierdził, że nie ma to większego sensu i kazał się
jej położyć, a on sam został z młodym w jego pokoju, bo wszystkie inne metody
już zawiodły. Próbowali spacerowania z nim po mieszkaniu, licząc, że w ten
sposób jakoś się uspokoi, ale wtedy, również z wielkim płaczem, obudził się
Nate i jego też trzeba było uspokoić. Jej mały mężczyzna miał już cztery lata i
był strasznym nerwusem. Tak samo, jak teraz, gdy próbował ściągnąć z nich
kołdrę.
-
Tato! Wstawaj no! Tato, słyszysz mnie! Obudź się! Obiecałeś, że będziesz się ze
mną bawił przez cały dzień!
Nathan
krzyczał wprost do ucha swojemu, biednemu, zmęczonemu ojcu, który przykrył się
szczelniej kołdrą po sam czubek głowy. Wiele razy tłumaczyła mu, by nie składał
obietnic bez pokrycia, bo później Nate mocno to przeżywał. Tyle, że Joe chyba
próbował wynagrodzić swojemu pierworodnemu synowi, że nieraz spędzał w pracy po
dwanaście godzin na dobę i nie miał dla niego tyle czasu, ile faktycznie chciałby
mu poświęcać. Ona też pracowała, ale
odkąd zwolniła się z RB Company i przeniosła do firmy projektującej ogrody,
mogła większość rzeczy robić w domu, dzięki czemu udawało jej się utrzymać
wszystko pod kontrolą. Oczywiście sama nie dałaby rady, jednak gosposia, pani
Thomas i Joe, kiedy już wracał do domu, byli wystarczającym wsparciem.
Macierzyństwo skutecznie wyleczyło ją z przekonania, że wszystko mogła zrobić
sama. Nie biegała już za Nate’m, za każdym razem, gdy ubrudził sobie koszulkę.
Pierworodny uwielbiał wszystko, co mokre, klejące i brudzące. Przez pierwsze
dwa lata cierpiała przeokropnie, przyzwyczajona do porządku, kiedy w całym
mieszkaniu pałętały się zabawki, a jej syn wyglądał, jak mały dzikus
wypuszczony z uwięzi za każdym razem, kiedy wpadali w odwiedziny do Kevina i
Ali. Na całe szczęście jakoś wyleczyła się z tego nadmiernego perfekcjonalizmu.
Dlatego, po całej tej szkole przetrwania, jaką przeszli za pierwszym razem, z
Rorym było zdecydowanie łatwiej. Zazwyczaj.
-
Mamo! Powiedz tacie, żeby wstał!
Teraz
odwrócił się do niej, a jego wielkie, brązowe oczy, stały się jeszcze większe i
bardzo gniewne. Nie mogła się nadziwić, jak to możliwe, ale z każdym dniem był
coraz bardziej podobny do swojego ojca. Rory również, ale nie w aż takim stopniu.
Przynajmniej oczy i podbródek miał po niej. Pierworodny natomiast był niemal
wierną kopią Joe’go. Stroił nawet identyczne miny, kiedy nad czymś myślał, gdy
rysował w pełnym skupieniu kolejny „projekt” dla dziadka lub tak jak teraz, był
zły na cały świat, bo ukochany tatuś nie miał siły pozbierać się z łóżka.
- Chodź do mnie synku. – Złapała go za rączkę
i odchyliła kołdrę, żeby położył się obok niej. Od razu mocno się do niej
przytulił, choć początkowo chciał jej jeszcze pokazać, że jest bardzo zły i nie
z nim takie numery. Zmiękł jednak, gdy pocałowała go w czółko i odgarnęła
grzywkę z oczu. Od zawsze był strasznym pieszczochem. Złośnikiem i
pieszczochem.
-
Tatuś mi obiecał.
Wychlipał
żałośnie, prawie płacząc. Bardzo tego nie lubiła.
-
Wiem, skarbie, ale tatuś miał bardzo ciężki dzień wczoraj i noc, bo Rory się
źle czuł, więc teraz musi odpocząć, ale jak wstanie to na pewno się z tobą
pobawi, a potem pojedziemy na urodziny do Haydena, pamiętasz? To dzisiaj jest
ten dzień, kiedy wręczysz mu ten świetny kij do baseballu. – Twarzyczka chłopca
na chwilę się rozpromieniła i wyglądało na to, że jakoś go udobruchała.
Uwielbiał towarzystwo starszego kuzyna. Chłopiec nigdy się z nim nie kłócił,
nie zabierał zabawek, nie gryzł, no i wymyślał ciekawe zabawy. Nate znacznie
lepiej dogadywał się ze starszymi, natomiast w przypadku rówieśników w
przedszkolu, czy młodszych, często zdarzały się konflikty. Kiedyś nawet zapytał
się ich, czy nie mogliby wymienić Rory’ego na Haydena, bo zdecydowanie nie
widział nic fajnego w dziecku, które nie umiało mówić, chodzić i bawić się
samochodami. – A teraz chodź, zobaczymy, czy Rory śpi, a potem przygotujemy
śniadanie.
Jak
najciszej się dało zeszli z łóżka i wyszli z sypialni. Nate przez cały czas
trzymał jej dłoń. Ostrożnie uchyliła drzwi do sąsiadującego z pokojem
pierworodnego, królestwa Rory’ego. Syn momentalnie wyrwał rękę z jej uścisku i
powędrował do łóżeczka brata, opierając czoło o grube szczebelki drewnianego
łóżeczka. Niby gdyby się obudził, usłyszałaby to przez elektroniczną nianię,
ale i tak wolała upewnić się osobiście. Ronan spał, jak mały, grzeczny aniołek,
którym był na co dzień. W porównaniu do starszego brata, usypianie go,
oczywiście poza zębowymi incydentami, należało niemal do przyjemności. Tyle, że
strasznie wiercił się przez sen. Potrafił przewędrować całe łóżeczko wzdłuż i
wszerz, dlatego niezbędnym zakupem okazały się ochraniacze na szczebelki, żeby
nie obijał sobie głowy podczas tych nocnych eskapad. Przykryła go kocykiem, bo
spał ubrany jednie w śpiochy z krótkim rękawem i powędrowali na dół.
-
Mamusiu, a czy u Haydena będzie dziadek?
Spytał
ją Nate, kiedy weszli do kuchni. Wdrapał się na wysoki stołek i oparł łokciami
na wyspie kuchennej, gdy ona zaczęła przeglądać lodówkę. Sobotnie śniadania to
była tradycja Joe’go, ale naprawdę nie miała serca go budzić. I wcale nie
zdziwiło jej, że młody spytał o dziadka. Po tacie był dla niego najważniejszym
męskim członkiem rodziny, z resztą wcale jej to nie dziwiło, bo Rob miał
świetne podejście do dzieci. Wszystkie wnuki bez wyjątku uwielbiały go i nie
mogły się doczekać, kiedy ich odwiedzi.
-
Na pewno skarbie. – Odpowiedziała mu, wyjmując z lodówki jajka, mleko i dżem.
Nie była świetną kucharką, ale podglądając Joe’go nauczyła się, co nieco. Także
teraz miała zamiar to pokazać.
-
A Lilly też będzie?
Zaśmiała
się cicho, słysząc to pytanie. Nate nie przepadał za diablicą. Ten pseudonim
pasował idealnie do małego różowego armagedonu Court i Matta. Zawsze, gdy u
nich była, albo oni u niej, zmuszała go do zabaw lalkami, a kiedy się jej
sprzeciwiał, często traktowała go zębami. Nathan także miał temperament i
kiedyś nawet w odwecie pchnął ją tak, że upadła na tył główki. Płakała, ale na
szczęście, nic jej się nie stało. Mimo wszystko Joe bardzo się wtedy zezłościł,
przeprowadzając z synem poważną rozmowę na temat szacunku do dziewczynek i
tego, że nie można ich bić, nawet, jeśli mu dokuczają. Przy okazji młody dostał
karę, ale zapamiętał sobie jego słowa i później sytuacja już się nie
powtórzyła.
-
Myślę, że tak.
-
Nie chcę, żeby znów mnie gryzła…
Nate
był przerażony. I wcale mu się nie dziwiła. Lilly była bardzo inteligentną
dziewczynką, ale Nate był jej celem numer jeden. Uwielbiała go ściskać,
przytulać, całować, a gdy się jej wyrywał to go gryzła. Matt twierdził, że
nauczyła się tego od Court, a Dem wolała nie wiedzieć, co to biedne dziecko
widywało w swoim domu.
-
Nie będzie. Ciocia Court i wujek Matt na pewno wytłumaczyli jej, że tak nie
można.
-
Czyżby omijała mnie właśnie, jakaś interesująca rozmowa?
Joe
wszedł do kuchni, przecierając zaspane oczy i ziewając głośno. Wyglądał, jak
siedem nieszczęść. Od razu nastawiła ekspres, by mógł napić się mocnej,
czarnej, dobrej kawy.
-
Tatuś!
Nate
zerwał się z krzesła i podbiegł do Joe’go, wyciągając ręce do góry. Joe
podniósł go z podłogi i przytulił mocno, czochrając włosy na głowie. Chłopiec
roześmiał się głośno. Naprawdę wyglądali, jak dwie krople wody.
-
Co tam, łobuzie?
-
Obiecałeś, że będziesz się ze mną dzisiaj bawił, pamiętasz?
Nate
był bardzo skrupulatnym dzieckiem, szczególnie, jeśli chodziło o sprawy, które
mu obiecali. Nie można było przy nim rzucać słów na wiatr, bo wtedy robił się
bardzo zły, tupał nogami i potrafił nie odzywać
się do nich przez kilka godzin.
-
Pewnie, że pamiętam, ale najpierw zjemy razem śniadanie, zgoda?
Demi
postawiła na stole filiżankę z czarnym, mocnym płynem i wróciła do robienia
omletów. Nie chciała wykorzystywać Joe’go, bo mieli przed sobą długi dzień w
rozjazdach, co z marudnym Rorym i ich deficytem snu, zapowiadało się podwójnie
męczącym wyzwaniem.
-
A chcesz zobaczyć moje nowe rysunki?
-
Pewnie, że tak.
-
To poczekaj, zaraz przyniosę.
Joe
postawił synka z powrotem na podłodze, a chłopiec szybko poleciał do pokoju po
swoje arcydzieła. Od niedawna lubił rysować. Wcześniej niespecjalnie sięgał po
kredki, a teraz to było jedno z jego ulubionych zajęć. Większość jego prac
wieszali na lodówce albo oddawali dziadkowi Robowi, bo jemu znaczna część była
dedykowana. Zwłaszcza te, na których, jak to nazywał Nate, powstawały projekty
domów. No cóż, nawet jeszcze nie wiedział, co czeka go w przyszłości. Ustalili
z Joe, że pozwolą mu wybrać, co będzie chciał robić w życiu, a prezesowanie w
rodzinnej firmie wcale nie musiało zostać przykrym obowiązkiem, jednak chyba
sprawa była już przesądzona. Zawsze, gdy odwiedzali dziadka i tatę w firmie,
Ashley, niezmiennie od kilku lat okupująca recepcję RB Company, nazywała go
dziedzicem.
-
Mój ty biedaku… – Podeszła do Joe’go i pocałowała go w usta, a potem przytuliła
się do niego. – Ale ogolić to byś się mógł. – Rzekła zgodnie z prawdą, czując
na policzku jego kłujący zarost. Nienawidziła tego i nawet po tylu latach nie
była w stanie się przyzwyczaić.
-
Wiesz, wolałem zachować zarost, by przybrać bardziej dramatyczny charakter,
żebyś mi współczuła.
Uśmiechnął
się do niej i nawet na chwilę nie wypuścił z objęć. Czasem zachowywał się, jak
zakochany szczeniak, co było i urocze, i irytujące zarazem.
-
Sądzisz, że inaczej bym tego nie zrobiła?
-
Jestem pewien, że nie zwróciłabyś na mnie uwagi.
Zaśmiała
się, kiedy zrobił smutną minę, ale wiedziała, że udawał. Znali się nie od dziś
i takie rozmowy były u nich na porządku dziennym. Przez te cztery lata
poważnych kłótni mieli naprawdę mało. Nie licząc okresu, kiedy była w ciąży z
Rorym i wystarczyło, że tylko na nią spojrzał lub skomentował cośnie takim
tonem, jak trzeba, a obrażała się i wysyłała go na kanapę w salonie. Znosił to
dzielnie, przynajmniej tak wyglądało to z jej perspektywy, bo nigdy się nie
skarżył.
-
Ale lubisz mnie jeszcze trochę?
-
Tylko troszeczkę. – Odpowiedziała mu, chcąc się trochę podroczyć. Pod tym
względem nic się nie zmieniło. Od lat niezmiennie prowadzili tą grę, ale to
właśnie lubili.
-
Tylko troszeczkę?
Wyjęczał
obrażony i odsunął się od niej. Pocałowała go, choć próbował się przed tym
bronić, jednak robił to strasznie nieudolnie. Czasem zachowywał się, jak duże
dziecko. Duże i bardzo kochane dziecko.
-
Hmmm chyba, że postarasz się jakoś bym polubiła cię bardziej znów... – Zaczęła
wodzić palcem po jego torsie i uśmiechać się w ten sam sposób, którym zawsze
próbowała coś wywalczyć.
-
Postarałbym się, gdyby nasze dzieci, a szczególnie starsze, nie miały tak płytkiego
snu...
Wymruczał
jej do ucha, a ona roześmiała się głośno. Rzeczywiście było w tym trochę
prawdy. Nate’a budził najmniejszy szmer. Gdy tylko coś usłyszał, przybiegał do
nich do sypialni i pytał, co to było. Nie raz nie mógł już później zasnąć,
dlatego staranie się o przyszłego towarzysza zabaw dla niego, było dość
wymagającym zadaniem. Musieli wysilić się do myślenia kreatywnego, ale jak
widać, byli całkiem skuteczni.
-
Może być, chociaż wolałabym żebyś zabrał nas na długie wakacje daleko od Nowego
Jorku. – Wciąż odkładali urlop, bo Joe był zawalony robotą i nie mógł się
ruszyć z firmy. Nie miała o to do niego pretensji, ale była trochę zła, bo w
zeszłym roku musieli skrócić swoje wakacje, gdy okazało się, że jeden z
kontrahentów nie wypłaca pracownikom pieniędzy. A w tym roku nawet nie zanosiło
się na to, żeby mogli wygospodarować, choć chwili wolnego czasu na krótki
wyjazd.
-
Wiem i dlatego porozmawiam z wujem, a potem, obiecuję, wyjedziemy gdzieś, gdzie
jest ciepło, miło, przyjemnie, bez dzwoniących telefonów i laptopów.
-
Od razu bardziej cię lubię. – Znów go pocałowała.
-
Mamo! Mamo!
Nate
wbiegł do kuchni, mocno czymś przejęty. W dłoniach trzymał swoje rysunki, ale
to chyba nie o to chodziło.
-
Rory się obudził i płacze znów. Dałem mu nawet smoczka, ale go wypluł.
Chłopiec
wzruszył ramionami, a ona wzruszyła się jego troską i opiekuńczością. Jej duży
mężczyzna bardzo angażował się w opiekę nad bratem. Pomagał przy zmianie
pieluszek, czasami zajmował go, kiedy Rory bawił się na macie edukacyjnej i
zawsze znajdował zgubiony smoczek braciszka. Często, kiedy najmłodszy z Jonasów
zaczynał grymasić z nudów, zaczynał wygłupiać się, robić dziwne miny i go
łaskotać. Zawsze pod ich czujnym okiem, ale o dziwo, Ronan niemal natychmiast
zaczynał się uśmiechać.
Spojrzała na Joe’go. Mężczyzna westchnął
głośno.
-
Pójdę do niego.
-
Rory już nas chyba nie lubi, mamo, dlatego tyle płacze prawda?
Zastanowiła
się nad tym. Jeśli Ronan płacze, bo ich nie lubi, to Nate musiał ich naprawdę
mocno nienawidzić.
*
Ali
wyjrzała przez okno w kuchni. To był idealny dzień na świętowanie urodzin.
Idealny na świętowanie dziewiątych urodzin Haydena. Była dopiero dziewiąta
rano, ale na nogach byli już od dwóch godzin, co w sobotę stanowiło prawdziwy
rekord. A to wszystko przez Hailey, która, nie mogąc doczekać się, by złożyć
życzenia urodziny bratu, obudziła ich, wpadając do sypialni i krzycząc im
wprost do uszu, że to właśnie ten dzień, bardzo ważny dzień i powinni się
pośpieszyć. Paplała później przez cały czas, gdy Ali wyjmowała z szafy pierwszy
tego dnia prezent dla Haydena: zdalnie sterowany jeep, w ulubionym kolorze
chłopca, czyli ciemnozielonym. Kev wymruczał, że tęskni za czasami, kiedy nie
mówiła. Wczoraj do późna pracował w kancelarii i wrócił do domu dobrze po północy,
co przez ostatnie cztery lata zdarzyło się dopiero po raz drugi. Starał się
wracać tak wcześnie, jak to tylko było możliwe, by spędzić czas z rodziną.
Zdecydowanie nie chciał uchodzić za ojca, który miga się od obowiązków i nie
spędza czasu ze swoimi dziećmi. Z resztą naprawdę to lubił. Hayden i Hailey
czekali na niego cały wieczór. Młoda zasnęła zmęczona na kanapie, a Haydena
musiała przekonywać, żeby się położył, bo jutro czeka go wielki dzień. Zgodził
się szybciej niż myślała.
A
dzisiaj rano obudziło go głośne sto lat i skakanie po jego łóżku Hailey, która
przygotowała na tą okazję różowe confetti i brokat. Innych kolorów nie
przewidywała. Haydena przytłaczały uściski, życzenia i prezent, ale on zawsze
był cichy, nieśmiały i bardzo skromny. Nie lubił być w centrum uwagi. Gdy
zaczynał naukę w szkole, pedagog, wezwała ich do siebie, zmartwiona tym, że ich
syn unika dużych zbiorowisk dzieci i poradziła im, by zachęcali go do większej
otwartości, by miał wielu kolegów. Kevin nic się przy niej nie mówił, ale gdy
tylko zabrali chłopca ze szkoły, powiedział mu, że nie musi przyjaźnić się ze
wszystkimi, wystarczy mu kilku kolegów, ale naprawdę dobrych, na których zawsze
będzie mógł liczyć. A potem młody poprosił ich, by zapisali go do drużyny
basebollowej, gdzie poznał Mike’a oraz Tima i od tamtej pory byli nierozłączni.
Dzisiaj chłopcy byli też zaproszeni na przyjęcie urodzinowe po południu.
Hayden
bawił się teraz na brzegu basenu swoją nową zabawką, czekając na pozostałych.
Zawsze szykował się najszybciej ze wszystkich. W przeciwieństwie do siostry,
która przymierzała jeden ze swoich dwudziestu różowych kostiumów kąpielowych,
które zakładała na imprezy basenowe u swoich przyjaciółek. Miała ochotę ją
pospieszyć, ale wtedy usłyszała jej głośny śmiech oraz kroki Kevina na
schodach. Jak zwykle znosił ją na barana. Po chwili usłyszała trzask
otwieranych drzwi od tarasu, a do kuchni wszedł już sam jej mąż. Pocałował ją w
usta, a ona uśmiechnęła się do niego. Uwielbiała poranki takie, jak ten.
-
Nie wiem skąd to nasze dziecko bierze tyle energii i pomysłów… Wiesz czego
zażyczyła sobie na swoje urodziny? Stada prawdziwych, różowych jednorożców, z
brokatowymi rogami…
-
No cóż, będziesz musiał się bardzo postarać, by spełnić jej życzenie. –
Strzeliła go po rękach, gdy próbował wyjeść truskawki przygotowane do
urodzinowego śniadania. Miała już gotowe ciasto na gofry, bitą śmietanę,
nutellę, masło orzechowe, czekoladowe muffinki oraz przeróżne owoce. Urodzinowe
śniadanie to była ich rodzinna tradycja. Było zawsze słodkie, kaloryczne i
pyszne. Na co dzień nie pozwalała im tak jeść i dbała, by zdrowo się odżywiały,
ale urodziny miało się raz w roku, więc to był idealny moment na złamanie
zasad. Zwłaszcza, gdy tak, jak dziś, mogli zjeść w ogrodzie. – Ale najpierw
zajmijmy się dzisiejszym dniem. – Nikt nie był dzisiaj ważniejszy od Haydena. –
Mówiłeś mu już o gokartach?
-
Jeszcze nie, zaraz to zrobię.
Powędrował
w stronę salonu, a ona zaraz za nim, niosąc talerze. Gdy tylko wyszli do
ogrodu, do ich uszu doleciał najpiękniejszy dźwięk, jaki kiedykolwiek słyszała.
Śmiech jej dzieci. Oboje właśnie pluskali się w basenie. Po chwili jednak
zauważyli ich i szybko zakończyli zabawę. Wiedziała, co się wydarzy. Będą się
do nich ścigać. Hailey uwielbiała rywalizację, a Hayden nie, jeśli nie chodziło
o baseball lub wyścigi samochodowe.
-
Wygrałam!
Młoda
zapiszczała głośno, przytulając się do niej. Ali uwielbiała dotyk jej skóry i
zapach włosów. Hayden, jak zwykle pozwolił jej wygrać, bo doskonale wiedział,
że mały różowy czołg, jak zwykł pieszczotliwie nazywać swoją córeczkę Kev,
będzie niezadowolony, gdy przegra. Odstawiła owoce na stół i podała dzieciom
ręczniki, leżące na krzesłach. Dla Hailey był ten z Pinkie Pie, a dla Haydena
zielony. Zwykły, zielony, bo taki właśnie chciał, by był.
-
To, co będziemy dalej robić? Hayden, co byś chciał?
Hailey
usiadła przy stole, biorąc w garść kilka winogron. Chłopiec zajął miejsce obok
niej i wzruszył ramionami. Zdecydowanie peszył się, gdy był w centrum uwagi.
Doskonale o tym wiedzieli. Mogli mu przecież wyprawić imprezę urodzinową w sali
zabaw i zaprosić pięćdziesiąt osób. Zapytali, czy może nie chciałby tak
świętować skończenia dziewięciu lat, ale stanowczo zaprzeczył i zapewnił, że
chce spędzić urodziny w domu, jak zawsze, z tymi samymi ludźmi, co zawsze.
-
Mamo, kiedy przyjdzie Nate, wujek Joe i dziadek?
Zwrócił
się bezpośrednio do niej. Był stęskniony za męskim towarzystwem, a tych trzech
facetów wraz ze swoim tatą cenił sobie najbardziej. Kiedy pół roku temu Nick
przyjechał do nich z Londynu w odwiedziny i przywiózł im fajne zabawki, Hayden
wyznał im później, że wujek Nickolas jest w porządku, ale nie tak jak wujek
Joe. Siostra przyznała mu rację i dodała jeszcze, że wujek Joe jest fajny, bo
ma Nate’a, Rory’ego i ciocię Demi. Jej przyjaciółka, gdy się o tym dowiedziała,
roześmiała się głośno, ale przyznała jej rację.
-
Hmmm trochę później, ale myślę, że we dwóch będziemy się świetnie bawić na
gokartach…
Kevin
mu odpowiedział, a chłopiec prawie zemdlał z wrażenia. Uwielbiał wszystko, co
wiązało się z samochodami, prędkością i czasem spędzanym sam na sam z ojcem.
Nie, nie była o to zazdrosna, bo wiedziała, że, gdy jej syn miał jakiś problem
związany z uczuciami i emocjami, to przychodził do niej. Nie mówił nic, tylko
kładł głowę na jej kolanach i dawał się po niej głaskać. Był bardzo wrażliwy.
-
Sami?
Dopytał,
by się upewnić. Kevin miał ostatnio sporo pracy, bo otwierał filię swojej
kancelarii w Atlancie i choć jeszcze nie był tam ani razu, to jednak jego
telefon wciąż dzwonił i musiał załatwiać wiele spraw z tym związanych, Niedługo
planował podróż do Georgii, ale obiecał, że ich ze sobą zabierze, by poczuli
atmosferę południa Stanów Zjednoczonych.
-
Pewnie, że tak. My będziemy się świetni bawić, a dziewczyny przygotują ogród na
twoje przyjęcie. Zobaczysz, jak wrócimy, to nie będziemy musieli nawet kiwnąć
palcem.
-
O nie, nie, nie, rozumiem, że Hayden nic nie będzie robił, bo to jego święto,
ale ty za takie słowa spędzisz wieczność przy grillu. – Bardziej chciała się z
nim podroczyć, by zobaczyć tą pełną zawodu minę, ale jej mąż jakby zupełnie się
tym nie przejął. Machnął jedynie ręką.
-
Właśnie tato, ty nie możesz nic nie robić, bo jesteś tatą, a tata zawsze musi
coś robić, na przykład bawić się z nami albo pilnować grilla, by się nie spalił.
Hailey
przyznała jej rację.
-
Matt i Joe mi pomogą.
-
Matt i Joe będą gośćmi Haydena. Z resztą z tego, co wiem od Demi, to
prawdopodobnie nie posiedzą długo, bo Rory ma ostatnio problemy ze spaniem.
-
Och, Rory jest taki słodki! Też chciałabym takiego małego braciszka… Mamo, czy
my będziemy mieć braciszka?
Hailey
spytała na jednym wdechu, prezentując piękny brak jedynek. Uwielbiała wszystkie
niemowlaki, a gdy widziała Rory’ego to wręcz piszczała z zachwytu i nie
odstępowała go na krok.
-
Ja bym chciała chyba na urodziny dostać braciszka, wiecie?
-
A ja bym chciał brata, ale takiego w wieku Nate’a. Fajnie by było mieć takiego
chłopca w domu, co nie?
Do
życzeń siostry dołączył również brat. Ali popatrzyła na Kevina. Przez prawie
cztery lata nie rozmawiali o powiększeniu rodziny i kolejnym dziecku, oddając
się w zupełności tym, które mieli. Hayden i Hailey byli całym ich światem,
chociaż ostatnio Kev wspomniał coś, że może powinni pomyśleć znów o in-vitro.
Nie miała jednak czasu się nad tym zastanowić, wożąc dzieci na treningi,
udzielając się w Radzie Rodziców i zajmując sprawami wydawnictwa, które
ostatnio zlecało jej więcej zadań. Poza tym myślała, że kiedyś zaadoptują
jeszcze niemowlaka, ale nie teraz. Tymczasem in-vitro już dla niej zupełnie nie
wchodziło w grę, gdy przypominała sobie, jak kiedyś prawie zniszczyło jej
małżeństwo. No i naprawdę rodzicielstwo, to nie tylko wspólne geny, ale to coś
zupełnie innego. Teraz, jednak, Kev patrzył na nią w taki sposób, jakby pytał,
czy pamięta ich rozmowę.
-
Jak mama się zgodzi, to ja nie mam nic przeciwko…
Odezwał
się wreszcie, a Hailey podskoczyła kilka razy do góry. Kevin przyciągnął ją do
siebie i zaczął łaskotać po brzuchu, a chwilę później dołączył do nich Hayden.
Po chwili jednak dzieciaki mu się wyrwały i uciekły, a on nie czekał długo i
zaczął je gonić. Zawsze pragnęła mieć troje dzieci lub nawet więcej i być może
powinna to przemyśleć. Tak, na pewno to zrobi, ale dzisiaj ważny był Hayden i
jego urodziny oraz rodzina, którą byli teraz.
*
Matt poprawił sobie na ramieniu
prawie przysypiającą Lilly, z całych sił ściskającą go rączkami za szyję.
Zdecydowanie nie było to do niej podobne, ale wyjątkowo wcale go to nie
dziwiło. Po półgodzinnym akcie bezustannego płaczu, od którego aż się zanosiła,
kiedy jakimś cudem próbował ogarnąć całą tę kryzysową sytuację, wreszcie
zmęczona dała za wygraną. Choć nadal nie prezentowała się zbyt dobrze. Cholera
jasna! Nawet nie chciał myśleć o tym, co zrobi mu Court, kiedy ją zobaczy.
Siedział na szpitalnej kozetce w
niewielkim pomieszczeniu zabiegowym, kiedy mała wycierała w jego ulubioną
koszulkę zapłakaną, ubrudzoną zaschniętą krwią buzię. Przyklejony na czole
zdecydowanie za duży i krzywo ucięty plaster powoli zaczynał przesiąkać,
przepowiadając kolejny rozdział katastrofy. Przynajmniej już nie płakała. Na
początku myślał, że faktycznie aż tak bardzo ją to bolało, ale skoro wreszcie
się uspokoiła, to obstawiał raczej szok i to, że przestraszyła się widoku krwi.
Zdziwiłby się, gdyby było inaczej. On sam przeżył spory atak serca, kiedy
zobaczył ją wyjącą w salonie tuż obok stolika do kawy z rozwalonym czołem. A
przecież zostawił ją tylko na minutę, żeby przynieść jej soczek, o który
poprosiła go, wyjątkowo grzecznie bawiąc się lalkami na kanapie. Nie miał
pojęcia, jakim cudem w tak krótkim czasie zdołała zmienić położenie i jeszcze
się uszkodzić, ale tego zdecydowanie nie zamierzał mówić, Courtney, bo to tylko
pogorszyłoby jego sytuację.
- Przepraszam, czy mogłaby mi pani
powiedzieć, kiedy przyjdzie lekarz? – Zapytał wreszcie. Od czasu, kiedy
zadzwonił do swojej prywatnej harpii minął jakiś kwadrans, co w obecnych
okolicznościach zwiastowało, że jej wizyta na szpitalnym ostrym dyżurze z
chęcią mordu rytualnego na jego biednej osobie miała nastąpić za jakieś
czterdzieści minut. I wolał, żeby nie oglądała swojej małej księżniczki w takim
stanie, bo to tylko mogło zwiększyć jego cierpienia.
- Dosłownie za chwilkę, bo musi
zejść z oddziału. Wie pan, nieczęsto mamy tutaj tak małych pacjentów.
Rudowłosa
pielęgniarka uśmiechnęła się do Lillian, która jednak nie raczyła tego
odwzajemnić, niechętnie odwracając głowę w drugą stronę. Młoda zdecydowanie nie
przepadała za szpitalami, a że była małym chodzącym tornadem, siejącym
spustoszenie wokół i niebezpieczeństwo także dla siebie, mógł przewidywać, że
nie będzie to jedyna blizna, która zostanie jej z okresu dzieciństwa. Póki była mała i można było zostawić ją w
kojcu, albo za specjalnym ogrodzeniem z bramkami, które zajmowało połowę
salonu, było dużo łatwiej. Tymczasem teraz była wszędzie. Biegała po całym
mieszkaniu, rozwlekając wszędzie swoje w większości różowe zabawki, regularnie
wysypywała brokat na dywan, który później musiał zawozić do pralni, albo
uprawiała wspinaczkę ekstremalną po przeróżnych przedmiotach. Courtney dalej
próbowała być idealną matką, a on powoli nabierał realistycznego spojrzenia na
rodzicielstwo, zastanawiając się, czy jakimś cudem Lilly w jednym kawałku uda
się podejść do matury.
- Tatusiu, ja chcę do mamy!
- Skarbie, jeszcze chwilkę. Najpierw
obejrzy cię pan doktor i naprawi ci główkę, a później pójdziemy do mamy, co? –
Prawdę powiedziawszy modlił się o korki na mieście, byleby Court zbyt szybko
nie dotarła do szpitala. Przynajmniej nie do czasu, gdy diablica będzie
prezentowała się, chociaż trochę lepiej.
- Czyli kiedy?
Zapytała
raz jeszcze, bo nie należała do dzieci, którym wystarczało słowo później. Odkąd
tylko matka, Courtney nauczyła ją obsługi zegarka, wszystko kręciło się wokół
godzin, minut i sekund. Nawet do kąpieli nie chciała zdejmować go z ręki.
- Jeszcze tylko pół godzinki…
- To długo, czy krótko?
- Bardzo krótko. Zobaczysz, krótka
chwila i zaraz pojedziemy z mamusią do domu. – Chciał dodać coś jeszcze, ale
wtedy drzwi do gabinetu zaskrzypiały i pojawił się w nich niewysoki zarośnięty
facet w białym fartuchu. Odetchnął z ulgą. Może jednak ujdzie z życiem.
- Dzień dobry jestem doktor Tremblay
i zaraz spróbuję coś zaradzić.
Nie
miał dobrej pamięci do nazwisk, twarzy i innych głupot, ale coś go tknęło. Na
dodatek jeszcze ten koszmarny kanadyjski akcent… Niby nigdy nie widział go na
oczy, ale to było zdecydowanie zbyt wiele zbiegów okoliczności. Ta sytuacja
stawała się coraz bardziej absurdalna, jednak postanowił nie dać tego po sobie
poznać. W końcu teraz najważniejsza była Tygrysica i to, żeby Court nie
zobaczyła jej w stanie częściowego rozkładu.
- Hej, księżniczko, masz na imię
Lilly?
Doktorek
po spojrzeniu do karty, ukucnął, by zrównać się poziomem z młodą siedzącą na
jego kolanach, a ta tylko kiwnęła głową.
- A powiesz mi, co się stało?
- Stolik zrobił mi kuku. –
Odpowiedziała zdecydowanie i ledwo powstrzymał się, żeby nie wyjść na wyrodnego
ojca, śmiejącego się z nieszczęścia własnej córki. Faktem było jednak, iż za
każdym razem, kiedy coś się jej działo, winę zwalała na wszystko wokół. Do
winnego dywanu, przez który dwa tygodnie temu zdarła kolano, drzwi łazienkowych
– dwa przycięte palce oraz blatu kuchennego – siniec pod okiem, miał, więc
dołączyć teraz stolik.
- Zawrzyjmy umowę. Ja obejrzę twoją
głowę i obiecuję, że przestanie boleć, a w nagrodę dam ci naklejkę i dużego
lizaka, co ty na to?
Wzdrygnął
się niespokojnie na słowa przeklętego doktorka, przeczuwając apokalipsę, która
nastąpiła nawet szybciej, niż się spodziewał. W jednej chwili spokojna
Tygrysica przywarła do niego jeszcze bardziej i zaczęła wyć, niczym syrena
przeciwmgielna. Od ostatniego szczepienia, za każdym razem, gdy wsadzali ją do
fotelika samochodowego, upewniała się, czy aby na pewno nie wiozą jej do tej
niedobrej pani w białym fartuchu. Z resztą, Lilly była twardą negocjatorką i
jeżeli już ktokolwiek decydował się zawrzeć z nią umowę, musiał obiecać jej coś
znacznie lepszego od kawałka samoprzylepnej kartki, czy lizaka. To zdecydowanie
miała po Court.
- Tatusiu, ja chcę już do domu i do
mamusi! Nie chcę żadnych igieł! Do domku! – Wychlipała rozpaczliwie jego
latorośl, wpatrując się wyczekująco w niego tymi swoimi wielkimi niebieskimi
oczami. Czarne, rozwichrzone loki poprzyklejały się jej do mokrych policzków i
wyglądała, jak siedem nieszczęść.
- Mamusia niedługo przejdzie, ale
chyba nie chcesz, żeby widziała, jak płaczesz, co? Pokaż pani pielęgniarce i
panu doktorowi, że jesteś dzielna. A kiedy już nie będzie cie bolała główka to
pojedziemy do sklepu z zabawkami i wybierzesz sobie kucyka, jakiego będziesz
chciała…
- Może być różowy?
- Tak i nie będę narzekał. – Zaśmiał
się cicho, głaskając ją po plecach. Musiał pogodzić się z kolejnym różowym
zabawkowym nabytkiem. Court go zabije. Wiele razy powtarzała mu, żeby nie
przekupywał jej zabawkami, ale to była wyjątkowa sytuacja.
- I pan doktor nie będzie dawał mi
zastrzyków?
- No, co ty. Żadnych igieł, prawda,
prawda, panie doktorze? – Tutaj wymownie spojrzał na Bena, który kiwnął głową,
choć chyba nie był do tego przekonany. Ale to wystarczyło. Przynajmniej na
chwilę Lilly przestała krzyczeć, płakać i wierzgać nogami.
- Słowo harcerza.
- Tatusiu, nie zostawisz mnie tutaj?
- Jasne, że nie. Posadzę cię teraz
na tym łóżeczku, żeby pan doktor mógł cię obejrzeć. – Ostrożnie podniósł się i
posadził na leżance nadal mało zadowoloną diablicę.
Przez
krótką chwilę przyglądał się z boku, jak doktorek, jakimś cudem rozśmiesza
Lilly, która z wyraźnym zainteresowaniem obserwuje wszystkie medyczne sprzęty.
W życiu nie posądziłby swojej pierworodnej o zainteresowanie takimi bzdetami, a
jednak. Chociaż trochę żałował, że braku sympatii do doktorka nie odziedziczyła
akurat po nim. Ben zdołał odkleić z czoła spory koślawy plaster, który w
pośpiechu wycinał nożem kuchennym, chcąc powstrzymać czerwoną masakrę. Na całe
szczęście nie wyglądało to aż tak strasznie. Rana faktycznie trochę się
rozłaziła, ale mogło być gorzej. Miał
tylko nadzieję, że nie zostanie jej duża blizna, bo Lilly, gdy podrośnie,
pewnie będzie dręczyła go o to całe wieki.
- Teraz polejemy kuku takim
magicznym płynem, a później nakleimy takie małe plasterki, żeby nic nie było
widać, dobrze? – Doktorek wyjątkowo dobrze radził sobie z okiełznaniem
Tygrysicy. Nie przypuszczał, że mógł cokolwiek robić dobrze, a jednak. Cuda się
czasami zdarzały.
- A będzie bolało?
- Może troszeczkę.
W
tym momencie uśmiechnął się pod nosem. Ben chyba nie wiedział, że właśnie
popełnił największą zbrodnię na świecie. Prawda była najgorszą z możliwych
opcji. Doktorek jednak żył w pełnej nieświadomości, kombinując coś ze sporawą
półprzezroczystą butelką chyba z jakimś środkiem dezynfekującym, ale nie był
pewien. Młoda wierciła się na leżance i przeczuwał jakąś katastrofę, ale o
dziwo nic szczególnego się nie działo. Wymachiwała tylko nogami, wyraźnie
znudzona. Nie lubiła monotonii i szybko traciła zainteresowanie. Miał tylko
nadzieję, że jakimś cudem wytrzyma do końca badania. Cieszył się, że Benny nie
wspomniał słowem o szwach, bo w drodze do szpitala myślał, że bez nich się nie
obędzie, no, ale był lekarzem i chyba wiedział co robi. Chociaż po tym, jak
zabrał się do oczyszczania rany na czole Lilly miał pewne wątpliwości. Przez
chwilę, widząc skwaszoną minę swej latorośli zastanawiał się nawet, czy go nie
ostrzec… Ale później otrzeźwiał i postanowił siedzieć cicho. Zapowiadało cię
całkiem ciekawe widowisko.
*
Courtney
siedziała od kwadransa w poczekalni na ostrym dyżurze, zastanawiając się,
dlaczego tak długo ich nie ma. Niby Matt przez telefon nie wspominał, żeby to
było coś poważnego, ale jednak wolała się upewnić. Cholera, a mogła zostać w
domu, zamiast w trybie natychmiastowym jechać do biura, bo jeden z architektów
oczywiście musiał zapomnieć wprowadzić poprawek do projektu, który podwykonawca
powinien dostać na wczoraj. Miała przecież weekend, a ten półgłówek nie raczył
odbierać telefonów, więc musiała zrobić to za niego.
Nie
mogła usiedzieć na miejscu. Wiedziała, że nawet, jeżeli ich dziecko próbowałoby
odciąć sobie głowę, to Matt by się nie przyznał, żeby „niepotrzebnie jej nie
denerwować”, stąd zastanawiała się, co Lilly zmalowała tym razem. Bo nie
zamierzała go obwiniać. Doskonale znała możliwości swojej córki i zdawała sobie
sprawę, jak wiele potencjalnie katastrofalnych rzeczy potrafiła zdziałać, gdy
choć na ułamek sekundy spuściło się ją z oczu.
Była, jak małe tornado, odkąd tylko zaczęła chodzić, siała spustoszenie
w całym mieszkaniu, a kiedy do tego doszła mowa, okazało się, że niestety, ale
upartość, dociekliwość i gadatliwość odziedziczyła po tatusiu. Nawet jej matka,
przyjeżdżając do Nowego Jorku by zobaczyć wnuczkę zaczęła zatrzymywać się w
hotelach, bo podobno cały tydzień z Lillian pod jednym dachem był zdecydowanie
nie na jej zdrowie. W tym przypadku musiała przyznać jej rację. Zawsze myślała,
że studenckie czasy melanży były jazdą bez trzymanki, ale szybko zmieniła
zdanie, kiedy po raz pierwszy na porodówce usłyszała przeraźliwy wrzask
Tygrysicy. To była spektakularna wpadka, tak zawsze mówił Matt, ale trochę mu
nie wierzyła. Z resztą miała do tego solidne podstawy, po tym, jak często, niby
przypadkiem wspominał o dzieciach. Kobieca intuicja podpowiadała jej, że maczał
w tym palce… Chociaż gdyby tylko palce, to nie mieliby tego problemu. Kochała
tę trzyletnią diablicę z całego serca, ale czasami było ciężko. Miała wiele
chwili zwątpienia, zdarzało się, że ryczała w łazience, czując, jak bardzo gównianą
jest matką, a Mattowi też często zdawało się dawać dupy. Oboje uczyli się na
błędach, bo żaden poradnik dla rodziców nie był w stanie przygotować ich na
misję wychowania małego tornada. I z wiekiem, wcale nie było prościej. Po
prostu tonę pampersów zastępowały sterty brudnych ubrań, które prała niemal na
okrągło, płacz zastąpiły miliony, momentami bezsensownych, pytań, a zamiast na
czworaka, Lilly zaczęła pokonywać zakręty w pełnym biegu. Była strasznie
zmienna. W jednej chwili potrafiła być najsłodszym dzieckiem we wszechświecie,
przytulając się i mamując jej na każdym kroku, by za chwili w szale rzucać
zabawkami po całym pokoju.
- Naprawdę przepraszam, ale to
akurat odziedziczyła po matce.
Usłyszała, jak przez mgłę głos Matta, a już po
chwili zobaczyła Lilly, wybiegającą z gabinetu, przeskakując z nogi na nogę.
Z
niewielkiej odległości oceniła stan ogólny. Miała spory plaster nad czołem,
lizaka w dziobie, a na różowej poplamionej krwią sukience przyklejoną niebieską
naklejkę z napisem „WZOROWY PACJENT”. Zdecydowanie nie wyglądała na
nieszczęśliwą i cierpiącą. Zaraz za nią wyszedł uśmiechający się od ucha do
ucha Matt, któremu towarzyszył… O cholera. Stanęła, jak wryta, wpatrując się w
swój osobisty koszmar.
- Mamusia! – Jej małe osobiste
tornado pognało w jej kierunku, całkowicie grzebiąc jej modły o to, by jej nie
zauważyli. Objęła ją za nogi i zaczęła paplać machinalnie, gdy ona zastanawiała
się, co jeszcze gorszego mogło ją w życiu spotkać. - Z przerażeniem patrzyła na
Bena i Matta. Ten pierwszy równie zdezorientowany rozglądał się wokół, zapewne
próbując sklecić do kupy wszystkie fakty, natomiast ten drugi wyglądał na
całkiem zadowolonego z siebie. Uśmiechał się wrednie, mając wielką radochę z
zaistniałej sytuacji, a ona miała ochotę popełnić mord rytualny. I gdyby nie
wisząca na niej Lilly zapewne tak by zrobiła.
- Hmm… Wiedziałem, że kogoś mi
przypomina. Gratuluję uroczej córeczki, Court. – Ben odchrząknął niezręcznie, a
ona miała ochotę zapaść się pod ziemię.
Po
ich rozstaniu, które w sumie ciężko było nazwać rozstaniem, bo przecież nigdy
nie byli parą, nie mieli okazji się więcej spotkać. Z resztą, może to i
lepiej. W tamtym czasie nie byłaby mu
pewnie w stanie spojrzeć w oczy. Ashley oczywiście nie omieszkała opowiedzieć
jej historii o uroczym ciemnowłosym gentelmanie z kwiatami, który szukał jej w
biurze, by chwilę później uciec stamtąd, jak oparzony. Nakrył ich wtedy, a oni
nawet się nie zorientowali. Na całe szczęście miał na tyle taktu, by po prostu
niezauważenie się wymknąć i nie zrobił afery na pół firmy. Za to zdecydowanie
była mu wdzięczna, ale teraz kompletnie nie wiedziała, co odpowiedzieć.
- Dz…Dziękuję.
Taaak, brawo Courtney, to
faktycznie był szczyt inteligencji.
- Na całe szczęście to tylko płytka
rana, ale następnym razem lepiej, żeby stolik trzymał wszystkie swoje odnóża
przy sobie. – Matt lekko się zaśmiał, a ona niewiele z tego rozumiała, więc po
prostu uśmiechnęła się krzywo. – Miło cię widzieć, po tylu latach.
- Tak, to prawda…
- Mamusiu! Mamusiu, musimy już
jechać! Tatuś obiecał, że jak będę grzeczna to kupimy nowego kucyka! –
Wyrecytowała na jednym wdechu Lilly, na samym końcu prawie się zapowietrzając.
- Tak, skarbie już idziemy.
Matt
zawtórował równie entuzjastycznie i widziała, że wreszcie się nad nią ulitował,
więc próbuje jakoś skrócić jej cierpienia.
-
Dziękujemy za pomoc. Lilly, powiedz panu doktorowi do widzenia. – Zwróciła się
do młodej, a ta posłusznie wysepleniła pod nosem pożegnanie, nadal przytulona
do jej nogi.
- Naprawdę miło było was widzieć. Śliczną
masz córę, ale trzeba mieć przy niej oczy dookoła głowy… Przepraszam, ale muszę
już wracać na oddział. Życzę powodzenia i wszystkiego najlepszego.
Nim
zdążyła coś odpowiedzieć, Ben zniknął w gabinecie, zamykając za sobą drzwi.
Odetchnęła z ulgą. Już dawno nie czuła się tak niezręcznie, chociaż przecież od
czasu ich ostatniego spotkania minęło całe cztery lata. Jakimś cudem udało jej
się odkleić Lilly od siebie, a Matt podszedł do nich i ukucnął przy młodej.
- Wiesz, potworze, w nagrodę kupimy
dwa kucyki. – Wysunął w jej stronę rękę, a ona przybiła mu żółwika. Po czym
uradowana ruszyła korytarzem w stronę wyjścia.
- No dobra, powiedz wreszcie, co ona
tam zmalowała.
Zapytała
w końcu, kiedy młoda była już dobre trzy metry przed nimi. Ten uśmiech Matta
zawsze miał swoją przyczynę, a i diablica była zdecydowanie zbyt bardzo z
siebie zadowolona.
- Powiedzmy, że… Nasza tygrysica
szablozębna upolowała swoją kolejną ofiarę….
- Cudownie, a ty jeszcze ją za to
chwal! – Wywarczała mu prosto do ucha.
- No, bo doktorkowi naprawdę się
należało, a z resztą, nie ugryzła go aż tak mocno.
Matthew
z dumą popatrzył na podskakującą przed nimi Lilly, kończącą już swojego lizaka,
od którego cała buzię miała umorusaną na niebiesko. Diabelski ojciec, piekielne
dziecko, tego można było się spodziewać.
*
Ali
jednym uchem przysłuchiwała się niewiarygodnej opowieści Courtney, jednocześnie
uważnie rozglądając się po ogrodzie. Uwielbiała takie spotkania, jak to, kiedy
dziewczyny wpadały do nich razem z dzieciakami i mogli, chociaż trochę
poobcować z ludźmi w swoim przedziale wiekowym, bo jednak tony zabawek, mimo że
urocze, czasami stawały się męczące. Z resztą, takie spotkania miały też pewne
wartości edukacyjne. Wymieniały się historiami o kolejnych przedziwnych wyczynach
swoich dzieci, radziły się w sprawie problemów i często działało to na nią
prawie, że terapeutycznie. Kevinowi z resztą też dobrze służyły spotkania z Joe
oraz Mattem. Wiadomo, uwielbiała mieć go przy sobie, ale jednak dla utrzymania
zdrowia psychicznego jemu również potrzeba było od czasu do czasu odpocząć od
roli idealnego ojca i głowy rodziny. Dzisiaj wyjątkowo łączyli przyjemne z
pożytecznym.
Cały czas śledziła wzrokiem za
kolorową plątaniną rąk i nóg, która właśnie utworzyła się na trawniku obok trampoliny,
sprawdzając, czy zgadza jej się liczba małych imprezowiczów. W takich momentach
dziękowała losowi, że Hayden nie lubił zgiełku i wolał na swoje urodziny
zaprosić dwóch najlepszych kolegów, zamiast połowy swojej podstawówki, bo wtedy
pewnie po kilku godzinach padłaby na zawał. Dzieci zawsze były tylko dziećmi, z
tysiącami niemądrych pomysłów i brakiem instynktu samozachowawczego, a podwórko
z trampoliną, huśtawką oraz basenem z niewielką zjeżdżalnią było idealną okazją
do wykombinowania czegoś potencjalnie groźnego. Na całe szczęście chwilowo Rob
przejął dowodzenie. Zastanawiała się, jakim cudem, w jego wieku miał jeszcze
siłę na dotrzymanie kroku tej niezmordowanej zgrai. Hayden i Hailey uwielbiali
swojego dziadka. Podobnie, jak Nate, a nawet Lilly, która przecież formalnie
nie była z nimi spokrewniona, a jednak też go tak nazywała. W końcu spędzali u
nich tak wiele czasu, że trudno było dziwić się, że trzylatka tak się do niego
przywiązała. Wuj Jonasów faktycznie świetnie sprawował się w tej roli. Jej
rodzice oczywiście też uwielbiali swoich wnuków i odwiedzali ich najczęściej,
jak to było możliwe, ale jednak Robert był zawsze pod ręką. Zabierał ich do
zoo, na spacery, a Hayden nie wyobrażał sobie wyjścia na sobotni mecz bez
dziadka. Natomiast Hailey najbardziej lubiła ich wygłupy w ogrodzie, kiedy to
Hoffman dzielnie znosił zabawy lalkami, albo po prostu siedział przy basenie,
pilnując, by przypadkiem mała księżniczka nie zrobiła niczego głupiego. Dzisiaj
miał trzy razy więcej roboty, bo o ile Nate należał raczej do spokojnych
dzieci, to Lilly ze swoim diabelskim charakterem robiła zamieszanie większe,
niż pół ich osiedlowego przedszkola.
Zanim sama została matką, myślała, że wszystkie dzieci są identyczne.
Dopiero teraz widziała, w jak wielkim żyła błędzie. Na całe szczęście hałastra
indywidualności, w epicentrum, którego znajdował się właśnie Rob, sprowadzony
przez dzieciaki do parteru, była wyjątkowo grzeczna, oczywiście, jak na ich
możliwości. Dla odmiany, stery w zakłócaniu porządku objął najmłodszy
awanturnik. Szczerze współczuła Demi i Joe’mu. Po tym, co na początku przeszli
z Nathanem, życzyła im, by kolejny syn okazał się spokojniejszy. Faktycznie
Rory okazał się złotym dzieckiem. Niedawno skończył sześć miesięcy i nie
zdarzyło jej się słyszeć jego płaczu. Aż do dzisiaj. Przez telefon, kiedy Dem
pożaliła się, że mieli naprawdę ciężką noc, ciężko było jej w to uwierzyć.
Jednakże zmieniła zdanie, kiedy tylko otworzyli drzwi samochodu na podjeździe.
Najwyraźniej wychodzące zęby potrafiły nawet najsłodszego aniołka przemienić w
poirytowanego awanturnika. Demi doszła do wniosku, że nie ma już do niego
cierpliwości, bo płakał bez przerwy i nic mu nie odpowiadało, dlatego też Joe
jakieś dwadzieścia minut wcześniej wziął go od niej, teraz chodząc w tę i z
powrotem, próbując zainteresować Ronana czymkolwiek, co mogłoby, chociaż na
chwilę odwrócić jego uwagę od bolących dziąseł. Na niewiele się to jednak
zdawało, bo mały ślinił jedynie specjalnie schłodzony gryzak i marudził,
wiercąc się na rękach ojca. Pozostała męska część towarzystwa skupiona była
wokół grilla na niewielkim tarasie. Kevin i Matt dyskutowali zawzięcie nad
stekami, oparci o drewnianą barierkę. Pewnie znowu rozprawiali o jakiejś
sprawie życia i śmierci, pokroju wyniku ostatniego meczu Knicksów, albo
licytowali się niechlubnymi osiągnięciami swoich dzieci z ostatniego tygodnia.
-
Nie wierzę, że Lilly trafiła do Bena… A co na to Matt? Nie był zazdrosny?
Dem
spytała Court, cały czas uważnie przyglądając się, jak Joe spaceruje z Rory’m
po ogrodzie. Pewnie jakaś jej część wciąż wierzyła, że mały w końcu się
uspokoi. No ale na razie nic na to nie wskazywało.
-
Pewnie, że był, ale i tak nigdy się do tego nie przyzna.
Courtney
upiła łyk wina z kieliszka i teatralnie przewróciła oczami.
-
Joe też się nigdy nie przyznaje, jak jest zazdrosny. Ale ja wiem, kiedy jest.
Zawsze wtedy prycha coś pod nosem albo robi się dziwnie milczący.
-
W każdym razie był dzisiaj dla mnie bardzo miły. Ani razu nie nazwał mnie
harpią, a na każdą moją prośbę odpowiadał „tak, kochanie”.
Court
zachichotała, a one do niej dołączyły. Chwilę później Hayden i Nate przybiegli
do stołu, by się czegoś napić. Obaj mieli czerwone buzie i byli spoceni od
ciągłego ganiania i dobrej zabawy. Młodszy z chłopców we wszystkim naśladował jej
syna, a Hayden naprawdę go lubił. I ona, i Kev cieszyli się z tego.
-
A właściwie dlaczego przestaliście się spotykać? – Ali nigdy osobiście go nie
poznała. Słyszała o nim jedynie z opowieści dziewczyn. Podobno Courtney za nim
szalała, ale nagle wszystko prysło, zaraz po tym związała się z Mattem i zaszła
z nim w ciążę.
-
Ja… bo… właściwie to nieważne. Z resztą byliśmy tylko na dwóch średnio udanych
randkach.
Policzki
Courtney zapłonęły, jakby zaraz miała się cała spalić ze wstydu. Zachowywała
się, jak zawstydzona nastolatka. Spojrzały z Demi na siebie. Kręciła i
zdecydowanie ukrywała przed nimi coś ważnego, jakiś szczegół.
-
Zawsze mówiłaś, że Ben był cudowny i świetnie się z nim bawiłaś.
Al
nie mogła nie zgodzić się z Demi. Courtney rozpływała się w zachwytach nad nim,
a teraz przedstawiała zupełnie inną wersję.
-
Mówiłam tak, bo chciałam, żeby Matt się ode mnie odczepił.
Demi
i Ali zgodnie pokiwały tylko ze zrezygnowaniem głowami, doskonale wiedząc, że
to wcale nie była cała prawda. Właściwie to chyba miały ochotę kontynuować
swoją inkwizycję, gdyby nie nadejście małego różowego huraganu.
-
Mamusiu, bo Nate ciągle ucieka i nie chce się ze mną bawić.
Lilly
bez zapytania wdrapała się na kolana matki, obejmując ją za szyję rękami, jak
mała małpka. Na całe szczęście udało im się namówić ją do pozbycia się
pobrudzonej krwią sukienki i założenia pastelowo żółtej, mimo że nie była
zbytnio zachwycona. Chociaż w sumie po dwóch godzinach zabawy na zewnątrz
wyglądała, jak każda trzylatka - czerwona na twarzy od biegania, z ubrudzonym fioletowym
wodnym lodem ubraniem i mokrymi czarnymi lokami poprzyklejanymi do czoła.
-
I ma rację, bo ciągle go gryziesz albo mu dokuczasz. Pamiętasz, o czym ostatnio
rozmawialiśmy z panią z przedszkola?
Court
sama skrzywiła się na wspomnienie ostatniego razu, gdy zostali wezwani z Mattem
na dywanik do wychowawczyni ich diabelskiej latorośli. Opluła wtedy swojego
kolegę z grupy i zdzieliła go po głowie klockiem, za to, że zabrał jej ulubioną
zabawkę.
-
Ale ja go przecież nie zbiłam!
Wyjęczała
młoda, mierząc ją tymi swoimi wielkimi niebieskimi oczami, które w każdym calu
odziedziczyła po ojcu.
-
Wiesz, co, młoda, powiem ci coś w sekrecie, ale nie możesz o tym powiedzieć
Nate’owi, dobrze?
Do
rozmowy niespodziewanie włączył się Joe, korzystając z chwili spokoju, kiedy
Rory zamienił gryzak, na zwykłą skórkę od chleba, którą ślinił z wielkim
zaangażowaniem, przytrzymując spory kawałek rączką. Lilly kiwnęła
entuzjastycznie głową i konspiracyjnie obejrzała się na boki.
-
Chłopaki nie bardzo lubią się przytulać i bawić lalkami, ale pewnie, jak
będziesz chciała, to pobawią się z tobą później w basenie razem z wujkiem
Kevinem i dziadkiem Robem. Nate też, ale będziesz musiała obiecać, że go nie
ugryziesz, zgoda?
- Zgoda.
Przybiła wujkowi piątkę i sprawnie
zgramoliła się z kolan matki, gnając w kierunku hałaśliwej plątaniny rąk i nóg
po drugiej stronie ogrodu.
- Lilly to jednak inteligentna
bestia. Teraz szkoli sobie Nate’a, a za kilka lat będzie gryzła wszystkie
nieszczęśniczki, które spróbują się do niego zbliżyć. – Ali wyrzuciła w końcu,
kiedy młoda była już na tyle daleko, by ich nie słyszeć, wywołując cichy
chichot wszystkich obecnych.
- Z tym akurat wrodziła się w
mamusię, musicie uwierzyć mi na słowo.
Tym
razem do konwersacji wtrącił się Matt, wędrujący z całym półmiskiem
grillowanych szaszłyków. Kiedy tylko zbliżył się do stołu, momentalnie dostał
od Courtney mocnego kuksańca w bok.
- A nie mówiłem? Jeżeli zamiłowanie do
wbijania pazurów w swoją ofiarę odziedziczy po Court, to Nate będzie miał
przechlapane… Chociaż nie wiem, czy pozwolę na ich randkowanie…
-
Dlaczego? Przecież to mój syn.
Dziewczyny
przyglądały się spokojnie tej samczej wymianie zdań. Wszyscy narzekali, że to
właśnie matki idealizowały swoje dzieci i nie widziały poza nimi świata, ale
prawda była taka, że to ojcowie przodowali w licytacjach nad doskonałością
swojego potomka. Kevin, Joe i Matt byli tego niemal książkowymi przykładami.
-
Właśnie dlatego, Joey. Ty nawet nie pamiętasz, kiedy robisz dzieci. Wolę nie
sprawdzać, czy Nathan odziedziczył to po tobie…
-
A ty niby pamiętasz?
Średni Jonas zakpił z kumpla, poprawiając
sobie jednocześnie tetrową pieluchę na ramieniu.
- Pewnie, że tak. Są
rzeczy, których się nie zapomina.
- Och, świetnie, a
zawsze mi powtarzasz, że to była „spektakularna wpadka”.
Court
momentalnie podłapała temat, wlewając chyba wszystkie pokłady mieszanki ironii
i złości w ostatnie słowo. I w jednej chwili wszelkie śmiechy zamilkły.
Istniała bowiem niepisana zasada, by nie wtrącać się w te ich utarczki słowne,
bo przez przypadek mogło się oberwać słownie lub fizycznie.
-
Bo gdybym ci tak nie powiedział, to już dawno pływałbym martwy w rzece.
-
Kara i tak cię nie ominie, poczekaj tylko aż wrócimy do domu…
Wywarczała
panna Stone, mierząc Matta spojrzeniem, które, gdyby tylko mogło, zabiłoby go
na miejscu.
-
Słyszę to mniej więcej co drugi dzień od prawie czterech lat. Chociaż te twoje
kary to się często zmieniają w nagrody…
-
Matt!
Henderson
po raz kolejny dostał łokciem pod żebra. Wszystkie pary oczu zwrócone były
tymczasem na Court, która wyglądała, jakby za chwilę miała zapaść się pod
ziemię, jednak zanim, planowała jakiś rytualny mord ze szczególnym
okrucieństwem.
-
Będziecie się karać i robić, co tylko chcecie i kiedy chcecie, jak pojedziecie
do siebie, ale wolałabym teraz, żeby koledzy ze szkoły Haydena nie zostali
zdemoralizowani przez jego ciotkę i wujka na przyjęciu urodzinowym. - Ali
postanowiła opanować sytuację, zanim ta zboczyła na jeszcze bardziej
nieodpowiednie dla małoletniej widowni tory. Jak się okazało, w idealnym
momencie, bo po chwili część hałaśliwej gromady przygnała do stolika -
umorusana, spocona, zmęczona, ale uśmiechnięta.
-
Mamo! Mamo! Jestem głodny!
Nate
powiesił się na oparciu krzesła matki, uważnie przyglądając się temu, co
znajdowało się na stole. W kwestii jedzenia był prawdziwym facetem. Mięso
stanowiło podstawę jego diety, a warzywa mogłoby w ogóle nie istnieć, choć i
tak starali się jakoś je przemycać. Podobnie było z owocami, chociaż te akurat
akceptował w formie przeróżnych soków co zdecydowanie ułatwiało zadanie.
-
Tatusiu nie ugryzłam Nate’a. Ani jeden raz.
Lillian wyszczebiotała przeskakując
z nogi na nogę. Mimo swojej diabelskiej natury miała niezwykłą umiejętność
rozładowywania napięcia pomiędzy rodzicami. Przychodziło jej to zaskakująco
naturalnie. Po prostu pakowała się pomiędzy nich, zaczynała swoją paplaninę o
lalkach, kucykach, jednorożcach lub Nathanie, albo tak, jak teraz, z miną
pozornego aniołka, wyciągała ręce do góry, wiedząc, że ojciec bez protestów
weźmie ją na ręce.
-
Mamo, pożyczmy Rory’ego na jeden dzień! – Hayley wpatrywała się w najmłodszego
członka klanu Jonasów, który jakby na zawołanie znowu stał się grzecznym
aniołkiem, kompletnie zajętym międleniem dziąsłami kawałkiem chleba, który
okazał się wiele skuteczniejszy od gryzaka. Lekko nawet zapiszczał, kiedy mała
złapała go za nóżkę.
-
Tato, czy Nate i chłopaki mogą u nas spać?
Do
hałaśliwego grona postanowił dołączyć się sam solenizant. Kraciastą
zielono-żółtą koszulę miał brudną w trawie i pozostałościach mokrego piasku, co
zwykle się nie zdarzało, bo Hayden należał do grona małych pedantów.
Najwyraźniej jednak zabawa okazała się tak dobra, że nawet porządek zszedł na
bok.
-
Jak, tak to ja chcę, żeby Lilly też nocowała! I Rory, i ciocia Demi!
Hailey
zawtórowała bratu. Póki nie mówiła w ich domu było całkiem spokojnie, ale kiedy
już zaczęła, to często nie potrafili uciszyć jej nawet przed snem.
-
Spokojnie, potwory, nie wszyscy na raz.
Matt
postanowił objąć dowodzenie. Jedno, czego zdążył się nauczyć przez przeprawy z
Tygrysicą i jej nadmiernie rozbrykanym kuzynostwem, to fakt, że kiedy zaczynali
krzyczeć przez siebie, to ciężko było ich później uspokoić.
-
No co, ty wujek? Tutaj nigdy nie jest spokojnie.
Hayden
podsumował trafnie, pociągając spory łyk schłodzonej coli ze szklanki, a
wszyscy dorośli w jednej chwili, wybuchnęli śmiechem. Młody, choć nieświadomie
trafił w samo sedno. Ich życie nigdy nie było spokojne i wcale nie zanosiło się
na poprawę. Wręcz przeciwnie, z taką gromadą diabelskich genów zapowiadało się
kilkanaście ciekawych lat, ale wcale im to nie przeszkadzało. Mimo że nie
wszystko wyszło tak, jak planowali, byli szczęśliwi, właśnie tu i teraz.
***
Brrr... Naprawdę ciężko napisać coś pod takim
postem, bo ALBC stało się dla nas naprawdę wielkim kawałkiem historii,
rozbudową współpracy w naszym twórczym duo i, choć nie powinno się faworyzować
żadnej jednostki z "blogowego rodzeństwa", to jednak właśnie historia
Wiedźmy, wiceprezesa Jonasa, zakochanych w sobie po uszy Alice i Kevina oraz
kompletnie zwariowanych Court i Matta, okazała się naszą ulubioną. Nigdy nie
brakowało nam pomysłów na nowe rozdziały, ale jednak trzeba znaleźć idealny
moment, żeby zejść ze sceny - uznałyśmy ten właśnie za najbardziej
odpowiedni. Ale bez was, czytelników, nie miałoby to większego sensu.
Dziękujemy Tym, którzy z ALBC byli od samego początku, jeszcze na onecie, który
po pewnym czasie odmówił współpracy, a także Tym, którzy dołączyli do nas nieco
później. Wasze komentarze były niesamowicie motywujące i dawały nam pozytywnego
kopa, kiedy okoliczności oraz samopoczucie niekoniecznie motywowały do twórczej
pracy.
Jednocześnie chciałybyśmy powiedzieć, że nie
kończymy współpracy i zapraszamy na one-step-too-far.blogspot.com Dla tych z was, które znają nasze
poprzednie opowiadania, zapewne wygląd bloga będzie wydawał się znajomy. Postanowiłyśmy,
bowiem spróbować naprawić kilka "błędów", które zdarzyły nam się na
samym początku twórczej współpracy i napisać you-helped-me-find-myself.blogspot.com właściwie od początku. Jednak, wiedząc, że
wiele nowych czytelników, nigdy nie miało styczności z oryginałem,
postanowiłyśmy, że ta mocno wyremontowana nowa historia będzie publikowana pod
nowym adresem, a stare rozdziały zostaną na miejscu, ku pamięci naszych
wspólnych początków.
Jeszcze raz dziękujemy,
~M.&D.
Jeszcze raz dziękujemy,