Leżała
na zdecydowanie za wąskim i piekielnie twardym łóżku ze wzrokiem wbitym w
szpitalny sufit wyłożony białymi panelami. Prawdę powiedziawszy czuła się, jak
w więzieniu. Właściwie nie mogła się ruszyć, bo kręgosłup dobitnie uprzykrzał
jej życie, a do tego pielęgniarki, co chwila podpinały jej jakieś kroplówki,
które miały poprawić, chociaż trochę mocno przeciętne wyniki badań krwi. Do
tego jeszcze oddziałowa zapowiedziała jej kontrolne badanie KTG jeszcze przed
południem, a to również wiązało się z ciągłym leżeniem. Najchętniej wypisałaby
się na własne życzenie oraz wróciła do swojego mieszkania, ale w obecnej
sytuacji, rozważywszy wszelkie za i przeciw, postanowiła poświęcić się dla
dobra synka. Młody cholernie ją wystraszył. Oczywiście zdążyła przywyknąć do
skurczów przepowiadających, raz słabszych, raz mocniejszych, ale jeszcze nigdy
nie były one takie silne. No i jeszcze to nieszczęsne krwawienie. Właśnie,
dlatego lekarz nie chciał puścić jej do domu, chociaż na USG wszystko zdawało
się być w porządku. Dostała tygodniowy nakaz bezwzględnego leżenia i musiała to
zaakceptować, nieważne, jak bardzo było jej źle i niewygodnie.
Były też tego jakieś plusy. Miała
sporo czasu na rozmyślania, a problemów do rozważania zdecydowanie ponad miarę.
Cały czas ciężko było jej przetrawić wydarzenia z wczorajszego wieczora.
Zapowiadał się całkiem miło i przyjemnie, no a skończył naprawdę nieciekawie.
Była pogodzona z faktem, że jej syn miał tylko ją. Nie szukała na siłę ojca na
pięć minut, dlatego zdziwiło ją ochocze podejście Joe do jej ciąży. Doskonale
wiedziała, że kobiety w trzecim trymestrze ciąży nie mają raczej powodzenia u
facetów, a już na pewno nie u bogatych, przystojnych wiceprezesów firm
architektonicznych w Nowym Jorku. Ale skoro było im całkiem dobrze, nie wnikała
zbytnio, bo nie chciała szukać na siłę dziury w całym. Jednak po raz kolejny
los pokazał jej, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Joe czuł wyrzuty
sumienia. Dlatego tyle razy znajdował się przypadkiem do pomocy, starał się być
miły i próbował zdobyć jej zaufanie. W jakiś pokraczny sposób chciał chyba
wynagrodzić jej swoje tchórzostwo, które nie pozwoliło mu się przyznać do
ojcostwa przez osiem długich miesięcy. Zawalił sprawę już tamtej nocy, kiedy
jakimś cudem zaciągnął ją do łóżka, ale najbardziej bolał ją fakt, że nie
uważał tego za nic strasznego. Bo przecież „była zadowolona”. A tak naprawdę
przez pierwsze cztery miesiące traktowała swoją ciążę jak prywatny koniec
świata. Wtedy właśnie potrzebowała najwięcej wsparcia, którego nie miała. Nie
mogła uwierzyć, że przez tyle czasu bawił się w te cholerne podchody. Prawdę
powiedziawszy wolałaby chyba nie usłyszeć tego wszystkiego, czym uraczył ją
poprzedniego wieczora. Było jej dobrze, czuła się przy nim bezpieczna i
kochana. Ale po tym, co jej powiedział, nie była w stanie znów mu zaufać. Teraz
już wiedziała, że wszystkie jego deklaracje spowodowane były poczuciem winy oraz
przyzwoitości. Chociaż tak naprawdę chciała, by było inaczej. Że zainteresował
się nią z innego powodu, niż faktu, że nosiła pod sercem jego dziecko. Że
naprawdę coś do niej czuł, ale najwidoczniej za wiele sobie życzyła. Dlatego była
tak bardzo zła i wewnętrznie rozbita. Bo naprawdę zakochała się w pieprzonym,
poukładanym, bo tak trzeba, Jonasie. A nie chciała go na siłę unieszczęśliwiać.
Brzydziła się litością, więc nie zamierzała doświadczać jej każdego dnia. Tak.
Musiała przywyknąć do ponownego ufania tylko i wyłącznie własnemu instynktowi i
niczemu więcej.
Właśnie w momencie, kiedy złożyła
ostatnie postanowienia, Joe wszedł do sali. Uśmiechnął się, widząc, że już nie
spała. Jakby rzeczywiście był to jakikolwiek powód do radości. Ona zdecydowanie
wolała sen. Przynajmniej wtedy nie myślała o tym, jak bardzo musiała być
żałosna w jego oczach. Chociaż to też okazało się na dłuższą metę kiepskim
lekarstwem, bo kiedy tylko zmrużyła oczy, zaczynały śnić się jej koszmary.
Czarne scenariusze wydarzeń z poprzedniej nocy zdecydowanie nie pomagały ukoić
nerwów, a wręcz przeciwnie, tylko pogarszały jej samopoczucie. Jonas podszedł
do niej, pochylił się i zapewne chciał musnąć jej wargi na powitanie. Prawdę
powiedziawszy, chociaż wyzywała się za to od jeszcze większych idiotek, bardzo
tego chciała. Ale równie mocno marzyła o tym, by wysłać go w kosmos z biletem w
jedną stronę i nigdy więcej nie oglądać. Musiała być silna. Nie miała zamiaru
upokarzać się jeszcze bardziej, próbując udawać, że wierzy w to, jak bardzo mu
na niej zależy, dlatego znalazła siły i zamiast na jej usta, Joseph trafił na
pustą przestrzeń, bo w ostatniej chwili z bólem odwróciła głowę.
-
Demi…
Wyglądał
na zaskoczonego. Zapewne myślał, że skoro wczoraj nie wyrzuciła go z sali, bo
potrzebowała wsparcia, to wszystko między nimi było tak, jak przed tym okropnym
wieczorem w jego mieszkaniu. Stał tak ze zbolałą miną, jakby naprawdę mu na
niej zależało. Ale ona nie miała zamiaru dać się już na to nabrać. Czekał na
to, co ona powie, a ona uparcie trwała w milczeniu. Była w tym mistrzynią, o
czym powinien wiedzieć, po tylu latach wspólnej pracy i krótkim związkowym
epizodzie.
-
Myślałem, że…
-
Że co? Że wszystko będzie tak, jak przed tym twoim pieprzonym wyznaniem? – Nie
wytrzymała. Musiała wreszcie to z siebie wyrzucić, bo miała już dość tej jego
głupiej, wielkodusznej gry. Teraz już rozumiała, dlaczego niedawno podczas
kolacji mimochodem wspomniał, że pomimo jakichkolwiek problemów nigdy nie
zostawiłby swoich dzieci, tak jak zrobił to jego własny ojciec. Wtedy uznała to
za jeden z objawów jego porządności i tylko utwierdziła się, że podjęła dobrą
decyzje, dając mu szansę się wykazać, ale tak naprawdę to wszystko było
udowodnieniem jego prawdziwych zamiarów. Faktycznie nie chciał popełniać
błędów. Próbował być lepszy od własnego pieprzonego tatusia, który uciekł, gdy
zrobiło się ciężko. Ale ona nie chciała litości. Nie chciała związku z
przymusu. Dla dobra synka. To nikogo by nie uszczęśliwiło, a raczej przyniosło
tylko odwrotne skutki. – Nie potrzebuję twojej litości.
-
Jakiej litości? O czym ty mówisz, Dem?
Zdawał
się nie rozumieć, o co jej chodziło. Albo był na tyle dobrym aktorem, a może po
prostu zakwalifikował to w kategorii spełnienia swojego obowiązku lub wybrania
mniejszego zła. Tak czy siak, dla niej brzmiało to tak samo beznadziejnie.
-
Nie musisz się martwić, to, że mamy razem dziecko, nie oznacza, że musimy być
razem. Jeśli chcesz być ojcem dla małego, nie mogę ci tego zabronić, ale między
nami nie wydarzy się nic więcej. – Mówiła to z naprawdę ciężkim sercem. Bo bardzo
chciała, żeby im się udało. Cholera jasna, starała się mu zaufać, wpuściła go
do życia swojego i synka, a w końcu się w nim zakochała. Bo był czuły,
opiekuńczy, bo zawsze mogła na niego liczyć. Głupia! Głupia! Głupia idiotka!
Powinna wcześniej zorientować się, że to wszystko było zbyt idealne. No i teraz
miała za swoje. Bo uwierzyła w tę iluzję, którą za wszelką cenę Joe chciał
uszczęśliwić wszystkich wokół.
- Czy ty nie rozumiesz, że mi
zależy? Na was obojgu.
Usiadł
obok niej na łóżku i złapał ją za dłoń. Była głupia, bo w tym momencie
potrafiła myśleć jedynie o jego szorstkim, ciepłym, dającym bezpieczeństwo
dotyku. Ponownie przeklęła w myślach. Musiała odzyskać zdrowy rozsądek, więc
wzięła kilka głębszych oddechów i przypomniała sobie jeszcze raz o tym, co jej
zrobił. W końcu, wyrwała się z jego uścisku i od razu poczuła się lepiej.
-
Po porodzie ustalimy, kiedy będziesz mógł go odwiedzać. Jeśli będziesz chciał,
możesz to robić codziennie, ale w wyznaczonych przeze mnie godzinach. Gdy
trochę podrośnie, pozwolę ci go zabierać do siebie. O ile wcześniej się nie
znudzisz. – Użyła słownego chłodnego, rzeczowego tonu. Faktycznie, miała sporo
czasu na dokładne przemyślenie całej tej sprawy. Jak widać jednak Joe’mu
niekoniecznie podobała się nakreślona przez nią wizja. Doskonale widziała, że
jest wściekły, bo chociaż starał się zachować kamienną twarz, to uwidoczniła
się niewielka pulsująca żyłka na jego czole.
-
Demi, nie możesz nam tego zrobić.
-
Tak? A niby, co takiego powinnam zrobić? Powinieneś się cieszyć, że nie chcę
być dla ciebie przykrym obowiązkiem. – Ona go kochała, jednak niestety bez
wzajemności. Nie chciała, by ich syn musiał patrzeć na nieszczęśliwych rodziców
odgrywających dla zasady całą tę farsę. Zdecydowanie lepiej, żeby każde z nich
żyło swoim życiem.
-
Cieszyłbym się, gdybyś przestała być tak cholernie uparta i pozwoliła mi się
wytłumaczyć albo przynajmniej powiedziała, co mam zrobić, by odzyskać twoje
zaufanie.
Miała
wielką nadzieję, że po wszystkich rewelacjach, które mu zafundowała wreszcie
odpuści, ale jednak był bardziej uparty, niż przypuszczała. Co więcej, wyglądał
na jeszcze bardziej zmotywowanego, aniżeli jeszcze kilkanaście sekund
wcześniej. Cholera.
-
Nic nie możesz zrobić, Joe. I proszę cię, idź już stąd, nie jestem obłożnie
chora, nie musisz przy mnie siedzieć dwadzieścia cztery godziny na dobę, bo mam
tu świetną opiekę, a ty nie jesteś specjalnie potrzebny. – Jej podświadomość
dosłownie krzyczała, żeby został, ale oczywiście kompletnie ją zignorowała. Nie
chciała przyznawać się, że go potrzebuje, może nawet bardziej, niż zwykle.
Między nimi wszystko i tak było już skończone, wyłącznie z jego powodu. Oprócz
dziecka, ich malutkiego synka, nie łączyło ich już nic. – Lepiej zrobisz, jak
zajmiesz się pracą albo przynajmniej wrócisz do domu i weźmiesz prysznic.
-
Nigdzie się stąd nie ruszę póki nie przestaniesz być tak uparta i ślepa. Poza
tym naprawdę martwię się o was.
-
Twoja udawana troska jest tu zbędna, naprawdę. – Prychnęła i założyła ręce na
piersi.
-
Do jasnej cholery, Dem! Czy możesz, chociaż raz nie dorabiać swoich teorii do
wszystkiego? Zaufaj mi, a przekonasz się, że mówię poważnie.
Nie
miała zamiaru mu odpowiadać, bo tylko niepotrzebnie rozbuchałaby kolejną
kłótnię i zostałby z nią jeszcze dłużej. Liczyła, że to utnie niewygodny temat,
który wałkowali zupełnie niepotrzebnie. Poza tym, nie chciała znowu się
denerwować. Wystarczyła już jedna ich kłótnia, by wylądowała ze skurczami w
szpitalu, tym razem nie chciała urodzić prawie miesiąc przed terminem.
-
W porządku, wolisz milczeć, ale musisz wiedzieć, że ja cię kocham…
-
Ekhm…
Miała
ochotę roześmiać mu się w twarz. Tym wyznaniem próbował jakoś wyratować się z
niewygodnej sytuacji, a tylko się pogrążył. Nie mógł wybrać sobie gorszego
momentu, jeśli chciał, żeby naprawdę w to uwierzyła. Do tego jeszcze te cały
melodramatyczny ton tylko bardziej ją zirytował. Pragnęła posłać go do diabła.
Ale wtedy usłyszała czyjeś chrząknięcie, dochodzące do jej uszu od strony
drzwi. W jednym momencie razem z Joe odwrócili głowy w tamtą stronę.
Court
stała w progu z lekko rozchylonymi ustami, jakby właśnie zobaczyła ducha swojej
niedoszłej teściowej i wyglądała tak komicznie, że gdyby tylko nie była
wściekła, jak osa, to pewnie wybuchłaby śmiechem. Jednak teraz jedynie spuściła wzrok, wiedząc,
że przyjaciółka w głowie układała już sobie listę pytań, na które, chcąc, nie
chcąc, będzie musiała odpowiedzieć. Kątem oka mimowolnie spojrzała w kierunku
Joe’go. Wyglądał na zdenerwowanego i mocno zażenowanego, ale właściwie mu się
nie dziwiła. Sama również wolała, by nikt przez przypadek nie wpadł w sam
środek ich konwersacji. Szczególnie, że panna Stone wybrała sobie najbardziej
niewygodny moment z możliwych. Chociaż z
drugiej strony, okazała się dla niej wybawieniem, bo Jonas pewnie miał jeszcze
wiele rzeczy do powiedzenia, a ona miała go w tym momencie serdecznie dosyć.
Pewnie chciałaby ją na siłę przekonywać, jak bardzo mu zależy. Nie miała już
jednak siły tego słuchać. Cieszyła się, że to właśnie Courtney, a nie Ali
usłyszała tych kilka słów za wiele. Bo to właśnie panna Stone rozumiała
najlepiej, jak to jest zostać oszukanym, przez kogoś, kogo naprawdę się kocha.
-
Przyjdę później.
Joe
jako pierwszy zdecydował się odezwać i momentalnie wstał z łóżka, pospiesznie
opuszczając salę. Zostawił ją samą. W samym środku krzyżowego ognia pytań
pragnącej natychmiastowych wyjaśnień panny Stone.
-
Możesz mi wytłumaczyć, co się tu wyprawia?
Courtney
klapnęła na krzesełku, które Joe poprzedniej nocy przysnął bardzo blisko jej
łóżka, żeby móc przez cały czas trzymać ją za rękę i spędził na nim całą noc,
przez co wyglądał, jak upiór z taniego horroru.
-
Cieszę się, że już jesteś. – Po rozważeniu wszystkich za i przeciw, doszła do
wniosku, że pozbycie się z sali Jonasa było wyjątkową nagrodą. Była gotowa
znieść już nawet całe przyszłe przesłuchanie, ale naprawdę cieszyła się z
widoku przyjaciółki.
-
Demi, proszę powiedz. Widzę, że coś cię męczy i wiem, że nie jest to tylko
związane ze szpitalem i twoim synkiem.
Nie
zamierzała oponować. Mimo niezwykłej delikatności panny Stone, widziała, że jej
oczy dosłownie krzyczą coś w rodzaju: „Powiedz wreszcie do jasnej cholery, o co
tu chodzi!”. Nie zamierzała dalej bawić się w ukrywanie prawdy, bo było to bez
sensu. Szczególnie, że Court i tak usłyszała wiele, choć nie była pewna, jak
długo stała w tych cholernych drzwiach, to jednak jej mina mówiła wszystko. Z
resztą brakowało jej już sił do udawania silnej, twardej, niezależnej kobiety,
która nigdy nie płacze i nie da się jej złamać. Wbrew sprawianym doskonale
pozorom była zdolna do okazywania uczuć częściej, niż tylko w przypadku
hormonalnych huśtawek wywołanych ciążą. Na całe szczęście Courtney jej nie
poganiała, chociaż najprawdopodobniej chciała jak najszybciej dowiedzieć się, o
co tak naprawdę chodziło w tej całej porąbanej sytuacji.
-
Związałam się z Joe i myślałam, że to najlepsza decyzja, jaką podjęłam w
życiu. Od podróży do Los Angeles czułam
się, jak w bajce. Uwierzysz mi lub nie, ale nigdy nie byłam szczęśliwsza. Nie
mówiliśmy o tym nikomu, bo nie chcieliśmy robić zamieszania wokół siebie. No i
woleliśmy się sobą nacieszyć. –
Uśmiechnęła się delikatnie na wspomnienie ich rozmów, ukradkowych spojrzeń
rzucanych sobie w pracy, dotyku Joe’go na jej skórze, pocałunków na dzień dobry
i dobranoc. – Ale…
-
Ale?
Court
do tej pory słuchała jej w skupieniu i nawet uśmiechnęła się triumfalnie, jakby
rzeczywiście coś wcześniej zauważyła, podczas tych ich szarad. Ale ciężko było
jej się dziwić, bo obiektywnie rzecz ujmując, fatalnie im szło udawanie. Ale to już tylko wspomnienie. Wzięła dwa
głębokie wdechy i kontynuowała swoją krótką opowieść.
-
Ale mnie oszukał i dlatego tu wylądowałam. Wyznał mi, że jakieś osiem miesięcy
temu zaciągnął mnie do łóżka i mój syn jest też jego synem, rozumiesz? A ja
oczywiście, zapominając o tym, że jestem w ciąży, zaczęłam się rzucać i prawie
rodząc, znalazłam się tutaj.
-
Co? To niemożliwe.
Demi
obserwowała, jak oczy Court robią się wielkie niczym spodki od filiżanek. Jak
widać nie tylko ona była zaskoczona wyznaniem Jonasa. Pewnie w życiu nie
spodziewała się usłyszeć takiej nowiny, nawet po tym, co udało jej się usłyszeć
z ich niezręcznej, bezsensownej rozmowy. A jednak działo się naprawdę, choć
przypominało pieprzony koszmar.
-
Przynajmniej wiem, dlaczego był dla mnie taki miły, zawsze pomocny, a kiedy
byliśmy razem dbał o moje odżywianie, o to bym się wysypiała, przejmował się
wszystkim, co związane ze mną, z nami. Tylko, że nigdy nie chodziło mu o mnie,
a jedynie o dziecko. Poczuł wyrzuty sumienia, chciał mi to wynagrodzić jakoś,
ale ja się zakochałam i czuję się taka głupia przez to, bo poleciałam na czułe
słówka i kilka miłych gestów, jak jakaś małolata….
-
Demi, spokojnie, nie powinnaś się tak denerwować w twoim stanie.
Court
usiadła przy niej na łóżku, gdy z bezsilności i wstydu ukryła twarz w dłoniach,
cicho szlochając. Poczuła, jak przyjaciółka obejmuje ją ramieniem, przez
dłuższą chwilę po prostu milcząc. W tym momencie uświadomiła sobie, że tak
naprawdę tego właśnie potrzebowała. Wsparcia bliskiej osoby, a Courtney była
jej teraz najbliższa.
-
Poczekaj, przecież, sama słyszałam, jak Joe mówił, że cię kocha.
Kocha…
Jakoś nie była do tego przekonana. Tym bardziej, że nigdy wcześniej nie
powiedział jej tego wprost. Byli ze sobą, spędzali noce w jej mieszkaniu, brali
wspólnie prysznic i gotowali, kiedy tylko zrobił jej jakieś zakupy, ale nigdy
nie powiedział, wprost, co czuje. A ona nie chciała pierwsza wyskakiwać z takim
wyznaniem. Dopiero teraz, gdy zabrakło mu argumentów, kiedy widział, że
przegrywa, chwycił się tego, jak tonący brzytwy. Co więcej, powiedział to
tonem, jakby rozmawiał z nią o pogodzie. Zdecydowanie nie tak wygląda szczere
wyznanie miłości.
-
Problem w tym, że ja już mu nie wierzę. Nie ufam żadnemu jego słowu. Gdyby
naprawdę mnie kochał, to zachowałby się inaczej, powiedziałby mi od razu lub
nie mówił wcale.
-
Pewnie bał się twojej reakcji. Sama dobrze wiesz, że jesteś czasem gwałtowna,
zwłaszcza teraz.
-
A wiesz, co mnie boli najbardziej? Przez tyle czasu nawet słowem nie pisnął, że
zaciągnął mnie do łóżka. Wiem, że byliśmy pijani, że to było na firmowej
imprezie, ale i tak… – Żałowała, że to nie ona obudziła się pierwsza tamtego
ranka. Przynajmniej podeszłaby do tego bardziej dojrzale, niż on i nie
zwiałaby, tak, jak on. Nawet, jeśli wciąż był pijany.
-
Sama widzisz, oboje byliście pod wpływem alkoholu, więc nie powinnaś obwiniać
tylko jego. Nie sądzę, by zaciągnął cię do łóżka siłą, na pewno też tego
chciałaś. I rzeczywiście, być może powinien przyznać się wcześniej, ale może
sam nic nie pamiętał? A poza tym to facet, a oni potrzebują więcej czasu na
przetrawienie takich informacji.
-
Powinien był mi to powiedzieć zanim się w nim zakochałam, dawno temu.
Oszczędzilibyśmy sobie tej całej szopki ze związkiem, a on mógłby się związać z
kimś, na kim mu naprawdę zależy. – Taki ton myślenia bolał ją okropnie, ale
niestety był jedynym słusznym w tej sytuacji.
-
Po pierwsze, nie sądzę, by nic do ciebie nie czuł. No, bo jeśli, prawda już
wyszła na jaw, to, po co miałby udawać, że tak jest? Po prostu interesowałby
się tylko małym, a nie tobą. A po drugie to… Czy on wie, co ty do niego
czujesz?
-
Na szczęście nie zdążyłam mu powiedzieć, bo teraz żałowałabym jeszcze bardziej…
Powiedziałam mu, że będzie mógł codziennie odwiedzać syna, ale tak naprawdę nie
wiem, jak to zniosę. – Cały czas
zastanawiała się, jakim cudem uda się jej to przetrwać. Już teraz ledwo znosiła
jego obecność, więc to, co będzie odczuwała, spoglądając na Joe’go trzymającego
na rękach ich małego synka musiało być bez wątpienia kilkanaście razy
mocniejsze od jej obecnych odczuć. Ale wolała najgorszą prawdę od pięknego
kłamstwa. Tak musiało być lepiej. Nie było innej możliwości. Wolała solidnego
kopa w tyłek od szarej rzeczywistości, niż udawanie, że wszystko jest w jak
najlepszym porządku, gdy tak naprawdę nie ma to nic wspólnego z prawdziwym
życiem.
-
No widzisz, Demi, cierpisz, a jakbyś dała mu szansę, to byłabyś szczęśliwsza i
stworzylibyście rodzinę.
-
Ale ja nie chcę być z nim tylko dlatego, że tak wypada, że tak trzeba dla dobra
dziecka. Nie, nie chcę być powodem jego nieszczęścia na całe życie.
Miał
pozycję, pieniądze, był przystojny i inteligentny. Każda singielka zapewne
oglądała się za nim na ulicy, więc przy odrobinie szczęścia oraz sprzyjających
okolicznościach prędzej, czy później na pewno znajdzie sobie kogoś
wartościowego, nadającego się do związku z uczucia, a nie poczucia obowiązku.
-
Demi, ale przecież powiedział, że cię kocha, podobno było wam razem dobrze,
więc nie rozumiem, czemu chcesz z tego zrezygnować. Joe to porządny facet i nie
zranił cię celowo. Nie jest też wyrachowany, by wkręcić w takie coś, by
wyleczyć swoje poczucie winy.
-
A jednak to zrobił.
-
Jesteś chyba jednak trochę niesprawiedliwa. Spróbuj dać mu szansę, bo jak go
znam, to na pewno będzie chciał się wykazać.
Prawda
była taka, że w obecnej chwili kompletnie nie miała pojęcia, co ze sobą zrobić.
Bo z jednej strony nie mogła znieść jego widoku, który za każdym razem
sprawiał, że miała ochotę się rozpłakać, a z drugiej jednak, nie wyobrażała
sobie, by nie odwiedzał jej w szpitalu, nie sprzeciwiał jej się i nie został na
noc, nie wypytywał lekarza o zdrowie jej oraz małego. To wszystko było mocno
pokręcone. Na tyle, że sama zagubiła się pośród nadmiaru sprzecznych uczuć i
emocji. Miała ochotę wybuchnąć kolejną salwą bezsilnego płaczu, gdy do sali
weszła młoda, czarnowłosa pielęgniarka, prowadząc wózek i uśmiechając się
szeroko.
-
Dzień dobry, zabieram panią na badanie. Zobaczymy, czy mały ma się lepiej, niż
wczoraj.
-
Mam powiedzieć Joe’mu? Na pewno jeszcze tu jest.
-
Nie…! Tak! Nie wiem…
Odparła
zrezygnowana, nieporadnie starając się podnieść o własnych siłach do pozycji siedzącej,
co wcale nie było takie proste, więc zdecydowała się skorzystać z delikatnej
pomocy Court.
-
W porządku, powiem mu, żeby zaczekał aż badanie się skończy.
-
Mam nadzieję, że do tego czasu pojedzie do domu.
-
Wiesz, coś mi się wydaje, że tak łatwo się go nie pozbędziesz.
*
Matthew umiarkowanie
szybkim krokiem przemierzał szpitalne korytarze, kierując się w stronę bufetu.
Z powodu ilości i skomplikowania większość ludzi gubiła się w odmętach tego
bezkresnego labiryntu, ale jemu dotarcie na miejsce nie sprawiało zbyt wielkich
problemów. Może, dlatego, że właśnie w Bellevue Hospital Center bywał stałym
gościem przez ponad dwa tygodnie, bo Joanne urodziła Audrey półtorej tygodnia
przed terminem i mała miała problemy z oddychaniem, przez co musiała zostać na
oddziale całe czternaście dni. Właśnie
dlatego niekoniecznie chętnie tu wracał, nawet jeśli młoda miała już ponad trzy
lata, a usposobieniem bliżej przypominała diabła, niż tą małą bezbronną
popodpinaną pod rurki, kruszynę.
Kiedy
tylko zaparkował samochód, Courtney dosłownie wystrzeliła, jak z rakiety w
kierunku wejścia. Nie był tym zdziwiony. Panna Stone naprawdę martwiła się o
wiedźmę, więc pewnie teraz zasypywała ją milionem pytań na temat samopoczucia i
ganiła za to, że nie uważała na siebie wystarczająco dobrze. A on nie lubił być
piątym kołem u wozu, dlatego postanowił na siłę nie pchać się na oddział.
Wykalkulował, że bardziej, aniżeli jego zbędnego towarzystwa, Court w przeciągu
najbliższych czterdziestu minut, żeby móc jakkolwiek funkcjonować, będzie
potrzebowała solidnej dawki czarnej, mocnej kawy. Sam z resztą również
potrzebował kofeinowego kopa, w celu zwalczenia nieprzyjemnych skutków kaca po
kolorowych drinkach z zeszłej nocy. Mimochodem jednak zastanawiał się, co
właściwie przydarzyło się Lovato. Z tego co wiedział, Joey planował odpuścić
sobie balowanie ze swoimi podwładnymi i zabrać swoją osobistą wiedźmę do siebie
w oczywistych celach. Jak widać, coś musiało pójść nie tak, skoro wylądowała w
szpitalu. Zastanawiał się tylko, gdzie podziewał się jego najlepszy kumpel, bo
o dziwo, Panna Stone w swojej chaotycznej paplaninie nie wspomniała na jego
temat nawet słowem, z czego wynikało, że Lovato albo nadal starała się grać
komedię, albo Jonasa faktycznie przy niej nie było. Ale tej drugiej opcji nie
dawał żadnych szans. Doskonale znał Joe’go. Zostałby przy niej nawet, gdyby
zwyzywała go od najgorszych idiotów we wszechświecie, bo przecież w ostatnim
czasie cały świat przysłaniało mu myślenie o swojej wiedźmowatej asystentce. I
dokładnie w momencie, kiedy jego wewnętrzny głos zganił go za to, że zaczyna
zachowywać się jak nadwrażliwa, wszędobylska Courtney, wpadł na niego nie kto
inny, jak sam Joseph Jonas, który wyjątkowo nie przypominał nawet samego
siebie.
Przyglądając
się ze sporą dozą współczucia wyglądowi przyjaciela, nasuwało mu się tylko
jedno idealne tego określenie. Masakra. Włosy miał w nieładzie, a twarz zawsze
idealnie ogolona teraz pokryta była dwudniowym ciemnym zarostem. O ile to
jeszcze nie było takie straszne, niestety worki pod oczami zdradzały, że
poprzednia noc zdecydowanie nie należała do najlżejszych. Już dawno nie widział
Joe’go w takim stanie. Ubranego w wymięty czarny podkoszulek, szare workowate
spodnie od dresu i zdającego się ciągnąć za sobą ogromną gradową chmurę w
towarzystwie burzy z piorunami. Jego mina dosadnie ukazywała, że to nie była
zwykła kłótnia z wiedźmą. Nie wspominając już o tym wyjątkowo pustym,
nieobecnym spojrzeniu. Musiał nieźle narozrabiać. Albo po prostu postanowił
wyjść spod pantofla Lovato. Na drodze dedukcji druga opcja zdawała mu się
jednak mało prawdopodobna. No i Joey nie wyglądałby, jak siedem nieszczęść.
Jednak był ktoś, kto tego ranka potrzebował kofeinowego kopa w dupę dużo
bardziej, niż on.
-
Powiesz mi, co się stało, czy będziesz tak stał z miną cierpiętnika?
-
Spieprzyłem wszystko.
Joey wreszcie zaszczycił go
odpowiedzią. Jednak jego ton zdecydowanie nie wróżył niczego dobrego. Wyglądało
na to, że rzeczywiście musiał mocno narozrabiać. Ale środek korytarza nie był
najlepszym miejscem do prowadzenia takich rozmów. Skinął w kierunku wejścia do
niewielkiej, niespecjalnie obleganej kafejki, na co Jonas zareagował jedynie
niemą zgodą i zgodnie powędrowali w tamtym kierunku. Pomieszczenie nie
wyglądało zbyt imponująco. Gołe białe ściany, kwadratowe, staromodne stoliki i
krzesełka na metalowych nogach raczej nie wywierały najlepszego wrażenia. Nic,
więc dziwnego, że prócz dwóch lekarzy zapewne odreagowujących po nocnym
dyżurze, nie było tam nikogo innego. Zajęli stolik w najdalszym kącie
pomieszczenia, licząc na trochę świętego spokoju. Coś czuł, że przyjaciel miał
sporo żalów do wylania.
-
Mógłbyś wyrażać się trochę jaśniej. – Faktycznie ostatnie stwierdzenie Joey’a
mogło odnosić się do wielu aspektów. Z resztą nie mógł mu pomóc, skoro nie
wiedział nawet, co tak naprawdę się wydarzyło i w czym tkwił problem.
-
Chciałem dobrze, ale ona jak zwykle musiała zareagować nieprzewidywalnie. A
teraz ją straciłem… Ona mnie nienawidzi i nie chce znać.
-
Wiesz, gdyby było tak, jak mówisz, to pewnie już leżałbyś martwy, a wciąż tu
jesteś, rozmawiasz ze mną… pomimo że wyglądasz, jak dziad. Jest tylko jeden
problem: dalej nie wiem, o co ci chodzi.
Prawdę
powiedziawszy nie był najlepszym pocieszycielem. Nie dlatego, że brak mu było
empatii. W końcu był człowiekiem i miał uczucia, więc potrafił wykazać się
zrozumieniem. Po prostu nie czuł się najlepiej podczas prowadzenia konwersacji
na poważne tematy. Szczególnie, jeśli chodziło o czyjeś związki, w które nie
lubił się mieszać, bo wiedział, że nigdy nie wychodzi z tego nic dobrego.
Jednak Joe zdecydowanie potrzebował się komuś wygadać. Z tego też powodu postanowił
nagiąć swoje zasady, chociaż nadal był w tym beznadziejny.
-
Powiedziałem jej prawdę.
-
Prawdę? Jaką prawdę? – Teraz czuł się już kompletnie zbity z tropu. Ciężko było
mu wymyślić, o jaką prawdę chodziło. W końcu odkąd wiedźma usidliła Joey’a, facet
nawet nie próbował oglądać się za innymi laskami, mimo że przecież patrzenie
nie jest żadną zdradą.
-
Powiedziałem jej, że kilka miesięcy temu poszliśmy do łóżka i jej syn
najprawdopodobniej jest też moim synem.
Mrugnął
kilka razy, nadal niedowierzając w to, co usłyszał, z trudem powstrzymując
mimowolnie opadającą szczękę. Cholera, tego się nie spodziewał. Znaczy się, od
dawna obstawiał, że kumpel nie jest do końca szczery z tym, iż nigdy wcześniej
nie zaliczył Lovato, ale nie sądził, że święty Joey przy wiedźmie kompletnie
zapomni o bożym świecie i głupim kawałku lateksu. Ciężko było mu w to wszystko
uwierzyć. Szczególnie, że podczas ostatniej ich „poważnej” rozmowy Jonas nawet
słowem nie wspomniał o tym, że zostanie ojcem. A skoro już przyznał się mu do
związku to wydawało się mu jeszcze dziwniejsze, że nie pochwalił się tą
rewelacją.
-
Żartujesz?
-
Nie. Ona się wściekła i wylądowała w szpitalu z mocnymi skurczami. Ma tu leżeć
przez tydzień, a ze mną nie chce rozmawiać.
-
Jak oznajmiłeś jej to po takim czasie, to ja jej się wcale nie dziwię. Swoją
drogą, czemu nawet mi się nie przyznałeś? – Poczuł się odrobinę dotknięty. Może
i ich przyjaźń była pokręcona to raczej zawsze boleśnie szczerze podchodzili do
pewnych spraw. Jasny gwint, naprawdę Joey miał za kilka tygodni utonąć w
stercie pieluch. Nie, to zdecydowanie nie było
normalne.
-
Bo sam tego nie pamiętałem. Dopiero w Los Angeles przypomniał mi znajomy, że
coś między nami było na jednej z imprez. A ja połączyłem fakty i… co cię tak
cieszy?
-
Przypomniałem sobie, jak mówiłeś kiedyś, że nigdy nie tknąłbyś tej wariatki. Ty
tymczasem nie tylko ją przeleciałeś, ale i zapłodniłeś. Nawet ja nie mam
takiego talentu. – Nie. Naprawdę nie potrafił powstrzymać się od tego
komentarza. Cała ta sytuacja z jego perspektywy wydawała się przekomiczna.
Doskonale pamiętał tę scenę w jego biurze i fakt, jak bardzo był oburzony
faktem, że w ogóle podsunął taką możliwość. Musiał pomyśleć nad nową ksywką, bo
„święty” już niekoniecznie pasowało przyszłemu tatusiowi, matką, którego
dziecka była sama królowa piekieł. Oj, Joey’a bez wątpienia czekała wieczność
pod pantoflem.
-
Bardzo śmieszne. – Mina trochę mu zrzedła, kiedy po raz kolejny spojrzał na
przyjaciela, który ciągle wyglądał, jak zbiorowisko wszystkich najgorszych
tragedii we wszechświecie.
-
To co teraz zamierzasz ze swoją wiedźmą?
-
Nie wiem. Nie mogę jej przecież nic narzucać.
-
Z drugiej strony nie rozumiem, co tak przeżywacie. Robiłeś za tatusia od samego
początku. Tyle tylko, że nie uprawialiście seksu i starałeś się nie pożerać jej
wzrokiem za każdym razem, gdy była obok.
W
sumie taka była prawda. Nieraz się z tego naigrywał, bo Joe faktycznie w ciągu
ostatnich miesięcy awansował na jej prywatnego szofera, kiedy woził ją po
lekarzach, szpitalach, nie wiadomo po co bawił się w cały ten remont
dziecinnego pokoju. Wtedy wydawało mu się to kompletnie bezsensowne, ale teraz
powoli składał fakty. Niemożliwym było, żeby kumpel dopiero teraz się
zorientował. Bo w innym przypadku, po jaką cholerę robiłby za Matkę Teresę
przez ostatnie ponad pół roku, dziwnym trafem zamiast zbawiać świat, zajmując
się pewną humorzastą wiedźmą?
-
Mógłbyś być chociaż raz poważny, Matt. Z resztą teraz to i tak bez znaczenia
już, bo Demi ma mnie gdzieś.
-
No ale chyba masz jakiś plan? Zawsze jakiś masz. – Jonas zawsze miał
przynajmniej trzy wyjścia awaryjne z każdej podbramkowej sytuacji. To w nim szczerze podziwiał. Chociaż patrząc na
niego w tym momencie, raczej nie wyglądał na kogoś gotowego do walki o
wszystko, bez względu na środki, których
miałby użyć.
-
Nie mam, bo to bez sensu. Pozwoliła mi tylko odwiedzać syna, gdy się urodzi.
-
I co, zgodzisz się na to?
-
A jest jakieś inne wyjście? Mam z nią walczyć? Nie znasz jej, jak się na coś
uprze… To nic nie da.
Z
jednej strony faktycznie Lovato nie była prostym przypadkiem, ale aż krew się w
nim zagotowała, widząc kompletnie
rozjechanego, zrezygnowanego i zmarnowanego przyjaciela. Mógł mu robić za
darmowego terapeutę, jednak gadanie w jego sytuacji nie było najlepszą opcją.
Szczególnie, że z każdym kolejnym wylanym żalem wyglądał na jeszcze bardziej
zdołowanego.
-
Kurwa, Joe, biadolisz gorzej niż moja babcia. Ogarnij się wreszcie i przestań
jęczeć.
-
Łatwo ci mówić. Nie wiesz, jak to jest, gdy masz zostać ojcem, a kobieta, którą
kochasz nie wierzy w żadne twoje słowo.
-
No tak najlepiej jest usiąść, rozpaczać i mówić, że nic się nie da zrobić. Nie
dziwne, że wiedźma posłała cię do diabła. Brak ci jaj, Joseph. – Zapewne
zabolało, ale miało. Jonas, jak jeszcze nigdy wcześniej, potrzebował porządnego
kopa w tyłek, żeby wziąć się do roboty. Z dwojga złego wolał go pod pantoflem
Lovato, niż w wersji bezdomnego spod pierwszego lepszego mostu na Brooklynie.
-
To co niby mam zrobić?
-
To, co robiłeś do tej pory, nieźle ci szło plus kwiaty. One wszystkie
uwielbiają kwiaty. – Przynajmniej w jego przypadku zawsze się to sprawdzało.
-
Dem nie jest taka, jak wszystkie, tylko bym ją bardziej wkurzył takim banalnym
gestem.
-
To zrób coś, co ją ucieszy i sprawi, że nie będzie patrzyła na ciebie, jak na
idiotę. Słuchaj, Lovato jest inteligentna i na pewno doceni to, że się starasz.
Bardziej niż to, że robisz z siebie totalnego menela.
Wskazał
wymownie na jego wymiętą koszulkę i nieogoloną twarz z solidnymi workami pod
oczami. Może nie był najlepszym doradcą w sprawie stałych związków, ale
siedzenie i użalanie się nad sobą nie było żadnym rozwiązaniem.
-
Masz rację.
-
Brawo, nareszcie coś do ciebie dotarło. Tylko zanim zaczniesz przepraszać swoją
wiedźmę, powinieneś się ogarnąć i przebrać. Chodź, podwiozę cię do domu, bo sam
nie dasz rady dojechać. – Poklepał Joe’go po plecach, rozbudzając lekko, bo
miał wrażenie, że kumpel za chwilę osunie się na blat i prześpi następne kilka
godzin. Miałby go na sumieniu, gdyby jeszcze zasnął za kółkiem, powodując jakiś
paskudny wypadek. Już i tak wystarczającą sporo problemów ostatnio przypałętało
się do niego.
-
Dzięki… I Matt mogę cię o coś zapytać?
-
Jasne.
-
Co ty tu właściwie robisz?
-
Opowiem ci po drodze. I hmm… chyba znam kogoś, kto będzie mógł ci pomóc.
*
Kiedy
Kevin obiecał jej, że umówi ich ze znajomą dyrektorką, prowadzącą dom dziecka,
Ali nie sądziła, że zrobi to tak szybko. Nie zdążyła jeszcze porządnie ochłonąć
po sporej dawce rewelacji męża, a siedziała już w przytulnym gabinecie Rebecki,
wciąż wspominając obrazy, których doświadczyli, krocząc przez dość wąskie
korytarze. Wnętrze wyglądało dużo lepiej, niż sobie wyobrażała. Ściany były
pomalowane na wesołe, żywe kolory, a podłoga wyłożona przyjemną wykładziną, ale
nie mogła oprzeć się wrażeniu, że w tym miejscu było jednak więcej smutku,
aniżeli radości.
Zagubienie.
To było idealne określenie uczucia, którego doświadczyła, patrząc na ciekawskie
buzie dzieci, wychylających się nieśmiało ze swoich pokoi. Co uderzało ją
najbardziej, to fakt, że maluchy, mimo iż były czyste, miały, co jeść oraz i
gdzie spać, praktycznie w ogóle się nie uśmiechały. Większość zapewne wyglądała
na korytarz przy każdej niezapowiedzianej wizycie z nadzieją na zobaczenie w
drzwiach własnych rodziców, którzy jednak nie przychodzili. Ta myśl przygnębiła
ją jeszcze bardziej. Miała ochotę uciec stamtąd jak najszybciej, by nie musieć
patrzeć na cierpienie i złudne nadzieję w oczach tych bezbronnych dzieciaków,
ale Kevin wyglądał na naprawdę szczęśliwego. Nie mogła mu tego zrobić, więc
postanowiła wziąć się w garść. W końcu była tu dla niego, dla nich. Wiedziała,
jak bardzo mężowi zależy na tej wizycie, dlatego włączyła pozytywne myślenie.
Na szczęście Rebecca okazała się o wiele sympatyczniejsza i mniej surowa, niż
to sobie wyobrażała. Do tego jeszcze na samym początku zdawała się jej bardzo
znajoma. Dopiero po chwili przypomniała sobie, że już raz się spotkały. W
kancelarii Kevina, kiedy przyszła wreszcie go przeprosić. Wydawała się
niezwykle ciepła. Przywitała ich uśmiechem, zapraszając do środka i zapewne
zauważyła jej zdenerwowanie, bo od razu zapewniła ich, że nie ma się, czym
stresować. Była w tym na tyle przekonująca, iż po kilku chwilach rozluźniła się
nieco. Udało jej się również przełknąć słodką, malinową herbatę, którą kobieta
dla nich przygotowała. Kev zasypywał Rebeccę mnóstwem pytań, a ona odpowiadała
na nie z dużą cierpliwością i spokojem. Co jakiś czas tylko spoglądała w jej
kierunku, jakby oczekując, że i ona chce o coś zapytać. Niestety jednak nie
miała w danej chwili żadnego sensownego pomysłu, a nawet gdyby jednak coś
przyszło jej do głowy, była pewna, że Kevin z pewnością by ją wyprzedził. Z ich
dwójki to on zdecydowanie lepiej radził sobie w takich sytuacjach. Wolała, więc
zdać się na niego, w tym czasie rozglądając się po niewielkim pomieszczeniu.
W
przeciwieństwie do barwnego korytarza i głównej świetlicy, gabinet Rebecki
utrzymany był w odcieniach beżu. Podłoga podobnie, jak pozostałe pomieszczenia
wyłożona była miękką wykładziną, która jednak nie nosiła na sobie plam po
farbach i zdawała się dużo czystsza, zapewne, dlatego, że, na co dzień nie
buszowało po niej stadko rozbrykanych dzieciaków. Na ścianie pod oknem
ustawione było wiekowe bez wątpienia biurko z ciemnego drewna z blatem zakrytym
stertami kolorowych teczek z wylewającymi się z nich papierami. Jednak bałagan
dało się wybaczyć. Szczególnie, że Becka, jak kazała im siebie nazywać, miała
pełne ręce roboty, pomagając wychowawcom przy maluchach najczęściej, jak to
było możliwe. Nawet podczas ich wizyty kilkukrotnie musiała ich przepraszać, bo
akurat była potrzebna. Zdecydowanie wyglądała na kobietę z powołaniem. Na
ścianach w różnokolorowych ramkach wisiały zdjęcia dzieci, z mikołajem,
wielkanocne, z parku, basenu i jeszcze kilku innych ciekawych miejsc. Zdecydowanie
dokładała starań, by jak najlepiej zorganizować ich wolny czas. Naprawdę
podziwiała jej starania.
-
Nie będę was już dłużej zatrzymywać w swoim gabinecie, bo pewnie nie możecie
się już doczekać poznania dzieci.
Głos
Rebecki wyrwał ją z dłuższego zamyślenia. Kevin wstał szybko, bo w przeciwieństwie
do niej, jego od rana roznosiła energia. Mężczyzna złapał jej dłoń i razem z
powrotem przemierzali korytarz, tym razem jednak weszli do jednego z
pomieszczeń, wymalowanego na ciepły odcień zieleni. Ten kolor zawsze kojarzył
jej się z nadzieją. Towarzyszyła jej ona każdego miesiąca, gdy czekała na wynik
testu, kiedy Kev wyszedł już do pracy. Ciągle pamiętała każdą porażkę i to, jak
bardzo chciała zobaczyć tę drugą, chociaż słabą czerwoną kreskę, która okazałaby
się spełnieniem ich najskrytszych marzeń. Te maluchy też ją miały. Tak, jak ona
marzyły o rodzinie i czekały aż to życzenie się spełni każdego dnia.
Rozejrzała
się uważnie, stwierdzając, że musiało to być pomieszczenie pełniące funkcję
czegoś w rodzaju bawialni. W kątach poustawiane były wysokie szafki z zabawkami
i kolorowymi maskotkami, a w pudełkach piętrzyły się góry drewnianych oraz
plastikowych klocków. Nieco bardziej na środku poustawiano niewielkie
czteroosobowe stoliki i krzesełka. O dziwo, panował tam porządek, co zapewne
nie było częstym stanem rzeczy, szczególnie przy tak licznej gromadce
dzieciaków, które, jak wnioskowała, spędzały w pomieszczeniu większość swojego
wolnego czasu. Po raz kolejny doszła do wniosku, że cały budynek wyglądał całkiem
przytulnie. Inaczej, niż w jej wyobrażeniach dla typowego domu dziecka, ale
cieszyła się, że przynajmniej raz rzeczywistość okazała się być bardziej
pozytywna od wyimaginowanych obrazów w jej głowie.
-
Muszę was na chwilę przeprosić, bo mam do wykonania ważny telefon. Jedna z
nauczycielek zaraz przyprowadzi do was Haydena i Hailey. Wreszcie będziecie
mogli się poznać.
Pokiwali
ze zrozumieniem głową, a już po chwili zostali zupełnie sami, czekając na to,
co za chwilę miało się wydarzyć. Znowu zaczęła się denerwować i mocniej
ścisnęła dłoń Kevina.
-
Nie masz się, co bać, Ali. Zobaczysz, że Hayden to miły, inteligentny, mały
mężczyzna, a jego siostrzyczka jest mała, czyli z pewnością jest słodka.
-
Wiem, ale i tak trochę się denerwuję. – Denerwowała się nawet bardzo, ale
wolała nie mówić o tym Kevinowi. Z resztą pewnie miał rację, a ona tylko
niepotrzebnie się nakręcała.
-
Teraz już wszystko będzie dobrze.
Mężczyzna
dla dodania jej otuchy, objął ją ramieniem i pocałował w policzek. Potem ktoś
chwycił za klamkę, a ich oczom ukazała się na oko trzydziestokilkuletnia
kobieta z długimi czarnymi kręconymi włosami i okularach z masywnymi, brązowymi
oprawkami, trzymająca dwójkę dzieci za ręce. To musieli być oni. Hayden i
Hailey. Przyglądała się im uważnie. Nie dało się nie poznać, że są rodzeństwem.
Oboje mieli wielkie, brązowe oczy, blond włosy i drobne, lekko zadarte do góry
noski. Zauważyła na nosie chłopca kilka tylko dodających mu uroku piegów. Może
nie byłą specjalistką, ale zdawali się dużo drobniejsi, niż ich rówieśnicy.
-
Dzień dobry. Hayden, Hailey, ktoś bardzo chciał was poznać.
Kobieta
uśmiechnęła się do nich i zachęciła rodzeństwo, by zrobiło krok do przodu, ale
dzieci nie miały na to żadnej ochoty. Chłopiec schował się za plecami
opiekunki, a dziewczynka była bardziej zainteresowana palcem, który trzymała w
buzi. Kobieta pokazała na nich, by to oni się zbliżyli, więc tak zrobili.
Podeszli bardzo blisko. Kev ukucnął przy Hailey. Al zrobiła to samo.
-
Hej.
Kevin
wyciągnął dłoń w kierunku Hailey. Mała spojrzała na niego, potem na nią, a
następnie zaczęła płakać. To z resztą nawet nie był płacz. Bardziej pisk i
krzyk w jednym. W jednej sekundzie jej drobna twarzyczka poczerwieniała, a po
policzkach zaczęły spływać łzy. Jeszcze nigdy w całym swoim życiu nie widziała
czegoś podobnego. Dzieci ich znajomych nie zachowywały się tak w obecności
obcych osób. Oczywiście były nieufne i nieśmiałe, ale nigdy nie reagowały tak
impulsywnie. Nauczycielka wzięła ją na ręce, kołysząc w ramionach.
-
Bardzo państwa przepraszam, ale muszę uspokoić marudę. Hayden, zostaniesz,
prawda?
Kobieta
schyliła się do niego, wciąż trzymając jego młodszą siostrzyczkę na rękach. Chłopiec
nic nie odpowiedział, tylko wzruszył ramionami, jakby było mu wszystko jedno.
Dopiero teraz mogła mu się dokładniej przyjrzeć. Miał na sobie dżinsowe
ogrodniczki z odrobinę przykrótkimi nogawkami, pomarańczową koszulkę z krótkim
rękawem, z niewielką plamą przy kołnierzu a na nogach brązowe sandały.
Przydługa grzywka wyraźnie wpadała mu w oczy, bo co chwila nerwowo odgarniał
włosy rączką.
-
Hayden też nie jest dzisiaj w najlepszym humorze. Rano obraził się na mnie, bo
nie pozwoliłam mu wyjść samemu do piaskownicy.
I
w końcu zostali w trójkę. Po okropnym hałasie, jaki zafundowała im jego
siostra, teraz zapanowała jeszcze gorsza cisza. Chłopiec nie zaszczycił ich
nawet spojrzeniem, minął ich, usiadł przy stoliku i położył na nim głowę.
-
Cześć, Hayden, pamiętasz mnie?
Kev
usiadł obok niego. Naprawdę podziwiała w nim tę wytrwałość, bo jakby była tu
sama, dawno by zrezygnowała. Malec zdecydowanie nie miał nastroju na kontakty
towarzyskie, co z resztą pokazywał nadto dosadnie. Ale jej mężowi naprawdę
zależało na tym drobnym pięcioletnim chłopcu i dwuletniej dziewczynce. Widziała
to doskonale, więc sama również postanowiła się bardziej postarać. Hayden niczego
im nie ułatwiaj, nie odpowiadając na zaczepkę Kevina.
-
To jest Ali, moja żona, która bardzo chciała cię poznać. Opowiadałem jej o tym,
jaki fajny garaż zbudowałeś, gdy ostatni raz się widzieliśmy.
Kevin
przedstawił ją, a młody przez chwilę zaszczycił ją spojrzeniem, mimo że nie
wyglądał na szczególnie zainteresowanego jej osobą.
-
Wcale nie był fajny, tylko beznadziejny.
Powrócił
do poprzedniej pozycji.
-
Ale pewnie potrafisz budować lepsze i inne budowle również.
-
Potrafię, ale ciocia Kate nie pozwala mi wychodzić na dwór, kiedy chcę, tylko z
innymi dziećmi, a ja nie chcę z innymi dziećmi, ja chcę sam.
-
Wiesz, teraz mógłbyś wyjść…
-
Teraz?
Hayden
momentalnie podniósł głowę, oczekując dalszych wyjaśnień. Uśmiechnęła się z
zadowoleniem. Kevin naprawdę dobrze radził sobie z okiełznaniem humorków
młodego kawalera, w przeciwieństwie do niej, bo prawdę powiedziawszy sama nie
miałaby pojęcia, jak się zachować i czym zachęcić go do współpracy. Czuła się
beznadziejnie. Przeszło jej nawet przez myśl, że bezpłodność Kevina była pewnym
znakiem, żeby nie unieszczęśliwiła żadnego dziecka. Byłaby beznadziejną matką,
skoro nawet pięciolatek kompletnie ją lekceważył.
-
No tak, ze mną i z Ali. Zbudowalibyśmy coś razem.
Kev
spojrzał na nią, a ona się zgodziła, zastanawiając się, kiedy ostatni raz
siedziała w piaskownicy. Jeśli dobrze pamiętała, to ze dwadzieścia lat temu.
Bardzo, bardzo wiele zmieniło się od tamtego czasu.
-
Ale ja będę szefem.
-
Pewnie, że tak, ale najpierw zapytamy ciocię Becky, zgoda?
-
Zgoda.
*
Rebecka
pozwoliła im wyjść do ogrodu. Uznała to za dobry pomysł, by Hayden poczuł się
bardziej swobodnie w ich towarzystwie. Faktycznie świeże powietrze dobrze mu
robiło, bo momentalnie się ożywił. Z radością wynosił ze schowka wiaderka,
foremki i łopatki. W Keva też wstąpił mały chłopiec, który entuzjazmem
dorównywał małemu blondynowi. Obaj od razu zabrali się do roboty. Z początku
tylko ich obserwowała, siedząc na pobliskiej ławce i czuła się dziwnie
wyobcowana. Nie miała pojęcia o zainteresowaniach małych chłopców. Kompletnie
nie znała się na samochodach, garażach oraz potworach z kreskówek, o których
tak żywo trajkotał pięciolatek. Mimo wszystko wiedziała, że powinna jednak
wykazać się jakąkolwiek inicjatywą, chociaż spróbować nawiązać z Haydenem nić
porozumienia.
-
Mogę do was dołączyć? Pomogłabym wam.
Podeszła
do piaskownicy, w której trwała prawdziwa budowa i powstawały różne dziwne
tunele, budynki oraz inne rzeczy, o których szczerze nie miała zielonego
pojęcia.
-
Pytaj szefa, on tu rządzi.
-
Nie, bo ty jesteś dziewczyną, a dziewczyny nie mogą budować.
-
Dlaczego nie mogą?
-
Bo nie potrafią.
-
Ach tak? W takim razie zobaczymy, komu wyjdzie to lepiej, wam, czy mnie.
-
Oczywiście, że nam, prawda, Hayden?
Chłopiec
pokiwał głową, a ona usiadła w piasku, ciesząc się, że założyła dżinsy, a nie
białe spodnie, nad którymi zastanawiała się jeszcze wczoraj wieczorem. Wzięła
jedno z wiaderek i łopatkę, przypominając sobie wakacje spędzane z tatą w
Kalifornii i zamki budowane na plaży nad oceanem. Postanowiła stworzyć coś
podobnego. Starała się najbardziej, jak to tylko możliwe, by jakimś cudem
przekonać do siebie małego niedowiarka. Po pół godzinie ciężkiej pracy
skończyła swoje dzieło.
-
I jak? – Spytała znawcę, który spojrzał na jej zamek z krytyczną miną. Miał
kolana w piachu, koszulka wysunęła mu się ze spodni, a włosy przykleiły się do czoła.
Chciała doprowadzić go do porządku, ale właściwie nie wiedziała, jak to zrobić.
Wolała, by na jej dotyk nie zareagował piskiem i histerią.
-
Mmm… może być. Jak na dziewczynę dobrze ci poszło.
Spojrzała
na Kevina. Ten, szczerze rozbawiony puścił do niej oko. Całkiem miło było
usłyszeć, że radzi sobie całkiem nieźle, oczywiście, jak na dziewczynę. Ten
krótki moment nawiązania więzi pomiędzy całą trójką został jednak szybko
przerwany przez samego Haydena, którego uwagę przykuło coś zupełnie innego, niż
budowla w piaskownicy. Odgłosy dzieci, bawiących się za ogrodzeniem domu
dziecka. Była dzisiaj piękna pogoda, więc w jednym z domów sąsiadujących z
placówką Rebecki, rodzice postanowili napompować swoim pociechom basen, a te
piszczały i śmiały się bez końca. Hayden zrobił zaciętą minę.
-
Nie chcę już budować.
Ze
spuszczoną głową wyszedł z piaskownicy. Zrobiło jej się go naprawdę szkoda. Był
tylko zwykłym pięcioletnim chłopcem z takimi samymi życzeniami, jak jego
rówieśnicy. Ale niestety część w jego położeniu była nieosiągalna. Widziała
smutek w jego oczach i ogarnęło ją przerażenie. Spojrzała błagalnie na Kevina,
by ten coś zrobił.
-
A może… może chciałbyś kiedyś pójść ze mną i z Ali na spacer? Zabralibyśmy też
twoją siostrę, co ty na to?
-
Tak, moglibyśmy wybrać się do zoo, lub gdzieś gdziekolwiek byś chciał.
-
Po co?
-
Bo lubimy z Ali robić wycieczki i chcemy żebyście nam towarzyszyli.
-
Ja też lubię, ale Hailey nie. Zawsze płacze i trzeba ją brać na ręce albo
ucieka.
-
Wiesz, będziemy jej bardzo mocno pilnować. – Ali była o tym przekonana i
obiecała to Haydenowi, który chyba nie do końca wierzył w ich wychowawcze
umiejętności.
-
A pogramy w golfa?
-
Jeśli będziesz chciał, to pogramy.
-
Zobaczcie, kogo wam przyprowadziłam.
Rebecka
zmierzała w ich stronę, prowadząc za rękę Hailey. Mała trzymała w swojej
drobniutkiej dłoni mocno sprany, różowy kocyk.
-
Hailey znalazłaś swój kocyk!
Na
te słowa dziewczynka, jakby w obronie, że znów mogłaby go gdzieś zgubić,
przycisnęła go mocno do brzuszka. Dopiero teraz Ali zauważyła, że mała była
urocza. Przypominała słodkiego aniołka, chociaż jej włosy związane zostały w
lekki kucyk na środku głowy. Nie płakała na ich widok, ale nie miała ochoty do
nich podejść. Za to wyrwała się z uścisku Becki, podeszła do brata i pociągnęła
go za rękaw koszulki.
-
Gdzie chcesz iść, malutka?
Hailey
palcem pokazała mu, dokąd chce się udać. Bardzo korciła ją karuzela, stojąca po
drugiej stronie ogrodu. Hayden poszedł z nią, uprzednio pytając Rebeckę, czy
mogą. Dorośli uważnie obserwowali ich
poczynania.
-
Hailey nic nie mówi, jeśli czegoś chce, pokazuje to palcem, płaczem lub
tupaniem nóżką. Gdy do nas trafiła powtarzała „ma-ma”, ale po tygodniu
przestała nawet to.
-
Można coś na to poradzić? – Spytała Ali, naprawdę tym zmartwiona.
-
Niewiele, właściwie to możemy tylko dużo do niej mówić i cierpliwie czekać aż
sama zacznie, a zacznie na pewno, bo to inteligentna dziewczynka, choć bardzo
uparta. Ale w domu dziecka nie poświęcimy jej tyle czasu ile potrzeba, bo jest
tu wiele dzieci, które potrzebują tak samo opieki i pomocy, jak ona.
Ali
poczuła, że mogłaby się nią zająć. Ją i jej bratem. Naprawdę po raz pierwszy
pomyślała, że mogłaby wspólnie z Kevinem stworzyć dom dla tej dwójki dzieci.
-
Za to widzę, że Hayden nie chodzi już nadąsany. Często mu się to zdarza, nie
lubi być tu zamknięty.
-
Zauważyliśmy to… Może moglibyśmy zabrać ich gdzieś następnym razem?
-
Kiedyś na pewno, ale na pewno nie wkrótce. Hailey nie najlepiej na was reaguje,
a Hayden też powinien się bardziej otworzyć. Cieszę się, że jesteście
zaangażowani od samego początku, ale nie zrozumcie mnie źle, pośpiech w
rodzicielstwie, zwłaszcza tym adopcyjnym nie jest wskazany.
Ali
spojrzała na Keva. Wiedziała, że myślał o tym samym. Czekali już długo, ale
byli gotowi poczekać jeszcze trochę.
Jeju Demi zaczyna mnie już irytować. Niech ona da szanse Joe! Jak ona mogła pomyśleć że z jego strony nie ma wzajemności!? ON JĄ KOCHA BARDZIEJ NIZ ONA SOBIE TO WYOBRAŻA! ugh... Joe tak sie o nią stara, a ona go odpycha. W ogóle kiedy Dems wreszcie urodzi? Jakoś długo trwa ten 8 miesiac ciąży. A co do Ali i Kevina, mam nadzieje, że w końcu dzieciaki przyzwyczają się do nich, a szczególnie Hailey :) KOCHAM TO OPOWIADANIE!
OdpowiedzUsuńKevin i ali jak słodko na to czekałam
OdpowiedzUsuńNo demi mogła by trochę ustąpić bo joe się stara
Joe mógł się bardziej wysilić z tym wyznaniem, no ale strasznie mi go szkoda, biedny tak się stara, ale nie dziwię się też Demi. Miałam nadzieję, że tytuł rozdziału odniesie się do nich, no ale jeszcze nie teraz. Jak dobrze, że Matt przemówił Joe do rozumu, nie może się teraz poddać. Cieszę się, że u Ali i Keva powoli wszystko zaczyna się układać. Chciałabym już kolejny rozdział, ale 1 września niekoniecznie mi potrzebny ;_; #lifestruggle haha, pozdrawiam! /lovatoftjonas
OdpowiedzUsuńDobrze, że Ali zmieniła nastawienie...
OdpowiedzUsuńDemi mogłaby się trochę ogarnąć bo teraz przyszła kolej na nią...
Czekam na next!
Mam nadzieje ze Joe posłucha Matta i nie odpuści sobie, a Demi odpuści troszke... Co do Ali i Keva ciesze sie ze sie układa miedzy nimi :) Czekam do następnego....1 wrzesnia...
OdpowiedzUsuńKurcze, czemu wiecznie są te niedomówienia. Oboje mają rację i jej nie mają. Niech Joe zachowa się jak facet i wyjaśni jej wszystko od początku do końca, a ona niech trochę spuści z tonu i go wysłucha, bo tak naprawdę, to Joe zakochał się w niej, kiedy jeszcze nie wiedział, że dziecko może być jego. Chciał się nimi zaopiekować. Mam nadzieję, że Court jej pomoże to zrozumieć, a Joe po rozmowie z Mattem się nie podda. Fajnie, że Ali zaczyna się przekonywać do adopcji. Coś czuję, że wreszcie dacie im trochę szczęścia, a kto wie może się nawet doczekają własnej pociechy. Czekam na nn. I mam prośbę - dajcie wreszcie się dogadać "naszym rodzicom";-) Pozdrawiam M&M
OdpowiedzUsuńTeraz już rozumiem dlaczego Demi tak się zachowała. Niech Joe się bardziej postara. Nie lubię Courtney. Według mnie za bardzo wtrynia się w nie swoje sprawy. Za to Matt okazuje się nie takim dupkiem na jakiego był kreowany. Cieszę się, że Ali i Kevin chcą zaadoptować Hailey i Haydena. Zastanawia mnie co porabia Nick xD. Mógłby wpaść i trochę namieszać. Nadal dziwne dla mnie jest to, że ojcem dziecka Demi jest Joe. Cały czas wydawało mi się, że to były Courtney, ten gej. Czekam na nexta.
OdpowiedzUsuń