czwartek, 1 stycznia 2015

43. "W takim razie bardzo poważnie zapraszam cię do swojej sypialni. Tam mamy wiele do zrobienia..."

Przetarł dłonią zmęczone oczy i przeciągnął się na rozłożystym skórzanym fotelu. W takich chwilach dziękował, że nie pracuje dla jakiejś podrzędnej nowojorskiej fabryki niewolników, bo zapewne zwariowałby, gdyby musiał przez sześć godzin lotu męczyć się w klasie średniej, gdzie przestrzeń życiowa dla przeciętnego pasażera była nieprzyzwoicie mała, a do tego przepełniona jeszcze wrzaskami rozwydrzonych dzieciaków, których rodzice nic nie robili sobie z faktu, że inni pasażerowie mają również swoje zajęcia, prócz wysłuchiwania pisków ich latorośli.
Z resztą w jego przypadku nie potrzeba było nawet dzieci. Całkowicie wystarczało mu towarzystwo piekielnej asystentki, która aktualnie spała w najlepsze, wyglądając przy tym tak niewinnie, że było to aż niedorzeczne. Już w terminalu przed odlotem pokazała mu ułamek swoich możliwości. Miał nadzieję porozmawiać z nią szczerze, o tym, co zdarzyło się wtedy na parkingu, ale przyprowadziła ze sobą obstawę w postaci Courtney, która o dziwo siedziała cicho, ale przyglądała mu się naprawdę dziwnie. Czuł się mega skrępowany i czekał, aż wreszcie zostawi ich samych, jednak, jak na złość, została razem z nimi aż do odlotu. W tym czasie Demi nie odezwała się do niego nawet słowem. Nie licząc oczywiście zdawkowego „Cześć” na powitanie, ale i to było wymuszone, ze względu na obecność panny Stone. Cholera jasna! Był wiceprezesem nieźle prosperującej firmy, stać go było na sportowe auta oraz przyjemne dwustumetrowe mieszkanko w samym sercu Manhattanu, a nie potrafił zrozumieć kobiet. Zupełnie nie pojmował tego fenomenu. Zdecydowanie prościej było podczas studiów, kiedy przedstawicielki płci przeciwnej traktował czysto przedmiotowo. Przyjemna gadka, gorąca noc, no i ewentualnie kolejna randka, choć do takowych dochodziło sporadycznie. Tak patrząc wstecz, wcześniej wszystko zdawało się prostsze. Nikt nie mówił mu, co powinien zrobić, matka nie truła umoralniających gadek, że czas się wreszcie ustatkować, a upierdliwa asystentka nie doprowadzała go do szału. Ale przecież nie była tylko pracownicą. Lovato naprawdę go interesowała. Nie patrzył na nią, jak na kolejne łóżkowe trofeum. Z resztą, nie miał nawet takiej możliwości, bo ciągle go odpychała. Momentami zachowywała się jak pieprzona zakonnica, chociaż zdecydowanie nią nie była. Miała cięty język, mocny charakter i wysoką samoocenę – właśnie przez to miał do niej słabość. Ale kiedy tylko próbował przekroczyć bezpieczną granicę, uciekała. Tego nie potrafił zrozumieć. Jednym razem wyzywała go od najgorszych, a drugiego znowu zaczynała mówić ludzkim głosem. Później znów wracała do punktu wyjścia, żeby na sam koniec pocałować go i uciec, nim zdążył cokolwiek powiedzieć. Nie mógł jej zaliczyć do prostych, szablonowych kobiet. Była jedyna w swoim rodzaju, wyjątkowa. Im bardziej starał się jej zaimponować, tym gorzej go traktowała. Zastanawiał się nawet, co by było, gdyby postawił na politykę kompletnej ignorancji, ale nie potrafił, bo za każdym razem, kiedy czuła się gorzej, czy po prostu miała zły dzień, robiło mu się jej naprawdę żal. No i wtedy za dobre intencje standardowo dostawał w podziękowaniu kubeł zimnej wody. Była cholerną, niereformowalną wiedźmą. Ale, o zgrozo, to właśnie mu się podobało. Cały czas łapał się na bezsensownych mrzonkach, co by było, gdyby jednak udało mu się skruszyć te lody. Była bardzo atrakcyjna, miała głowę na karku, potrafiła walczyć o swoje zdanie i na pewno nie należała do uległych. To naprawdę mogłoby się udać. A nawet, jeśli nie, na gruncie zawodowym dziwniej pomiędzy nimi już być nie mogło. A przynajmniej tak sądził.
- Potrzebują może państwo czegoś?
W wąskim korytarzu pojawiła się ciemnowłosa, drobna Azjatka w ciemnogranatowym uniformie, uśmiechając się do niego przyjaźnie. Miała około trzydziestu kilku lat i drobne zmarszczki w kącikach ciemnobrązowych oczu. Odkąd znaleźli się na pokładzie samolotu, odwiedziła ich boks kilkukrotnie, z profesjonalną cierpliwością znosząc niezbyt towarzyski nastrój jego asystentki. Dostarczyła im lunch oraz dzbanek kawy, bez którego nie obyłby się podczas dokładnego studiowania umowy, której dotychczas nie miał nawet czasu przeczytać.
- Dziękujemy, póki, co nic więcej nie jest nam potrzeba. – Odpowiedział w liczbie mnogiej ze świadomością, że gdyby tylko wiedźma nie zabijała go właśnie w swojej sennej wyobraźni, to pewnie dostałby za to niezły ochrzan, albo, chociaż mrożące spojrzenie.
- W porządku, ale gdyby jednak, to proszę wzywać obsługę. Jak nie ja, to moje koleżanki na pewno wszystko załatwią. 
- Będziemy pamiętać. – Ze zrozumieniem kiwnął głową, a następnie rozpiął kolejny guzik swojej prążkowanej, czerwonej koszuli. Nie bawił  się tym razem w zakładanie krawata. Całość stroju dopełnił wygodnymi dżinsami, bo nie lubił gnieść się w garniturach przez siedem godzin lotu. Poza biurem z resztą zdecydowanie bardziej wolał coś luźniejszego.
- Żona ma chyba już dość latania…
Zaczęła nieśmiało filigranowa kobieta, nieświadomie po raz kolejny niesłusznie awansując go do bardzo bliskiej zażyłości z Wiedźmą. Przez moment chciał się zaśmiać, ale zrezygnował. Nie miał zamiaru też jej poprawiać, bo tylko wplątałby się w niezręczną, niepotrzebną dyskusję.
- To nie tak, po prostu jest już trochę zmęczona. – Postanowił jakoś wytłumaczyć niezbyt przyjazne odzywki swojej asystentki. Rzecz jasna nigdy nie należała do najmilszych kobiet stąpających na ziemi, ale przez ciążowe hormony zrobiła się naprawdę nieprzewidywalna. Z resztą sam najlepiej odczuł to na własnej skórze poprzedniego wieczora. – Sporo ostatnio pracuje i w ogóle nie chce słyszeć o urlopie.
- Mam tylko nadzieję, że nie zacznie nam rodzić jeszcze na pokładzie. 
Kobieta brzmiała zaskakująco poważnie, a on w jednej chwili wyobraził sobie tą scenę. Oj zdecydowanie wolałby, żeby nic takiego nie miało miejsca, a jednak stewardessa zasiała w nim ziarno niepokoju. – W tym roku mieliśmy już jeden taki przypadek, tyle, że na dłuższej trasie. Musieliśmy awaryjnie lądować na najbliższym lotnisku, ale na całe szczęście wszystko dobrze się skończyło…
- Raczej nam to nie grozi. – Przerwał opowieść kobiety, nim zdążyła wgłębić się w szczegóły, które tylko mogłyby zszargać jego i tak słabe nerwy. – Do terminu zostało jeszcze półtorej miesiąca, a lekarz stwierdził, że nie ma żadnych przeciwwskazań.
Rzecz jasna nie wpuściłby wiedźmy na pokład jakiegokolwiek samolotu, a w dodatku jeszcze w celach służbowych, gdyby przedtem nie kazał jej pójść do swojego lekarza i upewnić się, że wszystko na pewno jest w porządku. Nie chciał mieć jej na sumieniu, bo jeśli coś by się stało, to Demi wyklinałaby go zapewne do końca życia.
- Miło widzieć tak zainteresowanego tatusia. To się naprawdę ceni. 
 Azjatka ponownie posłała mu odrobinę sztuczny, profesjonalny uśmiech, a on zupełnie nie wiedział, jak ma odpowiedzieć. Znowu brano go za ojca synka Demi. Najpierw jego matka, później pielęgniarki, lekarz. Z ironią stwierdził, że w tym zacnym gronie brakowało jedynie ciekawskiej stewardessy. 
- No, ale nie będę państwu przeszkadzać. Życzę panu owocnej pracy.
Rzuciła na odchodne, nim jeszcze zdążył jej podziękować. Prawdę mówiąc, ulżyło mu, kiedy kobieta zniknęła z pola widzenia. Miała szczęście, że Demi smacznie spała, bo w innym wypadku mogłoby się skończyć naprawdę nieprzyjemnie. Nalał sobie do filiżanki kolejną porcję mocnej, niesłodzonej kawy i miał już sięgać po teczkę z dokumentami, leżącą na niewielkim stoliku przed nimi, kiedy to jego asystentka przeciągnęła się przez sen, mrucząc coś pod nosem. Nim się spostrzegł, opierała swoją głowę na jego ramieniu. Tak. Ten wyjazd służbowy przecież nie mógł być już  bardziej dziwny. Tak sądzisz?


~*~


Zamknął drzwi od starej, żółtej taksówki, walcząc z ogromnym kacem. Nie był w stanie prowadzić sam, a Courtney zażądała spotkania z samego rana. Wiedział też, że jakby próbował jej odmówić lub przełożyć to na późniejszą godzinę, usłyszałby pewnie, że ona nie może i teraz albo nigdy. Nie zamierzał, więc sprzeczać się z nią, tylko potulnie ubrał i opuścił pewną miłą, lecz niezbyt intelignetną panią, z którą spędził noc. Prawdę mówiąc, cieszył się z tego niezmiernie. Carmen, Carly, Clair, czy jak jej było na imię, miała piękną twarz, cudowne ciało i ponętne usta, ale na tym kończyły się jej zalety. Kiedyś by mu to wystarczyło, ale ostatnio szukał czegoś więcej. I nie mógł tego znaleźć. To znaczy znalazł, ale cały czas wymykało mu się z rąk i nie podzielało jego zdania. Postanowił więc, że umili sobie czas pijąc i bawiąc się w najlepszy znany sobie sposób. Problem tkwił w tym, że zasypiał, nie w poczuciu spełnienia, a myśląc o tym, że Courtney pewnie właśnie samotnie kładzie się do snu i obudził się, zastanawawiając, co by powiedziała, gdyby go teraz zobaczyła. Zapewne jeszcze mocniej zdystansowałaby się od niego. A nim targały dziwne uczucia. Jakby robił coś niewłaściwego, choć zachowywał się tak, jak zawsze. Coraz mniej rozumiał samego siebie. I nie bardzo mu się to podobało. 
Szedł w dół Orchard Street, oglądając kolejne kamienice ze schodami pożarowymi, wychodzącymi na zewnątrz. Tylko Court mogła wybrać tak stylowe miejsce spotkań, bo on  rzadko tu bywał, wolał nowocześniejsze przestrzenie, ale jak zdążył się zorientować, minął już trzy małe galerie sztuki, dwie urocze kawiarnie w paryskim stylu i kilka sklepów vintage. Powiedziała mu, że będzie czekać w herbaciarni Orchard 88. Wolał napić się czegoś mocniejszego niż herbata, ale wiedział, że nie powinien zaczynać z rana od szklanki whiskey z colą. Z resztą Court by się to nie spodobało. Cholera, znów to robił! Stawał się gorszy od Kevina i Joey'a, a Courtney nie dała mu się nawet zaprosić na koncert. Jeden, głupi koncert. 
Stanął wreszcie przed wejściem do wyznaczonego miejsca i zobaczył ją przez szybę. Siedziała przy stoliku, przeglądając gazetę. Zauważył też obok niej filiżankę w urocze różyczki. Uśmiechnął się do siebie i wszedł do środka. W pomieszczeniu było przytulnie, za przytulnie, jak na jego gust, ale pachniało świeżo pieczonymi muffinkami i chlebem, a on był głodny. Ponownie spojrzał na Courtney. Wyglądała, jak Audrey Hepburn w "Śniadaniu u Tiffany'ego". Kiedy był młodszy siostra katowała go tym filmem, bo uwielbiała takie starocia i tą aktorkę. Tak bardzo, że swojej córce dała imię na cześć dawnej gwiazdy kina. No więc Court wyglądała podobnie w małej czarnej i tych płaskich butach, których nazwy nie znał i nie potrzebował poznać, bo wolał rozbierać kobiety niż je ubierać. Brakowało jej tylko sznura pereł. I kota. No i faceta, który całowałby ją w deszczu. 
- Cześć. - Usiadł na przeciwko niej, a ona odłożyła czasopismo obok. Nie wyglądała na zachwyconą. Znaczy, przyzwyczaił się, że kobiety zazwyczaj witały go z uśmiechem na ustach, uważając za miłego towarzysza. 
- Spóźniłeś się. 
Nigdy nie musiał tłumaczyć się przed żadną ze swoich przyjaciółek, a już na pewno nie z tego, że zjawił się z dziesięciominutowym opóźnieniem. A z tego, co zdążył się dowiedzieć, sama nie należała do najbardziej punktualnych ludzi na świecie. No chyba, że stęskniła się za nim i nie mogła doczekać aż go zobaczy. Nie, na to raczej nie mógł liczyć. 
- Wybacz, były straszne korki. - I koleżanka nie chciała go wypuścić, ale to wolał przemilczeć. Zamiast tego zamówił sok ze świeżo wyciskanych pomarańczy u niebrzydkiej kelnerki, która wdzięczyła się do niego, jak najlepiej potrafiła. Kątem oka spojrzał na Court. Nie wyglądała na zachwyconą, a on uśmiechnął się pod nosem. Podziękował dziewczynie i odprowadził ją wzrokiem. Nie mógł się powstrzymać. Zwłaszcza, że dziewczyna miała całkiem apetyczne kształty.
- Te korki miały chyba długie paznokcie i lubiły drapać... Następnym razem poproś swoją koleżankę, by była bardziej dyskretna. 
Ze wstrętem spojrzała na jego pokąsaną i podrapaną szyję. Kark i plecy przedstawiały się podobnie. Teraz widział w jej oczach tylko obrzydzenie. Pogrążył się jeszcze bardziej. Musiał jakoś wybrnąć z tej stytuacji. Najlepiej w swoim stylu. 
- Nie musisz się martwić, nie była aż tak dobra... A ciebie widocznie nikt nigdy do takiego stanu nie doprowadził... Żałuj. - Upił łyk ze szklanki, którą kilka sekund wcześniej przyniosła ta sama kelnerka, obserwując, jak policzki Court przybierają szkarłatny odcień. Tęsknił za tym. Dopiero zrozumiał, jak bardzo. Lubił, gdy była twardą sztuką nie do zdobycia i lubił, kiedy  rumieniła się, jak podlotek. 
- Nie mam czego, naprawdę. Każdy aspekt mojego życia satysfakcjonuje mnie takim, jakim jest. 
Dodała, poprawiając dół sukienki. Nie mógł jej nie wierzyć. Wyglądała na szczęśliwą i zadowoloną, ale nie wydawało mu się, by ktoś taki, jak ona mógł długo wytrzymać samotnie. Owszem, cieszyła się wolnością, ale przypominała jego wrażliwą siostrę, która wciąż goniła za pragnienien bycia kochaną i wciąż przez to cierpiała. Z nią było podobnie.
- Wiesz, nigdy nie jest tak, by nie mogło być lepiej. - Miał wrażenie, że chciała wylać na niego zawartość swojej filiżanki, ale się powstrzymała. 
- Hmm nie wydaję mi się, że umówiliśmy się, by rozmawiać o moim życiu, prawda? 
Ten temat ją rozzłościł, a on nie chciał, by teraz wstała i wyszła. Nie, gdy tak świetnie bawił się w jej towarzystwie i patrzył, jak cudownie się wścieka. Joe'go zawsze irytowało, gdy Lovato tak robiła, a on z Courtney miał zupełnie inaczej. Uwielbiał to. 
- A po co się spotkaliśmy? - Spytał, upijając kolejny łyk ze swojej szklanki i przyglądając jej się uważnie. Poprawiła włosy i spojrzała na niego, jak na idiotę. Czyli, jak przez osiemdziesiąt procent czasu, który spędzali razem. Co i tak nie zmieniało faktu, że wciąż z nim rozmawiała. A on nie miał nic przeciwko. Nigdy nie miał, gdy chodziło o ciekawe znajomości. 
- Żeby porozmawiać o twoim remoncie? Naprawdę, Matt, tracę swój cenny czas, a ty tego nie doceniasz...
Wyglądała na wściekłą. Podniósł jej ciśnienie. No cóż, rzeczywiście wciąż o tym zapominał, ale ostatnio mieli urwanie głowy w firmie i siostra podrzucała mu Audrey do opieki. Na myślenie o wystroju wnętrz naprawdę nie miał czasu. 
- Ja wiem, że przyjemniej jest wyrwać jakąś naiwną panienkę i spędzić z nią wieczór, noc, poranek, jak wolisz, ale przestań mówić najpierw, że ci zależy na tym remoncie, a później robić ze mnie idiotkę, bo na to sobie nie pozwolę. 
- Chciałem inaczej spędzić ten wieczór, ale ktoś pokrzyżował mi plany. - Odpowiedział jej zgodnie z prawdą. Dzięki niej poznał smak odrzucenia i gorycz porażki, bo jeszcze nigdy wcześniej żadna kobieta nie wolała samotnego wieczoru od jego towarzystwa. Ale Courtney była inna i o facetach miała niezbyt miłą opinią. A o nim już zdecydowanie najgorszą. 
- A więc to moja wina, tak? I zapewne to, że zostałeś okaleczony to też przeze mnie? 
Była już czerwona ze złości i zacisnęła dłonie w pięści. Kilka osób, siedzących przy sąsiednich stolikach, spoglądało teraz niby ukradkiem w ich stronę. Na pewno wzbudzali ciekawość. Bo on był, jak niewierny kochanek, a ona jak nieufna i węsząca wszędzie zdrady, narzeczona. A tak naprawdę byli tylko znajomymi z pracy. Niestety. 
- No wiesz, to akurat było przyjemne. Powinnaś czasem spróbować. - Był prawie pewien, że doprowadzał ją do skraju wytrzymałości. Widział jej minę. Znał ją i nie oznaczała niczego dobrego. 
- Dziękuję, raczej nie skorzystam. - Założyła ręce na piersi, udając obrażoną. Znał mnóstwo kobiet, ale nigdy nie poznał takiej, której nastrój zmieniał się w ciągu kilku sekund. Potrafiła od stanu prawdziwej euforii przejść do histerii i momentu, w którym pragnęła wydrapać oczy. Chociaż swoje czerwone paznokcie mogłaby wykorzystać w innym celu. 
- A szkoda, może przestałabyś tak warczeć. Podobno kobieta, która...
- Błagam nie kończ!
Przerwała mu w pół zdania, trochę głośniej niż zamierzała. Ludzie ponownie odwrócili się w ich stronę, wyglądając na zniesmaczonych, że przerywa im się celebrowanie sobotniego śniadania. Uśmiechnęła się przepraszająco i spojrzała na niego wojowniczo. Pewnie w myślach wyzywała go od idiotów. 
- Mógłbyś chociaż raz być poważny. 
Nachyliła się nad stolikiem, zbliżajac swoją twarz do jego twarzy. Mówiła szeptem, a on nie mógł się skoncentrować, bo patrzył na jej usta i czuł zapach jej perfum. Nigdy nie byli tak blisko, bo Court nie pozwalała mu się zbliżyć i trzymała go na dystans. Jednego z chłodniejszych wieczorów, kiedy wybrali się na kolację, nie chciała nawet przyjąć jego kurtki i wolała marznąć. Nie miał szans, by to zmienić, bo albo się go bała, albo nim gardziła. Ewentualnie jedno i drugie.
- W takim razie bardzo poważnie zapraszam cię do swojej sypialni. Tam mamy wiele do zrobienia...
- Matt! 
Nie mógł się powstrzymać i roześmiał się głośno. Zarumieniła się. Był niesamowicie ciekawy, jakie obrazy pojawiły się w jej głowie. 
- Chodziło mi o remont... A to podobno ja myślę tylko o jednym. 


~*~


Kevin siedział spokojnie w niewielkiej, nadbrzeżnej kawiarence idealnie wpasowanej do na siłę eleganckiego i ekskluzywnego krajobrazu Hamptons. Lokal utrzymany był w neutralnej bieli z drobnymi błękitnymi dodatkami, które całkiem przyjemnie komponowały się z jesionowymi meblami. Na ścianach wisiały dumnie abstrakcyjne dzieła niszowych artystów, zapewne niespełnionych miejscowych malarzy, stanowiące jedyny element wystroju w całym pomieszczeniu. Właściwie nigdy nie przywiązywał uwagi do wyglądu takich miejsc. Zapewne, dlatego, że zwykle odwiedzał je w towarzystwie Alice, która całkowicie absorbowała jego uwagę lub też podczas spotkań służbowych, a i wtedy nie miał zbytnio czasu na rozmyślanie o niczym. Tym razem było jednak inaczej. 
Z racji, że było stosunkowo niewielu klientów, miał komfort wyboru sobie dogodnej miejscówki. Szybko zdecydował się na stolik usytuowany na świeżym powietrzu, bo aż szkoda było mu marnować tak ładną pogodę. Niedługą chwilę później jego obecnością zainteresował się młody kelner w postaci niewysokiego blondyna odzianego w obcisłą, czarną koszulkę polo. Wyjątkowo szybko dostał zamówioną przez siebie dużą kawę, no a później mógł wreszcie cieszyć się odrobiną świętego spokoju. Nie żeby nie podobał mu się ten weekend z Alice. Wręcz przeciwnie, cieszył się, że może spędzić z nią trochę czasu sam na sam, w neutralnym miejscu, z dala od jego wścibskiej matki oraz Dem i Court, które również wprowadzały w ich codzienność sporą dawkę chaosu. Nie miał na głowie spraw kancelarii, więc nie musiał czuć się winnym za każdym razem, kiedy Connor wzywał go na pomoc w kryzysowych sytuacjach, które w przypadku jego profesji zdarzały się kilka razy dziennie. Do tego jeszcze pogoda dopisywała im od samego przyjazdu. Wszystko układało się wreszcie po ich myśli. Mógł wreszcie odetchnąć, widząc szczery uśmiech na twarzy swojej żony. Była radosna, wyluzowana i świetnie wyglądała w krótkich, zwiewnych sukienkach, bez makijażu oraz szpilek. Przypominała mu trochę taką małą, beztroską dziewczynkę. Ciągle wymyślała im nowe rozrywki, śmiała się z jego nie zawsze śmiesznych żartów, robiła wszystko, byleby odciągnąć jego myśli od drażliwego tematu, od którego to chcieli oboje odpocząć. Chociaż trudno było mu udawać, że nie widzi tego ukradkowego błysku w oczach, kiedy mijali sklepy z artykułami dla niemowląt.
Zdawał sobie sprawę, jak bardzo Allie pragnie tego dziecka. Jeszcze podczas studiów, na jednej z ich pierwszych randek, kompletnie znikąd zaskoczyła go pytaniem, czy chciałby w przyszłości mieć dużą rodzinę. Wtedy bez wahania odpowiedział twierdząco. Nie był jeszcze pewien, kiedy, ale zdecydowanie planował mieć, chociaż dwójkę dzieci. Sam w końcu miał rodzeństwo i wiedział, jak często bracia pomagali mu, kiedy tego potrzebował. Najpierw jednak chciał się czegoś dorobić. Skończyć studia, znaleźć w miarę dobrą pracę, a później zarobić na mieszkanie, w którym mógłby spokojnie zapewnić dobry byt całej rodzinie. Bo nie chciał żerować na pieniądzach swojej matki. Wychodził z założenia, że sukces powinno osiągnąć się ciężką pracą. No i wszystko układało się doskonale według tego planu. Skończył z wyróżnieniem prawo na Brownie, razem ze swoim kolegą z roku postanowili zaryzykować, inwestując trochę pieniędzy we własną kancelarię, która z czasem zyskała dobrą renomę oraz wielu wpływowych klientów gotowych sowicie płacić za świadczone im usługi. Dość szybko zaoszczędził tyle, by kupić swoje pierwsze, całkiem zadbane mieszkanie z trzema sypialniami na Manhattanie. Wtedy też zaproponował Alice, by dzieliła je razem z nim. Rzecz jasna zgodziła się bez wahania. Następne dwa lata zajął im gruntowny remont wspólnego już dobytku. W międzyczasie kancelarii udało się podpisać kontrakt z całkiem wpływową firmą, dzięki czemu mógł kupić porządny pierścionek zaręczynowy i odłożyć trochę pieniędzy na wesele. Później poszło już szybko – możliwie najwcześniejszy termin ślubu, odcelebrowany miesiąc miodowy, czyli właściwie moment pęknięcia ich idealnej bańki mydlanej. Nigdy nie sądził, że problem rozpocznie się we właściwie najprostszym momencie. Patrząc na ilość nieplanowanych ciąż wśród znajomych, przyszły stan błogosławiony Alice wziął za pewnik. Ona z resztą też. Tyle, że potem te cholerne badania mocno sprowadziły ich na ziemię. Najbardziej bolał fakt, że coś, o czym oboje marzyli od bardzo dawna, a innym przychodziło z taką łatwością, dla nich byłoby prawdziwym cudem, co przyznał nawet ich lekarz prowadzący. Allie, jak zwykle, wierzyła, że się im uda, ale on był realistą. Wiedział, że w ich przypadku nie ma zbyt wielu szans na powodzenie. Poczytał trochę artykułów, z których jasno wynikało, że zdarzają się cuda, ale nigdy nie można mieć pewności. A najbardziej bał się bezradnie patrzyć na jej żal i cierpienie, kiedy nie uda się raz, drugi trzeci. Na pewno chciałaby udawać twardą, mówić, że przecież nic się nie stało, a następnym razem na pewno się uda, ale pomimo wszystko wiedziałby, że jest zawiedziona. Nie chciał jej zawieść. Nie chciał patrzeć, jak dobija ją każda kolejna porażka. Nie chciał udawać, że nie słyszy jej płaczu w nocy po kolejnym negatywnym teście. Może i był tchórzem, ale po prostu chciał oszczędzić Alice niepotrzebnych cierpień.
Czas. Tego na pewno było mu trzeba. Alice z resztą też. Wolał, by tak nie strasznie nastawiała się na szybkie zwycięstwo. Pragnął, by podeszła do tego ostrożnie, bardziej obiektywnie, ale w wypadku jego żony nie było to chyba możliwe. Od zawsze była uczuciowa, nieważne, czy działo się coś dobrego, czy złego, przeżywała to podwójnie. W tym przypadku było jeszcze gorzej. Zdawał sobie sprawę, że przekonanie jej do chwili zwłoki nie będzie proste, ale jednak musiał spróbować. Bo przede wszystkim chciał być w porządku z własnym sumieniem. Naprawdę zależało mu na jej szczęściu, a szybką porażką i kolejnym załamaniem osiągnąłby zupełnie odwrotny efekt. Oczywiście, że Ali chciałaby wszystkiego już teraz, ale czuł, że nie jest na to gotów. Od dłuższego czasu, bowiem bił się z myślami w pewnej kwestii. Rozważał to już wielokrotnie, jednakże wcześniej traktował, jako pewnego rodzaju dopełnienie swojego poglądu na rodzinę, którą chciałby mieć. W obecnej sytuacji, po trudnej do przyjęcia diagnozie oraz lekkim załamaniu, spojrzał na tę sprawę w innym świetle. Poczynił nawet pewne kroki, kontaktując się ze starą znajomą i dostał od niej wizytówkę, w razie, gdyby zdecydowali się z Alice skorzystać z jej pomocy. Najpierw jednak czekała ich poważna małżeńska rozmowa. Musiał wreszcie zdecydować się na pełną szczerość, bo to tłumienie w sobie emocji powoli go wykańczało. Dopił do końca zamówioną trzy kwadranse wcześniej kawę, zostawił na stoliku dwudziestodolarowy banknot, a następnie opuścił lokal, wiedząc, że lepszego momentu na szczerość mieć nie będzie. 

8 komentarzy:

  1. OMG nareszcie ja chce żeby Demi i Joe byli razem to takie słodkie

    OdpowiedzUsuń
  2. Uwielbiam to pieszczotliwe określenie nadane Demi przez Joe'go... mam nadzieję, że na tym wyjeździe w końcu się dogadają... Czekam na next!

    OdpowiedzUsuń
  3. Rozdział cudowny. Ciekawi mnie co będzie się działo miedzy feralną 2. Co sie Joe dziwi...ma Melise do pukania i Demi o tym wie, więc niech sie nie dziwi, ze się odsunęła. Nie chce być tą drugą. Go nie rozumiem. Zalezy mu itd, ale no właśnie ale znalazł sb Melise i się niej trzyma. To bez sensu. Echh faceci tacy są. Court pasuje do Matta, naprawde czekam az zaczna byc pełnoetatową parą, a Alice i Kevinowi życzę bobaska. Szczęśliwego nowego roku!! Czekam na nowy ^^ akurat będę miała ferie
    [behind--enemy--lines.blogspot.com]

    OdpowiedzUsuń
  4. Za krótkie! Nic nowego ten rozdział nie wprowadza. Akcja wlecze się jak ślimak. I błagam, częściej rozdziały, a nie jeden na miesiąc. Czekam na kolejny rozdział.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Za długość przepraszamy, ale tak po prostu wypadło z fragmentów, które miały być w tym rozdziale zawarte.Notka rzeczywiście mało porywająca, ale jak wszystko na ALBC, prowadzi do czegoś znaczącego. Co rozdziałów, niestety nie ma możliwości na więcej, niż jeden na miesiąc z tej prostej przyczyny, że żadna z nas nie ma na tyle czasu.
      Mamy nadzieję, że następny bardziej przypadnie go gustu.... :)
      Pozdrawiam,
      ~M.

      Usuń
  5. rozdział jak zawsze cudowny, szkoda tylko że taki krótki :( nie mogę się doczekać następnego! ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Och, naprawdę dobry rozdział. Co prawda niewiele się dzieje, ale lubię styl jakim jest to opowiadanie napisane - strasznie przyjemnie się to czyta, można na chwilkę odciąć się od rzeczywistości. Aż tu nagle bum! Zderzenie z rzeczywistością i koniec rozdziału. No, ale pojawiają się one regularnie, więc mam na co czekać.
    Strasznie intryguje mnie Matt i Court, nigdy tak naprawdę nie wiem czego się spodziewać, ale kibicuję, by im się udało. Jednak wiem, że kobieciarza ciężko okiełznać, chyba, że się prawdziwie zakocha (jak w tym przypadku?).
    Joe i Demi... na tą parkę czekam od zawsze. Nie mogę doczekać się ich zejścia, które (jak czuję) jest coraz bliżej z każdym rozdziałem. Może na tym służbowym wyjeździe sobie coś wyjaśnią?
    Owocnego pisania,
    Pozdrawiam :D

    OdpowiedzUsuń
  7. Nie mogę się doczekać momentu, kiedy już będzie jemi,tylko wtedy również wiem,że opowiadanie zbliża się ku końcowi. I nie wiem co jest gorsze,wyczekiwanie czy świadomość,że nie długo koniec, Piszecie świetnie, a dzięki temu,że rodziały są co miesiąc, Jest to wyczekiwanie , zawsze jak zbliża sie 1 czuję się dziecko czekające na Św.Mikołaja haha.
    Macie może zamiar pisać coś jeszcze nowego o jemi?Teraz już prawie wgl nie ma opowiadań z tymi bohaterami,a szkoda. Pozdrawiam i czekam na 1 lutego :)

    OdpowiedzUsuń