środa, 19 grudnia 2012

4. "Jedyny facet, który od niej nie uciekł po tygodniu znajomości to Joe i naprawdę go za to podziwiam".



Obudziły go promienie słoneczne wpadające przez ogromne okna  jego przestronnego salonu. Nie miał ochoty wstawać. Najchętniej cały dzień spędziłby w łóżku, mając w dupie wszystko i wszystkich. Dzisiaj miał do tego bardzo dobrą okazję. Jeszcze nigdy nie miał tak potwornego bólu głowy, a przeżył ich już naprawdę sporo. W końcu nie pierwszy raz nie zdychał po całej  nocy picia niewiarygodnie dużych ilości alkoholu.

- O kurwa - tylko tyle zdążył powiedzieć kiedy zorientował się, która jest godzina. Było dokładnie dwadzieścia pięć po ósmej i nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie jeden szczegół. Spotkanie zarządu zaczynające się dokładnie za czterdzieści minut. W takich momentach jego poranne dolegliwości schodziły na dalszy plan. Szybko zerwał się z kanapy, którą okupował przez całą noc, po czym pognał w kierunku garderoby. Wybrał w pośpiechu pierwszy lepszy garnitur, krawat i koszulę. Następnym jego przystankiem była łazienka, gdzie w ekspresowym tempie doprowadził się do normalnego stanu. W końcu nie mógł pojechać do biura wyglądając jak siedem nieszczęść po ostrej imprezie. Ze wszystkim wyrobił się w rekordowym czasie i już po dziesięciu minutach siedział w swoim BMW, kierując się w stronę firmy.
Miał szczęście, gdyż udało mu się uniknąć większych korków, dlatego zdążył na czas.  Spotkanie dłużyło mu się niemiłosiernie i myślał, że nie doczeka jego końca. Nie potrafił się skupić na tym, o czym mówił Rob, tylko patrzył się tępo w przestrzeń za oknem. Co jakiś czas potakiwał machinalnie, starając się udawać zainteresowanego tematem. Ból głowy wcale mu tego nie ułatwiał, wręcz przeciwnie sprawiał, że miał ochotę wrócić do domu i resztę dnia spędzić w łóżku lub przed telewizorem. Niestety nie mógł. Wreszcie po ponad dwóch godzinach niesamowitych męk spotkanie dobiegło końca. Ruszył w kierunku swojego gabinetu, gdzie miał nadzieje na trochę ciszy i spokoju.

- Czy moja asystentka jest już w pracy? - Spytał sekretarki, przechodząc obok recepcji. Nie miał dziś najmniejszej ochoty na kolejne przepychanki słowne z Lovato w roli głównej.

- Nie i dzisiaj raczej się nie pojawi. Ma wolne. - Odpowiedziała mu… Ashley? Chyba tak miała na imię. Nie miał zbytniej pamięci do imion.

- Dobrze. W razie, czego jestem w swoim biurze.- Rzucił w jej kierunku, po czym ruszył do gabinetu.
Usadowił się wygodnie w fotelu zamykając oczy. Jednak nic nie pomagało złagodzić bólu. Otworzył szufladę, po czym zaczął dokładnie studiować jej zawartość. W końcu znalazł to, czego tak usilnie szukał. Szybko wziął jedną białą, pastylkę, po czym popił wodą, z nadzieją, że ból minie.
Po kilku minutach, kiedy środek zadziałał mógł wreszcie wziąć się do pracy. Jednak kiedy tylko spojrzał na ogromną stertę dokumentów stacjonujących na biurku dosłownie odechciało mu się żyć. Co najgorsza znów musiał to wszystko sam. Po co w ogóle zatrudniał tylu pracowników, i przede wszystkim asystentkę?

Cholerna Lovato, wie kiedy sobie wziąć urlop. No cóż Joseph, będziesz musiał zrobić to sam.

*

Obserwowała, jak lekarz w skupieniu przegląda jej wyniki badań. Nie chciała tu przychodzić, ale po raz kolejny obudziła się z potwornym bólem głowy i mdłościami. Zadzwoniła więc do firmy i poinformowała, że dzisiaj bierze wolne. Miała tylko nadzieję, że Ashley nie zapomni poinformować o tym Roba, bo właśnie w jego oczach chciała wyglądać dobrze. Joseph mógł się na nią złościć. Jego problem. Spędziła w tej prywatnej klinice pół dnia. Pobrali jej krew, zmierzyli ciśnienie, a teraz czekała na informacje. Pewnie to nic wielkiego. Zwykły stres i przepracowanie. Trochę się niecierpliwiła, bo odkąd weszła do gabinetu poznać przyczynę jej złego samopoczucia, lekarz nieustannie patrzył w dokumenty, jednocześnie coś notując. Chciała już stąd wyjść, bo umówiła się z Allie i Court, że pomoże przy wyborze sukni ślubnej, a później pójdą się czegoś napić.
- Przepraszam, ale czy może się pan trochę pospieszyć panie doktorze, bo jestem umówiona i nie chce się spóźnić. – Siwiejący mężczyzna spojrzał na nią z ukosa, nic nie mówiąc. Dalej kreślił coś na kartkach, a ona co raz bardziej się niecierpliwiła.
- Przejrzałem pani wyniki… - zaczął po kilku minutach niezręcznej ciszy. – Ma pani anemię…
- Czyli tak, jak myślałam to nic wielkiego. – Wstała z krzesła i zaczęła zakładać płaszcz. Nie było sensu tu przychodzić. 
- Ma pani anemię i jest pani w ciąży, pani Lovato.
Chyba się przesłyszała. Z wrażenia upuściła torebkę i z powrotem usiadła. Nie mogła być w ciąży. To nie wchodziło w grę. W ciąże zachodziły głupiutkie dziewczyny, które nie wiedzą do czego służą prezerwatywy. To nie mogła być prawda. Przecież miała ostatnio okres. A może nie. No i te mdłości, okropny ból głowy i złe samopoczucie. Tylko z kim? Nie spotykała się ostatnio z nikim na dłużej. Ale zaliczyła kilka imprez. I facetów też.
- Jak to? – Czuła, jak blednie i zaczyna kręcić się jej w głowie. Dobrze, że siedziała, bo inaczej by upadła. Miała ochotę uciec stąd jak najdalej i zacząć wyć. To coś, co teraz rosło w jej brzuchu krzyżowało jej plany. Ale przynajmniej sprawdziła się jej teoria. Dzieci niszczą wszystko.
- Z moich wyliczeń wynika, że to szósty tydzień, ale powinna się pani udać do ginekologa. Radziłbym też zmienić buty na wygodniejsze. – Spojrzał na jej szpilki na dziesięciocentymetrowym obcasie. – Proszę się też wysypiać i w miarę możliwości unikać stresujących sytuacji. Anemia w ciąży jest naprawdę niebezpieczna. Musi pani na siebie uważać, bo odpowiada teraz nie tylko za swoje życie.
Nie słuchała co do niej mówił. Nie zrozumiała żadnego słowa, które do niej powiedział. W jej głowie krążyło milion myśli. Każda gorsza od poprzedniej. Nie wiedziała nawet, jak wyszła z gabinetu. Zawołała taksówkę i automatycznie podała kierowcy, gdzie ma ją zawieźć. Przeklinała noc i faceta, który jej to zrobił. 

*

Nie mógł skupić się na pracy. Cały czas  jego myśli zaprzątało coś innego niż praca, co było w jego przypadku rzadko spotykanym wydarzeniem. Zazwyczaj  liczyła się dla niego tylko i wyłącznie praca. Była ważniejsza niż rodzina, życie towarzyskie i ona. No właśnie Courtney. Była jedynym wyjątkiem od tej reguły. Żałował tylko, że zorientował się tak późno. Cały czas zadawał sobie jedno pytanie: Dlaczego był takim idiotą? Mógł teraz być szczęśliwym mężczyzną ze wspaniałą kobietą u boku. Mógł planować z nią spędzenie reszty życia, założenie rodziny, starzenie się przy jej boku. Jednak to wszystko odeszło. Przez jego chorą obsesję. Wadę, której chciałby się, jak najszybciej pozbyć. Praca, praca, praca! Dopiero niedawno zorientował się, że w jego życiu, po jej odejściu czegoś brakuje. W sypialni nadal czuł zapach jej perfum, każda rzecz w jego mieszkaniu kojarzyła mu się właśnie z nią. Ze wspólnymi porankami, każdą chwilą spędzoną we dwoje.
Teraz był sam. Zupełnie sam. Po raz kolejny. Rozmowy z Kevinem na temat przygotowań do ślubu, wspólnego życia i miłości jaką darzy jego brat przyszłą żonę dużo mu uświadomiły. Właściwie to jeden aczkolwiek ważny fakt. Jeżeli dalej tylko praca będzie ważna w jego życiu, zostanie wielkim przegranym. W walce o własne szczęście. Musiał to naprawić. Nie mógł pozwolić jej odejść tak bez walki. Nie potrafił. Był pewien, że tym razem nie popełni tych samych błędów.
Oby tylko nie było za późno.

*

- Ta też jest ładna. – Courtney dostawała już oczopląsu od tych wszystkich sukien ślubnych, welonów i dodatków. Allie przymierzała już chyba dziesiątą z kolei sukienkę i wciąż nie znalazła tej odpowiedniej. A to już była lekka przesada. I wcale nie chodziło o to, że jej zazdrościła, bo tak nie było, ale uważała, że  przyjaciółka powinna trochę zwolnić ze swoim „idealnym i wymarzonym ślubem”. Zaczęła przeglądać kolejny magazyn o modzie, gdy usłyszała czyjś szloch. – Demi? – Spojrzała w bok i zobaczyła zapłakaną dziewczynę. Podeszła do niej mocno ją przytulając. – Co się stało?
- Jes… Jest… Jestem w ciąży! – Znowu się rozkleiła. Przepłakała całą drogę do butiku i nie sądziła, że jest jeszcze w stanie wylać z siebie morze łez. Court mocniej przytuliła ją do siebie, głaszcząc po głowie.
- Demi to cudownie! – Al wyszła z przymierzalni, słysząc o czym rozmawiają jej przyjaciółki. Ciąża dla niej byłaby wisienką na torcie jej cudownego życia u boku Kevina. Nic więcej nie potrzebowała do szczęścia.
- Cudownie?! Nie widzę nic cudownego w tym, że za kilka miesięcy będę przypominała wieloryba i nie będę się mogła nigdzie ruszyć!
- A wiesz przynajmniej kto jest ojcem? – Courtney zaprowadziła Demi w kierunku foteli i pomogła jej usiąść, zajmując miejsce obok niej. Była w szoku, ale jej babcia zawsze powtarzała, że ciąża to nie koniec świata. Demi jest silną, młodą kobietą i na pewno sobie poradzi. Kiedy oczywiście minie jej żal do wszystkich naokoło.
- Żartujesz sobie ze mnie?! Ostatni facet, z którym wylądowałam w łóżku wyszedł za nim się obudziłam. To może być każdy w tym przeklętym mieście!
- A Joe wie? – Już wyobrażała sobie jego minę, kiedy się o tym dowiaduje. Pewnie się wścieknie i będzie klął przez następne dni. Z tego, co wiedziała nie przepadał za dziećmi. I to była następna poza nienawiścią do siebie nawzajem rzecz, która ich łączyła.
- A co ma do tego Joe? To nie jest jego problem. – Jej głupi szef  nie był dla niej teraz żadnym zmartwieniem.
- Ale będziesz musiała mu powiedzieć.
- Pomyślę o tym jutro. – Jutro w końcu też jest dzień.  A na razie czuła się, jak w sytuacji bez wyjścia. To dziecko niszczyło jej plany, karierę, jej cudowne życie. Miała ochotę krzyczeć i obwiniać los, że tak okrutnie ją ukarał.
- Wydaje mi się Demi, że trochę przesadzasz. Ciąża to prawdziwy cud, błogosławieństwo, a nie kara od losu. – Allie udało się wtrącić w rozmowę. Znała przyjaciółkę od lat i wiedziała, że Dems ma skłonności do dramatyzowania, ale teraz przeginała.
- Może dla ciebie, bo żyjesz zamknięta w tym swoim idealnym świecie razem z Kevinem i waszym ślubem, od którego jest mi nie dobrze!
- Ja przynajmniej nie ląduję w łóżku z przypadkowo poznanym facetem i nie udaję, że jestem taka niezależna i silna, bo żaden facet nie wytrzyma ze mną dłużej niż kilka nocy!
- Tak?
- Tak!
Siłowały się na spojrzenia. Court próbowała jakoś załagodzić konflikt, ale bezskutecznie. Po chwili Demi złapała za torebkę i wyszła z salonu, trzaskając drzwiami.
- Musiałaś jej to mówić akurat teraz? Nie mogłaś poczekać aż ochłonie? – Courtney oglądała przez szybę, jak przyjaciółka łapię taksówkę i odjeżdża w sobie tylko znanym kierunku. Miała nadzieję, że Demi nie zrobi nic głupiego. W jej stanie nie powinna szaleć. Ale powstrzymać rozwścieczoną pannę Lovato przed tym, co chciała zrobić graniczyło z cudem. Chyba do niej zadzwoni. Ale za jakiś czas.
- Powiedziałam samą prawdę. Nikt nie jest z nią w stanie wytrzymać i to temu biednemu maluchowi należy współczuć, a nie jej. Jedyny facet, który od niej nie uciekł po tygodniu znajomości to Joe i naprawdę go za to podziwiam.
- Ale oni tylko razem pracują. – Naprawdę nie wierzyła w to, że tą dwójkę może połączyć coś więcej. No chyba, że wydarzył by się cud.
- A szkoda, bo może Demi nie wyładowywała by swoich frustracji  na nas tylko na nim. I może wreszcie ktoś, by zajął się jej charakterkiem.
I nie tylko tym.

*

W pośpiechu weszła do mieszkania, mocno trzaskając drzwiami. Starała się wyładować te wszystkie złe emocje dręczące jej psychikę. Miała dosyć dzisiejszego dnia i wszystkiego co z nim związane. Chciałaby, żeby to wszystko okazało się być jednym z jej nocnych koszmarów. Jednak nie tym razem. Musiała ponieść konsekwencje swoich czynów. Ale dlaczego akurat teraz? Dlaczego w momencie, kiedy wszystko zaczynało się układać? Odnosiła sukcesy zawodowe, czerpała z życia pełnymi garściami. Cieszyła się swoją niezależnością. I akurat dziś los przekreślił wszystkie te rzeczy, na które pracowała od dłuższego czasu. Nie była gotowa na dziecko. Była za młoda, nieodpowiedzialna, a do tego została z tym wszystkim sama. Może i była samolubna. Może i dziecko byłoby cudem dla wielu kobiet, jednak nie dla niej.
Była zła. Cholernie zła. Wyklinała własną lekkomyślność oraz chłopaka, który był sprawcą całego jej nieszczęścia. Nie planowała dzieci w najbliżej przyszłości. Prawdę mówiąc nie planowała  ich wcale. Miała okropny żal, że los zadecydował za nią.
Leżała skulona na kanapie wylewając morze łez. Z jej makijażu zostały tylko czarne smugi na policzkach. Oczy miała opuchnięte od płaczu, a do tego okropnie bolała ją głowa. Już drugą godzinę starała się to wszystko przyswoić, jednak nie potrafiła. Bała się nadchodzących miesięcy. Czekał ją prawdziwy kurs z dorosłości w przyspieszonym tempie.
Zawsze potrafiła o siebie zadbać, nie potrzebowała żadnej pomocy. Ale nie była gotowa na wzięcie odpowiedzialności za druga osobę. Nie wyobrażała sobie tego, co miało się wydarzyć za siedem miesięcy. Rezygnacji z pracy i marzeń, na rzecz zajęcia się domem. Całonocnych imprez dla nieprzespanych przez płacz dziecięcy, nocy. Końca wolności.
Do tego jeszcze te wszystkie kaleczące słowa, które usłyszała od Al. Bardzo ją zabolały. Nie chciała wiązać się z nikim, ale był to jej i tylko jej sprawa. Nikogo więcej. Chociaż może miała trochę racji? Może gdyby nie jej podejście do związków i facetów, nic by się nie wydarzyło?  W tym momencie odezwał się jej telefon, leżący na stoliku obok. Wzięła go do ręki i spojrzała na wyświetlacz. Courtney - odrzucono. Nie chciała teraz z nikim rozmawiać. Musiała wszystko sobie jeszcze raz przemyśleć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz