Kilka godzin
później zastanawiała się, ile jeszcze badań zniesie. Nigdy nie spodziewała się,
że przez zwykłe skurcze wywołane zapewne przez nadmierną dawkę adrenaliny i jej
głupi występ w mieszkaniu Joe’go, kiedy za wszelką cenę próbowała mu się wyrwać może aż tak zaniepokoić własnego
lekarza prowadzącego.
Teraz żałowała swojej głupoty.
Wszyscy wokół kazali się jej oszczędzać, ale przecież ona, jak zwykle wiedziała
lepiej. Starała się sobie wmówić, że jest ponad to wszystko i bez trudu zniesie
pełnoetatową pracę na dwunasto centymetrowych szpilkach nawet podczas trzeciego
trymestru. Czuła się przecież całkiem nieźle. Wreszcie nie męczyły ją mdłości,
migreny też ostatnimi czasy trochę jej odpuściły. Prócz bolącego kręgosłupa
oraz okazyjnie spuchniętych stóp nie mogła skarżyć się na zbyt wiele. Chociaż
faktycznie, przez ostatnie tygodnie Jonas w domu nie pozwalał robić jej za
wiele. Nie musiała robić zakupów, bo przywoził je osobiście, nie pozwalał jej wyrabiać
nadgodzin i ogólnie troszczył się o nią, co było miłą odmianą. Żałowała tylko,
że to wszystko musiało skończyć się w ten sposób. Jakby na to nie patrzeć, Joe
był współwinnym jej obecnej sytuacji. Bo gdyby wtedy tak nie naciskał, gdyby
pozwolił jej spokojnie wsiąść do windy i pojechać do swojego mieszkania…
Zdecydowanie bardziej wolała obwinić jego, niż dopuścić do świadomości fakt,
jak beznadziejną matką była. Lekarz z posępną miną dał jej do zrozumienia, że
ten skurczowy epizod przydarzył się jej, jak na ironię, w najwłaściwszym
momencie. Badania wykazały początki jakiejś infekcji, która zdecydowanie nie
była bezpieczna dla jej synka, no a poza tym szyjka niebezpiecznie się skróciła
i była to tylko kwestia czasu, kiedy trafiłaby na oddział, ale mogłoby być już
wtedy dużo groźniej. Pielęgniarki bez przerwy podpinały jej nowe kroplówki, z
magnezem na skurcze, z antybiotykami i jeszcze innymi specyfikami. A jej nie
pozostawało nic innego, jak modlenie się, żeby leki zadziałały, chociaż
zmartwiła się mocno, kiedy lekarz poinformował ją, że na wszelki wypadek poda
jeszcze sterydy na szybszy rozwój płuc małego. Wtedy dopiero zaczęła panikować.
Na całe szczęście siedziała przy niej wtedy Ali. Długo zastanawiała się, czy do
niej dzwonić, bo, mimo że przyjaciółka starała się grać silną, zdawała sobie
sprawę, jakie jej ciąża wzbudzała w niej uczucia. No ale przecież do jasnej
cholery znały się od dziecka, pomagały sobie zawsze już od piaskownicy, a ona
potrzebowała wsparcia i nie chciała zrzucać całego ciężaru na Courtney. Nie
mogła od nich oczekiwać, by całe dnie spędzały przy jej łóżku, bo miały też
swoje życie. Była wdzięczna, widząc, jak się nią przejmują. Panna Stone mimo że
musiała coś załatwić, dzwoniła co dwie godziny dopytując, jak się czuje, Ali
natomiast wyszła dopiero wtedy, kiedy pielęgniarki zabierały ją na kolejną turę
badań.
I chociaż wyklinała się za to w
myślach od idiotek, to najbardziej bolało ją to, że Joe jednak nie został w
szpitalu. Jedna pielęgniarka wspomniała mimochodem, że widziała go, jak
wychodził z oddziału i zapewne pojechał odświeżyć się po całej nocy w szpitalu.
Uśmiechnęła się tylko na to nieszczerze. Była pieprzoną hipokrytką. Traktowała
go jak zbrodniarza, kazała mu wracać do domu, a kiedy po raz pierwszy w życiu
jej posłuchał, to złościła się, że jednak z nią nie został. Ani nie zadzwonił.
Starała się udawać przed sobą, że nie jest zawiedziona, ale to nie zdawało
żadnego egzaminu. A sama nie chciała pierwsza wyciągać ręki na zgodę. To jemu w
końcu powinno zależeć.
- Jak się czujesz,
skarbie? Lepiej?
- Tak, mamo, już
jest lepiej, dużo lepiej. Opiekują się mną specjaliści i ciągle mam badania,
wszystko pod kontrolą. – Kiedy zabrakło dziewczyn szybko zaczęła czuć
samotność. Poza tym nie mogła nawet ruszyć się z tego cholernego łóżka, bo już
drugą godzinę podpięta była do KTG, a ciepły głos matki zawsze jakoś ją
uspakajał.
- Może chcesz,
żebym do ciebie przyleciała? Jeśli tak, to wsiadam w najbliższy samolot i…
- Nie musisz,
Court i Al są przy mnie przez cały czas.
Nie było to do
końca prawdą, jednak nie chciała specjalnie fatygować matki, która musiałaby
spędzić długie godziny w samolocie z Teksasu aż do Nowego Jorku. Szczególnie,
że póki co sytuacja zdawała się być
względnie unormowana. Wedle zapewnień lekarza i naprawdę pomocnych pielęgniarek.
- Ale twoje przyjaciółki
nie mogą siedzieć przy tobie dwadzieścia cztery godziny na dobę, a ja tak.
Zajęłabym się tobą i swoim wnukiem.
- Naprawdę, nie
trzeba mamo. Umówiłyśmy się, że przyjedziesz, jak już urodzę, racja?
- Racja, racja.
Cholera, jesteś tak niezależna, że każdy facet wysiądzie przy tobie.
- Nie potrzebuję
teraz facetów. Wystarczy mi ten jeden mały. – Kolejne kłamstwo. Na szczęście
nie musiała patrzeć matce w oczy, bo wtedy byłaby pogrzebana. W kontaktach
bezpośrednich Diana De la Garza mogłaby walczyć o miano ludzkiego wykrywacza
kłamstw. Tak naprawdę potrzebowała tu jednego niedomyślnego idioty, który
zawsze robił wszystko na przekór. Jak na złość, do dzisiaj.
- Na pewno
wszystko w porządku? Brzmisz jakoś tak dziwnie…
- To tylko
zmęczenie i… Mamo?
- Tak?
- Ja sobie chyba
nie poradzę, nie znam się na dzieciach, nic o nich nie wiem. Boję się, że
niechcący zrobię mu krzywdę.
Na samym początku
miała identyczne obawy, później jakoś ten temat szedł na dalszy tor, bo miała
na głowie pracę, problemy z facetami Court, rozpieprzone małżeństwo Ali no i
jeszcze Jonasa, który za każdym razem wracał, jak bumerang, denerwował ją,
ciągle rozbierał wzrokiem i przez niemal całe ostatnie pół roku miała ochotę
zabić go wzrokiem, raz bardziej, raz mniej, ale jednak. Leżąc na patologii
ciąży to wszystko wróciło do niej z podwójną siłą.
- O to nie musisz
się martwić. Przyjadę, pomogę ci i zobaczysz, że po pewnym czasie wpadniesz w
rutynę i nic nie będzie w stanie cię zaskoczyć. Ale teraz się tym nie
zadręczaj. Najważniejsze jest wasze zdrowie i to byś dotrwała do terminu.
- Już nie żałuję,
że jestem w ciąży, ale wolałabym by wyglądało to inaczej.
- Inaczej? Znaczy
jak?
- Nie wiem, po
prostu inaczej i myślałam, że może… przeprowadzę się z powrotem do Teksasu.
Nowy Jork to nie jest miejsce dla dzieci.
Wcale tak nie
myślała. Każde duże miasto miało swoje wady i zalety, ale dzieciom nie robiło
to większej różnicy. Wszędzie były parki, boiska, place zabaw i baseny, a to
było maksimum ich wymagań, nawet, kiedy wyrastały już z pieluch oraz wózków. Tu
raczej chodziło o nią. Szukała jakiegoś rozsądnego wyjścia dla całej tej
sytuacji, rozważając na poważnie każdą możliwość, która pozwoliłaby jej na jak
najrzadszy kontakt z Joe. Bo wiedziała, że opcja z jego odwiedzinami, kiedy
będzie miał na to ochotę na pewno niczego nie ułatwi. A z drugiej strony nie
była w stanie mu zaufać. Nie po tym wszystkim, co jej zafundował.
- Jesteś tego
pewna?
- Nie wiem,
rozważam to na razie. Ale chcę wszystkiego, co najlepsze dla mojego synka.
- Demi, chyba nie
jesteś ze mną do końca szczera. Stało się coś?
- Nic, mamo…
Cieszyła się z
decyzji o zachowaniu związku z Jonasem w tajemnicy. Przynajmniej nie musiała
opowiadać rodzicielce o swojej naiwności, łatwowierności i mogła oszczędzić jej
zbędnych, niepotrzebnych nerwów. Nie chciała też, żeby Diana ojca małego
poznawała od razu przez pryzmat bezmyślnego, zakłamanego idioty. Zastanawiała
się, kiedy przyznać się matce, że to jej szef jest współtwórcą tego wiercącego
się i kopiącego ją po żebrach dzieła, ale na pewno nie był to ten moment.
- Wiesz, że nie
lubię, gdy mnie okłamujesz, a twoje „nic mamo”, właśnie o tym świadczy.
Przecież ty kochasz Nowy Jork.
- Tak, ale
bardziej zależy mi na szczęściu mojego dziecka i na tym, by miało bliżej do
swojej jedynej i najlepszej babci. - W tym momencie pojawiła się przed jej
oczami wizja Denise Jonas, jako babci. Jasna cholera, teraz współczuła nie
tylko sobie, ale i własnemu, niczemu niewinnemu synowi. Naprawdę starała się
patrzeć obiektywnie na całą tę sprawę, ale poznała już panią Jonas dość dobrze,
niestety, z tej gorszej strony. Przypomniała sobie zajście sprzed kilku
miesięcy, kiedy oskarżyła ją o złapanie własnego szefa na dziecko. Wtedy
zdawało się jej to jedynie głupim żartem, ale… Zaczynała upewniać się, że
ucieczka do Dallas przed królową lodu nie była wcale złym pomysłem.
- Mhm, jasne, już
ja to widzę.
- Ludzie tu są
fałszywi i nie można im ufać. – Westchnęła cicho, bliska płaczu. Gdyby Joe nie
zawrócił jej w głowie, żyłaby sobie spokojnie, oczekując na narodziny syna.
Może byłaby sama, ale przynajmniej nie czułaby się tak fatalnie.
- Wszędzie są tacy
sami, kochanie.
Jej mama miała
rację, ale ona nie mogła przyznać jej przytaknąć. Wolała trwać przy swoim, by
rodzicielka nie zaczęła bardziej się niepokoić. W sumie to nie miała czym.
Przeżyła krótki związkowy epizod z ojcem własnego dziecka, który zakończył się
dość dramatycznie, ale był już przeszłością. Kiedyś może będzie śmiać się ze
swojej naiwności i tego, jak to wszystko przeżywała. Tak, w Teksasie nabierze
dystansu i będzie bezpieczna, z dala od Jonasa, próbującego wcisnąć jej bajkę o
wielkiej miłości.
- Tak, ale tu są
wyjątkowo okrutni.
- Demi… na pewno
nikt ci nic nie zrobił? Wiesz, że możesz powiedzieć mi o wszystkim?
Wiedziała i była
jej za to ogromnie wdzięczna, ale opowiedziała już całą historię Courtney i nie
miała zamiaru wałkować tego tematu po raz kolejny. I nie przez telefon. Czuła
okropny wstyd, że tak dała się nabrać jakiemuś facetowi. Przecież była mądrą,
doświadczoną kobietą, która zazwyczaj wiedziała, czego facet od niej chce, a
Joe’mu jakoś udało się uśpić jej czujność.
- Nie, ale kiedy nie
mam nic innego do roboty oprócz leżenia, to przychodzą mi do głowy różne myśli.
- Powiedzmy, że ci
wierzę. Ale ostatnio jesteś strasznie tajemnicza i wiesz, co sobie pomyślałam,
kiedy dzwoniłam ostatnim razem? Że masz kogoś i ukrywasz to przede mną.
Demi przypomniała
sobie ich ostatnią rozmowę przez telefon. Oglądali z Joe jakieś głupie
romansidło, które jednak mocno ją zdołowało ze względu na dramatyczne zwroty
akcji, a Jonas ciągle ją rozpraszał. I robił to też, gdy próbowała
skoncentrować się na wysłuchaniu opowieści Diany i składne odpowiadanie na jej
pytania.
- Mamo muszę już
kończyć, bo właśnie pielęgniarka chce mnie zabrać na kolejne badanie. Dziękuję,
że mogłam do ciebie zadzwonić i o nic się nie martw, jest dobrze. Do
zobaczenia! – Zakończyła szybko i się rozłączyła. Była zła, że ją okłamała, bo
wcale nikt po nią nie przyszedł, ale nie potrafiła inaczej. Z resztą cały czas
łudziła się, że Jonas jednak zadzwoni w końcu. Bo ona nie miała zamiaru odzywać
się pierwsza.
*
Stojąc
na wycieraczce pod drzwiami Matta, Courtney z niemałym zdziwieniem odnotowała,
że w ciągu prawie dwudziestu czterech godzin po raz drugi miała znaleźć się w
jego mieszkaniu. Dobrowolnie, chociaż wcale nie robiła tego z czystej
przyjemności, czy tęsknoty za Hendersonem. Co to, to nie. Miała do niego dwie
ważne sprawy, które nie cierpiały zwłoki i wolała załatwić je od razu. Nie
lubiła niepotrzebnie przeciągać pewnych spraw. Szczególnie, jeśli dotyczyły one
ważnych w jej życiu osób.
Pierwsza
z nich, ta mniej ważna, dotyczyła zwrócenia mu ubrań siostry, które wyprała i
wyprasowała zaraz po powrocie od Dem. Mimo że chodzenie w ciuchach kompletnie
obcej kobiety zdawało się jej przedziwne, to doceniała inicjatywę Matta. Gdyby
nie on, to nie mogłaby tak szybko odwiedzić przyjaciółki. W ogóle nie był aż
taki zły, jak na początku jej się wydawało. Powoli nauczyła się tolerować ten
jego specyficzny styl bycia, a nawet seksistowskie żarty przestały wzbudzać w
niej obrzydzenie. I mimo że nie pochwalała życiowej misji Matta, mającego w
zamiarze zaliczyć połowę kobiecej populacji w Nowym Jorku, to nawet go
polubiła. Ale to nie było teraz najważniejsze. Musieli poważnie zastanowić się,
co zrobić, żeby jakimś cudem pomóc rozwiązać całą zagmatwaną sytuację pomiędzy
Demi i Jonasem, bo jej uparta przyjaciółka na pewno nie zamierzała pierwsza
wyciągać ręki na zgodę. Znała tę oślicę przez większość swojego życia,
doskonale zdawała sobie sprawę z jej ciężkiego charakteru, więc nie zamierzała
pozwolić, żeby spieprzyła sobie życie, odrzucając faceta, który, mimo że, jak
większość przedstawicieli tego gatunku, może nie myślał zbyt logicznie, ale
jednak kochał ją i jakimś cudem jeszcze się nie pozabijali. Nie znała żadnego
innego faceta, który wytrzymałby z Dem dłużej, niż Joe. Dlatego właśnie chciała
im jakoś pomóc. No a Matt znał całą tę sytuację z perspektywy drugiej strony
sporu. Poza tym nigdy nie narzekał na brak pomysłów. Miała nadzieję, że uda im
się coś razem wymyślić.
-
Hej… - Zmieszana spuściła wzrok, kiedy wreszcie stanął w progu. Nie było
jeszcze tak późno, dochodziła dopiero osiemnasta, więc nie spodziewała się
zobaczyć go w samym ręczniku. Jak dotąd nigdy nie zastała go w takim wydaniu,
co wcale nie było takie złe. Pieprząc silną wolę, musiała przyznać, że
prezentował się całkiem nieźle. Z kosmyków całkiem już długich mokrych włosów,
jak zwykle zaczesanych do tyłu spływały mu na szerokie ramiona krople wody.
Swój wolny czas prócz zaliczania panienek musiał również poświęcać siłowni, bo
był całkiem nieźle zbudowany, ale bez przesady. Cholera, przez moment kompletnie
zapomniała, po co do niego przyszła. Nie trwało to jednak długo i otrząsnęła
się z dziwnego letargu.
-
Hmmm… nie sądziłem, że tak szybko za mną zatęsknisz.
Nawet
nie zamierzała bawić się w jego gierki, do których zawsze ją prowokował.
Uśmiechnął się dwuznacznie, co skwitowała jedynie przewróceniem oczami.
-
Bardzo śmieszne, Matt. Chciałam ci oddać ubranie i porozmawiać. Mogę wejść, czy
jesteś zajęty?
-
Zapraszam, mam pizzę i piwo, brakowało mi tylko przyjemnej rozrywki.
Nie
skomentowała jego ostatnich słów, ale weszła do środka. Oddała mu torbę z
rzeczami jego siostry, a on po chwili zniknął za drzwiami sypialni, zostawiając
ją samą. Przeszła z korytarza do salonu połączonego z kuchnią. Zimna
nowoczesność, panująca w jego męskiej jaskini została załagodzona w dość zaskakujący,
jak na niego sposób. Podczas zawirowań rano nie zauważyła, że na jego dużej
srebrnej lodówce przybyło rysunków Audrey poprzyczepianych za pomocą kolorowych
magnesów. Chociaż to akurat nie był jedyny ślad obecności jego siostrzenicy.
Właściwie to w całym mieszkaniu panował bałagan i ktoś, kto by go nie znał,
mógłby pomyśleć, że jest samotnym tatusiem, mieszkającym z córką, bo w całym
salonie walały się po najróżniejszych zakamarkach zabawki, lalki, misie, a
nawet słodkie spineczki w kształcie truskawek, które zdążyła podnieść z
drewnianej podłogi. Przynajmniej wiedziała, dlaczego zazwyczaj swoich zdobyczy
nie zapraszał do siebie. To zdecydowanie mogłoby obniżyć jego powodzenie.
- Przepraszam za bałagan, ale ostatnio
urządzaliśmy z Audrey przyjęcie dla misiów.
Matt
niepostrzeżenie wszedł do kuchni i wyjął z lodówki dwa piwa, nonszalancko
trzaskając drzwiczkami. Ze sporą wprawą otworzył jedno o drugie, po czym
przesunął w jej kierunku oszronioną butelkę z zielonego szkła. Zamiast skąpego
ręcznika przewiązanego w pasie, miał na sobie czarne dresowe spodnie, ale
dziwnym trafem zapomniał założyć koszulki. Mogła przysiąc, że zrobił to
specjalnie. Wskazał na podłogę w salonie, gdzie rozstawione zostały maskotki, a
także filiżanki, talerzyki i jeśli dobrze widziała, plastikowe babeczki. Mimo
że bardzo się starała, nie wyobrażała sobie jego w epicentrum tego pluszowego
horroru. Czasem zastanawiała się, jak możliwe jest, że facet, który traktował
kobiety w kategorii seksualnych podbojów, potrafił być tak fajnym wujkiem.
Usiedli obok siebie na sofie, Matt otworzył pudełko z pizzą i nałożył jej
kawałek na talerz.
-
To, o czym chciałaś ze mną porozmawiać?
-
O twoim kumplu i mojej przyjaciółce. Wciąż nie mogę uwierzyć, że byli razem.
-
Ja też nie mogę uwierzyć, że się nie domyśliłaś.
Zaśmiał
się lekko, z niewielką nutą wyzwania. Faktycznie, sama była na siebie zła.
Przecież musiała być ślepa, żeby nie zauważyć, że coś się zmieniło. A jednak.
Dopiero po chwili uświadomiła sobie drugie znaczenie jego słów.
-
Ty wiedziałeś? Jak?
-
Umiem patrzeć i widzę różne rzeczy… - Poczuła, jak mimowolnie rumieni się pod
naporem jego wzroku, więc upiła spory łyk piwa, by troszeczkę ochłonąć. Jak
jakaś cholerna spłoszona nastolatka. Musiała się wreszcie opanować. - W każdym
razie oznajmiłem to Joey’owi, a że on nie umie kłamać, to od razu się przyznał.
Prosił tylko bym nikomu nie mówił, bo inaczej wiedźma by go wykastrowała.
Prychnęła
słysząc cudowne przezwisko, którym Matt określił Demi. O jej przyjaciółce można
było mówić wiele, niekoniecznie pochlebnych rzeczy. Owszem Lovato nie miała
aureoli nad głową, ale do wiedźmy zdecydowanie sporo jej jeszcze brakowało.
-
A wiedziałeś, że Joe jest ojcem jej dziecka?
-
Nie, dowiedziałem się dzisiaj. Chociaż nie wierzę w to, że on wcześniej nic nie
przeczuwał, bo inaczej, po co, bawiłby się w to całe pomaganie jej?
-
A czemu ty pomagasz swojej siostrze i zajmujesz się Audrey, jakby była twoją
córką? – Tym pytaniem go zaskoczyła, bo na moment zszedł mu z twarzy ten
kpiarski uśmieszek. Przez dłuższą chwilę nie odzywał się, zastanawiając na
odpowiedzią.
-
To nie to samo…
Nie
wysilił się zbytnio, a może po prostu po raz pierwszy zabrakło mu solidnych
argumentów.
-
To samo, zależy ci na siostrze i siostrzenicy,
a Joe kocha Demi i myślę, że kochał ją już wcześniej. Ale zapomniałam, że
ty nie wiesz, jak funkcjonują ludzie, którym chodzi o coś więcej niż seks.
-
Jasne, bo wszyscy, którzy tworzą jakieś relacje są święci i czyści, jak łza. W
takim razie powiedz mi, dlaczego pewien dupek zostawił Joanne samą w ciąży,
pomimo że wcześniej twierdził, że ją kocha? I dlaczego ty odeszłaś od Nicka,
skoro bycie w związku jest takie cudowne?
Był
święcie przekonany o słuszności swoich słów, a jej po raz pierwszy zrobiło się go szkoda. Patrzył na jakikolwiek rodzaj
głębszego przywiązania, czy też nawet możliwości emocjonalnego związania
jedynie przez pryzmat nieszczęść, nieszczerości i niedomówień. Nawet ona,
pomimo kilkuletniego związku z największym egocentrykiem na ziemi oraz epizodu
z samolubnym krypto gejem nie zwątpiła w istotność stabilizacji, a co za tym
idzie, stałych związków. Może akurat nie w jej przypadku, ale wszystko było dla
ludzi.
-
Nie mówię, że zawsze jest kolorowo, ale o wiele fajniej, gdy chodzi o coś
więcej niż zaciągnięcie do łóżka. Nie chciałbyś tak czasem, Matt?
-
Nie, lubię seks bez zobowiązań.
-
Seks jest lepszy, gdy stoi za nim uczucie.
-
Zapewne był dobry z gejem, udającym hetero i z panem o przerośniętym ego.
Wiedziała,
że kontynuowanie tematu seksu w obecności Matta nigdy nie prowadzi do niczego
dobrego, jednak ostatni komentarz mocno ją dotknął. Postanowiła jednak nie dać
tego po sobie poznać. Właściwie to lubiła tą jego momentami bolesną szczerość i
nieowijanie niczego w bawełnę. Przynajmniej nie udawał, że jest kimś innym niż
był w rzeczywistości.
-
No wiesz, Jake… był specyficzny, a do Nicka byłam przyzwyczajona, bo on w
każdej sferze życia był skoncentrowany wyłącznie na sobie. – Czuła, jak płoną
jej policzki, a Matt parsknął śmiechem. Upiła kolejny, spory łyk piwa. – Ale
nie było źle.
-
Co nie oznacza, że nie mogło być lepiej. Podobno powinno się dążyć do
perfekcji. Poza tym Nick na ciebie nie zasługiwał. Powinnaś znaleźć sobie
kogoś, kto polubi cię taką, jaką jesteś.
-
Matt, nie wierzę w to, co słyszę. Pierwszy raz nie brzmisz, jak idiota. – Specjalnie
pomijając temat spraw łóżkowych postanowiła się z nim podroczyć. Nawet nie
zauważyła, kiedy, ale te ich gierki słowne dość szybko weszły jej w krew i
przestała brać je na poważnie.
-
Może i jestem idiotą, ale nie egoistą, a tym bardziej w łóżku.
Normalnie
pewnie odpowiedziałaby mu, że jest zboczeńcem, erotomanem i powinien się
leczyć, a potem wyszłaby z jego mieszkania i pojechała do siebie. Tym razem
jednak było inaczej. Po raz pierwszy pomyślała, że miło byłoby to sprawdzić.
Była zmęczona, nieodespaną imprezą, zdenerwowana Demi leżącą w szpitalu, a poza
tym wspomnienie o Nicku uświadomiło jej pewną rzecz. Minęły tygodnie, odkąd
ostatnim razem była z facetem. Miała swoje potrzeby. Mógł ją nazwać hipokrytką,
ale teraz przestały się dla niej liczyć uczucia. Po prostu potrzebowała
odrobiny kontaktu fizycznego, zapomnienia, spojrzenia pełnego pożądania w
oczach jakiegoś mężczyzny. Nawet, jeśli miałoby to trwać tylko chwilę. A ta
wydawała się jej całkiem niezła. Przysunęła się bliżej niego i, nie myśląc za
wiele, pocałowała go.
-
Hmmm… takiej odpowiedzi się nie spodziewałem, ale podoba mi się. – Zaczął,
kiedy na chwilę odsunęli się od siebie, by złapać oddech. O dziwo, nawet nie
spróbował przekroczyć bezpiecznej
granicy, nadal trzymając w dłoniach zagrzaną butelkę.
-
Zamiast tyle gadać mógłbyś udowodnić, że to, co powiedziałeś jest prawdą…
-
Sama możesz to sprawdzić.
Zaśmiał
się widząc, jak przewraca oczami. Nie potrzebowała lepszego zachęcenia. Zabrała
od niego butelkę i pospiesznie odstawiła na przeszklony stolik. Pieprzyć zdrowy
rozsądek, jego listę łóżkowych podbojów oraz potencjalnego kaca moralnego,
który zapewne będzie ją prześladował przez dłuższy czas.
*
Oparty o framugę masywnych mahoniowych drzwi,
czekał, aż wreszcie zostanie wpuszczony do środka. Czas dłużył mu się
niemiłosiernie. Prawdę powiedziawszy marzył tylko, by ten fatalny dla niego
dzień wreszcie się skończył, a kolejny był już dla odrobinę łaskawszy, chociaż
wiedział, że to jedynie pobożne życzenia. Wyglądał odrobinę lepiej, niż jeszcze
rano. Mimo że nie zmrużył oczu nawet na moment, ciskając się przez całe
popołudnie po swoim pustym mieszkaniu, po zimnym, godzinnym prysznicu, randce z
maszynką do golenia i w świeżych, wyprasowanych ciuchach nie prezentował się
już jak epicentrum siedmiu najgorszych nieszczęść we wszechświecie.
Cieszył się, że Matt na siłę nie
próbował zaszczycać go towarzystwem. Dał mu solidnego, boleśnie szczerego kopa w
tyłek i wyrzucił pod głównym wejściem apartamentowca, radząc, by wreszcie
pozbierał się do kupy. Uszanował jego potrzebę samotności, nie naciskał. Po
prostu pozwolił mu się wygadać, zmobilizował do działania, a później dał mu
czas na przetrawienie sobie wszystkiego. I właśnie, dlatego się przyjaźnili. Mogli
powiedzieć sobie dosłownie o wszystkim, używając przy tym tony niecenzuralnych
słów, ale kiedy tylko potrzebował wsparcia, Henderson zawsze był gotowy
zmaterializować głos jego wewnętrznego sumienia, nazwać go doszczętnym idiotą i
zdzielić po głowie. Do tego dochodziły jeszcze aspekty czysto męskiej relacji.
Grali ze sobą w tenisa, chodzili razem na mecze, czasem nawet Matthew zabierał
go do baru, by sprowadzić go na ziemię i trochę wyluzować. Ale prawdę
powiedziawszy nie spodziewał się, że kiedykolwiek pomoże mu w tak pokręconej
sytuacji. W przeciągu miesiąca miał zostać ojcem, spieprzył wszystko, co tylko
mógł, a matka jego syna nie chciała go znać, ale Matthew na całe szczęście
potrafił spojrzeć na to wszystko bardziej optymistycznym okiem. To, chociaż
trochę podniosło go na duchu. Mimo wszystko jednak nadal czuł się cholernie
nieswojo. Pierwszy raz od bardzo dawna sam z siebie nie potrafił wpaść na
konstruktywne rozwiązanie, które uszczęśliwiłoby wszystkich. Tak po prostu
wielki pan prezes, poczuł się, jak zdezorientowane dziecko we mgle, dlatego
właśnie potrzebował wsparcia kogoś, kto zawsze służył mu dobrą radą i miał do
niego za to ogromny szacunek.
- Joe?
- Dzień dobry, wuju, jesteś zajęty? Nie
chciałbym ci przeszkadzać, gdy masz wolne…
Spojrzał na wyższego od niego, co
najmniej o dwie głosy Roberta. Może i dzieciństwo bez tchórzliwego ojca, który
wolał spieprzyć gdzieś do Europy zamiast wziąć odpowiedzialność za żonę i
trójkę swoich dzieci nie było najlepszym okresem w jego życiu, to ponad
wszystko dziękował wujowi za to, że mógł zaznać chociaż namiastkę ojcowskiej
miłości. Naprawdę go podziwiał. Uwielbiał, kiedy zabierał ich razem z Kevinem i
Nickiem na stadion, a tam tłumaczył im reguły baseballu. To on nauczył go
prowadzić samochód, dzięki niemu w ogóle zaczął studiować, chociaż
niespecjalnie przepadał za szkołą. A to tylko niewielka część tego, co dla
niego zrobił. Tym bardziej, że wcale nie musiał. Był jedynie przyrodnim bratem
jego ojca, z tego też powodu nosili inne nazwiska. Robert Hoffman zupełnie nie
przypominał Paula Jonasa pod żadnym względem. Był niebieskookim, chuderlawym
olbrzymem, który odkąd pamiętał włosy miał przyprószone siwizną. Miał swoje
zasady, których bezwzględnie przestrzegał, pomagając ich matce w utrzymywaniu
dyscypliny w domu, co nie było proste w przypadku trzech dorastających
nastolatków, jednak przyniosło całkiem niezłe rezultaty. Doszedł do wniosku, że
chciałby być takim ojcem, jakim dla niego był Rob. Z tego też powodu przyszedł
właśnie do niego.
- Nie przeszkadzasz, umówiłem się ze
znajomymi na golfa, ale to może poczekać. – Wuj wymownym gestem ręki, zaprosił
go do środka.
- Dzięki.
Przeszli
razem do niewielkiego, acz wyraźnie świadczącego o kawalerskim usposobieniu
Roba salonu. Czarna skórzana kanapa w komplecie z dwoma masywnymi fotelami,
przeszklony stolik do kawy z ramą wykonaną z ciemnego drewna, na którym
porozwalane były stosy papierów i kilka kubków po kawie, trzydziestocalowy
telewizor plazmowy na wymalowanej na beżowo ścianie oraz czarny fortepian,
zajmujący zdecydowanie większość wolnej przestrzeni w pomieszczeniu. Jego
mieszkanie nie było zbyt duże. Nieraz pytał go, dlaczego właściwie nie kupi
sobie czegoś większego, w lepszej dzielnicy. Przecież, jako prezesa firmy stać
było go nie tylko na dwustumetrowy apartament w centrum Nowego Jorku, ale i
dużo więcej. Zawsze słyszał tę samą odpowiedź. Wuj dochodził do wniosku, że
samotne mieszkanie na ogromnych przestrzeniach jeszcze bardziej wyolbrzymia
brak drugiej osoby. Może miał w tym trochę racji. Wcześniej niespecjalnie
rozumiał ten punkt widzenia, bo kiedy zmęczony wracał z pracy, jedyne, o czym
myślał to szybki prysznic i kilka godzin życiodajnego snu, ale odkąd związał
się z Dem, a z jakichś przyczyn spędzali noc osobno, faktycznie dziwnie było mu
kręcić się po dwupiętrowym apartamencie bez celu.
- To, co cię do mnie sprowadza?
- Chciałem cię zapytać, czy nie
będziesz miał nic przeciwko, by Demi poszła już teraz na zwolnienie? W nocy
trafiła do szpitala z silnymi skurczami i została na obserwacji, bo w każdej
chwili może urodzić, chociaż jest jeszcze miesiąc do terminu. – Oczywistością
był fakt, że nie był to powód jego odwiedzin. Nie był zbyt dobrym aktorem, a
nawet nie silił się na udawanie. Po prostu potrzebował jakoś rozpocząć temat.
- W porządku, nie mam nic przeciwko. Z
resztą powinna to zrobić już dawno temu, to ciężka, stresująca praca w jej
stanie niewskazana… Niech dostarczy wniosek i załatwione.
- Przyniosę go w poniedziałek.
- Swoją drogą, nie musiałeś pytać mnie
o zdanie. To twoja współpracownica, ty decydujesz.
Wuj zmierzył go przedziwnym
spojrzeniem. Zapewne domyślił się, że cała sprawa ma drugie, głębsze dno, ale
wyraźnie nie naciskał, czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Wziął głęboki oddech
i spojrzał na ekran telefonu. Żadnych nieodebranych połączeń. A więc Dem nadal
wolała go unikać. Dzwonił do niej kilkukrotnie, bo nie chciał znów natknąć się
na żadną z dziewczyn, ale wciąż z kimś rozmawiała. Cholera, właściwie to sam
już nie wiedział, czego właściwie spodziewać się po tej całej sytuacji.
- Wiem, ale wolałem się upewnić. – Po
tym stwierdzeniu zaległa bardzo niezręczna cisza, przerywana jedynie przez
dźwięk silników przejeżdżających aut, wpadający przez pootwierane okna.
- Joe… czy chcesz mi coś jeszcze
powiedzieć?
Jeszcze
rok temu nie przypuszczał nawet, że w najbliższej przyszłości będzie musiał
komukolwiek przekazać takie wieści. Ciężko mu było znaleźć odpowiednie słowa,
bo jak na złość nic nie wydawało się wystarczająco właściwe.
- Zostanę ojcem, wuju.
- No, no, moje gratulacje, Joe. Ale ty
się chyba nie cieszysz.
Rob poklepał go po ramieniu, chociaż po
jego minie mógł wywnioskować, że nie jest tym faktem szczególnie zaskoczony.
Zupełnie jakby wiedział więcej, niż powinien. No i dość celnie wypunktował jego
nienajlepszy humor.
- Cieszę się i to bardzo, ale jestem
wściekły.
- Wściekły?
- Tak, bo wszystko rozwaliłem!
Wszystko! – Zastanawiał się, co by było, gdyby jednak trzymał język za zębami.
Byliby dalej razem z Demi i na pewno nie wylądowałaby w tym cholernym szpitalu
ze skurczami, bo nigdy nie zaczęliby się szarpać, a ona nie miałaby się, czym
denerwować. Ale chciał być z nią szczery. Długo się nad tym zastanawiał. Jednak
jej reakcja była jeszcze gwałtowniejsza, niż zakładał w najgorszym scenariuszu.
- Spokojnie, Joe. Co takiego
rozwaliłeś?
- Związek z Demi, zniszczyłem go. Kiedy
już udało mi się ją przekonać, by dała mi szansę, gdy myślałem, że już wszystko
będzie dobrze… spieprzyłem to.
- Jak?
- Powiedziałem jej, że zaszaleliśmy w
trakcie jednej z imprez firmowych i to jest moje dziecko, a ona się wkurzyła i…
- Wolał nie pogrążać się streszczaniem dalszego ciągu wydarzeń. Bez względu,
jak bardzo delikatnie starał się to przekazać i tak za każdym razem wychodził
na kompletnego dupka. Ale może faktycznie nim był.
- Zwlekałeś osiem miesięcy, by jej to
wyznać? Naprawdę, Joe, myślałem, że stać cię na więcej. Na jej miejscu
wykopałbym cię za drzwi. Demi to mądra kobieta, ale ma zdecydowanie za miękkie
serce, skoro w ogóle chciała cię słuchać.
Wuj użył swojego surowego, osądzającego tonu.
Ciężko było mu mieć to za złe. Faktycznie zachował się nieodpowiedzialnie. W dodatku
jeszcze liczył na to, że wszystko rozejdzie się po kościach, a Dem przejdzie z
faktem jego ojcostwa do codzienności. Po tym zwierzeniu miał nadzieję poczuć
się lepiej. Wyszło jednak zupełnie odwrotnie.
- Nie pamiętałem nic z tamtej nocy.
Dopiero Ernest przypomniał mi o tym, gdy spotkaliśmy się w LA. Wtedy też
związałem się z Dem i jakoś tak nie było odpowiedniej chwili, by jej
powiedzieć…
- Czy ty siebie słyszysz? Rozumiem, że
jesteś młody i zdarza ci się nie myśleć tymi częściami ciała, co trzeba, ale
sądziłem, że jesteś na tyle rozsądny, by wiedzieć, że takie sprawy załatwia się
od razu. Zwłaszcza, gdy chciałeś z nią być.
Pokiwał ze zrozumieniem głową, chociaż
wewnątrz się gotował. Wszyscy wymagali od niego, żeby był idealny. Przykładny,
poukładany pan prezes i jego idealne życie. Przez całe studia starał się
zakuwać, zamiast zaliczać imprezy oraz tabuny chętnych lasek, a teraz cały swój
wolny czas poświęcał głównie pracy. Raz jedyny powinęła mu się noga i teraz
musiał jeszcze za to wszystko pokutować. Nikt nie musiał przypominać mu na
każdym kroku, jak wielkim był idiotą. Sam z siebie doskonale o tym wiedział.
Szczególnie, że opinia Roba bolała kilkukrotnie bardziej od słów przyjaciela.
Był nim mocno zawiedziony. Wszyscy byli. A on do jasnej cholery nie miał
pojęcia, co z tym fantem zrobić.
- Teraz też chcę.
- Naprawdę tego chcesz, czy pragniesz
się jedynie wybielić?
- Wuju, przecież mnie znasz.
- Tak mi się wydawało, ale chłopak,
którego znałem, pamiętałby, komu zrobił dziecko. Twoja matka padnie trupem, gdy
się dowie i po raz pierwszy nie będę się jej dziwił.
- Ty też jesteś przeciwko mnie? –
Kolejny cios zabolał go jeszcze bardziej. Naprawdę nie wymagał wiele. Chciał
jedynie usłyszeć kilka słów wsparcia z ust najbliższego mu faceta, który przez
tak wiele lat traktował go, jak rodzonego syna. A zamiast tego dostał kolejną
dawkę zwątpienia.
- Nie, ale muszę przyznać ci rację:
spieprzyłeś wszystko. Demi, to fajna kobieta, a ty zachowałeś się, jak idiota.
- Chcę to naprawić.
- No ja myślę.
Ponownie zapanowała między nimi cisza.
Rob obserwował uważnie każdy jego najmniejszy ruch, a on wstydził się mu
spojrzeć w oczy. Jak wystraszony nastolatek złapany na gorącym uczynku. Wziął
kilka głębszych oddechów i ponownie spojrzał na ekran telefonu, jakby łudząc
się, że wreszcie zadzwoni, albo, chociaż napisze mu jakąś wiadomość. Zaraz po
wyjściu od wuja planował pojechać prostu do szpitala. Nie mogła go ciągle
unikać. Z resztą chciał dowiedzieć się, jak poszły badania, które miała
zaplanowane na większość popołudnia.
- Bardzo mi na nich zależy.
- Zamiast o tym gadać, wziąłbyś się do
roboty.
- Myślisz, że mi się uda? To znaczy
pozwoliła mi widywać syna, ale ja chcę czegoś więcej. – Chciał ich dwojga w
swoim mieszkaniu, nieprzespanych nocy, tony pieluch, butelek, smoczków, jej
babskich szpargałów w łazience, szafy zapchanej setkami markowych szpilek i
wszystkiego, co tylko wiązałoby się z dzieleniem życia z Wiedźmą oraz ich
malutkim synkiem.
- Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. To
zależy, co oznacza, że chcesz czegoś więcej.
- Kocham Demi i chcę z nią być… -
Żałował, że nie zdecydował się na to wyznanie dużo wcześniej. Może wtedy
inaczej by na niego patrzyła. A przecież kochał ją nie od wczoraj. Tylko unikał
tego tematu, wiedząc, jak Lovato ostrożnie podchodziła do sprawy zaangażowania.
Naprawdę dużo czasu zajęło mu przekonanie jej do swoich intencji, a właśnie
wtedy zrzucił prawdziwą bombę, która rozpieprzyła w pył wszystkie jego wysiłki.
Na własne życzenie. I w tym właśnie momencie, jak na zawołanie rozdzwonił się
jego telefon. - Przepraszam, wuju, właśnie dzwoni, muszę odebrać… Halo, Dem…
- Joe, gdzie jesteś?
Wyczuł panikę w jej głosie i wcale mu
się to nie spodobało. Coś musiało się stać ich synkowi. Nie chciał dopuszczać
takiej myśli do siebie, ale wtedy Demi nie brzmiałaby tak piskliwie.
- Już do ciebie jadę. Co się dzieje? –
Obawiał się tego, co zaraz usłyszy. Demi oddychała ciężko i miał wrażenie, że
resztkami sił powstrzymywała się od płaczu.
- Boję się, Joe… Ja nic nie wiem,
kompletnie nic i co ja zrobię?
Mówiła bez ładu i składu, a to
wystraszyło go jeszcze bardziej. Czuł na sobie uważny wzrok wuja, który też
wyglądał na poddenerwowanego. A on musiał panować nad emocjami, choć było to
trudne, gdy Dem po drugiej stronie nie ułatwiała mu niczego.
- Spokojnie, powiedz, co się dzieje. –
Poprosił ją jeszcze raz, ale jedyne co usłyszał w odpowiedzi, to krzyk, jakby
ktoś palił ją żywcem, od którego przeszły mu po plecach ciarki, a potem długie,
głośne westchnięcie.
- Odeszły mi wody… przyjedź, potrzebuję
cię i nie dam sobie rady sama!
Rozłączył się i stanął, jak słup soli.
Demi zaczęła rodzić. Jak błyskawica wybiegł z mieszkania wuja, by najszybciej,
jak to możliwe, znaleźć się przy Demi.
Szczerze to myślałam, że tytuł rozdziału odniesie się do Joe i Demi a tu taki suprajs.
OdpowiedzUsuńAż przykro :( Ale końcówka mnie podniosła na duchu, mam nadzieję, że wszystko się uda.
Jak można było skończyć w takim momencie! Ja chce ciąg dalszy już teraz!
OdpowiedzUsuńRozdział jak zawsze świetny :) Czekam na next!
Mam nadzieję, że dziecko urodzi się zdrowe. Ja nie wiem jak Demi może być w ósmym miesiącu ciąży od dwóch tygodni, a nadal mieć miesiąc do porodu xD Proszę pilnujcie czasu w opowiadaniu, bo to szczegóły, a źle poprowadzone, psują lekko odbiór. Courtney nie lubię. Na szczęście Matt jest bardziej szczery. Courtney irytuje mnie tym wpychaniem nosa w cudze sprawy. Demi i Joe są dorośli, więc sami sobie poradzą. Nie jest matką żadnego z nich, aby mieszać się im w życie. Jestem ciekawa, jak idzie Ali i Kevinowi z adopcją.
OdpowiedzUsuńJesu ja chce juz mlodego haha. Mam nadzieje ze urodzi sie zdrowy. Oraz ze demi i joe beda jak w marzeniu joe xd chce juz nastepny. Medicatus
OdpowiedzUsuńAle akcja na koniec. Wreszcie poród. Mam nadzieję, że on trochę przybliży Demi i Joe do siebie, a mały Jonas to już w ogóle. Niech wreszcie porozmawiają szczerze i niech ona nie będzie taka zasadnicza. A może właśnie Court i Matt coś im pomogą, bo Courtney umie Demi przemówić do rozumu, a jak się zbiorą razem z Ali, to Dems jest bez szans. Ale wszystko dla dobra Jemi. Ciekawe jak sprawy Ali i Kevina i co u Nicka. Czy on jeszcze się pojawi, czy już tylko jako wspomnienie, swoją drogą niezbyt miłe. Czekamy na 1 października i synka Jemi. Pozdrawiam M&M
OdpowiedzUsuń