wtorek, 1 września 2015

51."Zamiast tyle gadać mógłbyś udowodnić, że to, co powiedziałeś jest prawdą…"

     Kilka godzin później zastanawiała się, ile jeszcze badań zniesie. Nigdy nie spodziewała się, że przez zwykłe skurcze wywołane zapewne przez nadmierną dawkę adrenaliny i jej głupi występ w mieszkaniu Joe’go, kiedy za wszelką cenę próbowała mu  się wyrwać może aż tak zaniepokoić własnego lekarza prowadzącego.
            Teraz żałowała swojej głupoty. Wszyscy wokół kazali się jej oszczędzać, ale przecież ona, jak zwykle wiedziała lepiej. Starała się sobie wmówić, że jest ponad to wszystko i bez trudu zniesie pełnoetatową pracę na dwunasto centymetrowych szpilkach nawet podczas trzeciego trymestru. Czuła się przecież całkiem nieźle. Wreszcie nie męczyły ją mdłości, migreny też ostatnimi czasy trochę jej odpuściły. Prócz bolącego kręgosłupa oraz okazyjnie spuchniętych stóp nie mogła skarżyć się na zbyt wiele. Chociaż faktycznie, przez ostatnie tygodnie Jonas w domu nie pozwalał robić jej za wiele. Nie musiała robić zakupów, bo przywoził  je osobiście, nie pozwalał jej wyrabiać nadgodzin i ogólnie troszczył się o nią, co było miłą odmianą. Żałowała tylko, że to wszystko musiało skończyć się w ten sposób. Jakby na to nie patrzeć, Joe był współwinnym jej obecnej sytuacji. Bo gdyby wtedy tak nie naciskał, gdyby pozwolił jej spokojnie wsiąść do windy i pojechać do swojego mieszkania… Zdecydowanie bardziej wolała obwinić jego, niż dopuścić do świadomości fakt, jak beznadziejną matką była. Lekarz z posępną miną dał jej do zrozumienia, że ten skurczowy epizod przydarzył się jej, jak na ironię, w najwłaściwszym momencie. Badania wykazały początki jakiejś infekcji, która zdecydowanie nie była bezpieczna dla jej synka, no a poza tym szyjka niebezpiecznie się skróciła i była to tylko kwestia czasu, kiedy trafiłaby na oddział, ale mogłoby być już wtedy dużo groźniej. Pielęgniarki bez przerwy podpinały jej nowe kroplówki, z magnezem na skurcze, z antybiotykami i jeszcze innymi specyfikami. A jej nie pozostawało nic innego, jak modlenie się, żeby leki zadziałały, chociaż zmartwiła się mocno, kiedy lekarz poinformował ją, że na wszelki wypadek poda jeszcze sterydy na szybszy rozwój płuc małego. Wtedy dopiero zaczęła panikować. Na całe szczęście siedziała przy niej wtedy Ali. Długo zastanawiała się, czy do niej dzwonić, bo, mimo że przyjaciółka starała się grać silną, zdawała sobie sprawę, jakie jej ciąża wzbudzała w niej uczucia. No ale przecież do jasnej cholery znały się od dziecka, pomagały sobie zawsze już od piaskownicy, a ona potrzebowała wsparcia i nie chciała zrzucać całego ciężaru na Courtney. Nie mogła od nich oczekiwać, by całe dnie spędzały przy jej łóżku, bo miały też swoje życie. Była wdzięczna, widząc, jak się nią przejmują. Panna Stone mimo że musiała coś załatwić, dzwoniła co dwie godziny dopytując, jak się czuje, Ali natomiast wyszła dopiero wtedy, kiedy pielęgniarki zabierały ją na kolejną turę badań.
            I chociaż wyklinała się za to w myślach od idiotek, to najbardziej bolało ją to, że Joe jednak nie został w szpitalu. Jedna pielęgniarka wspomniała mimochodem, że widziała go, jak wychodził z oddziału i zapewne pojechał odświeżyć się po całej nocy w szpitalu. Uśmiechnęła się tylko na to nieszczerze. Była pieprzoną hipokrytką. Traktowała go jak zbrodniarza, kazała mu wracać do domu, a kiedy po raz pierwszy w życiu jej posłuchał, to złościła się, że jednak z nią nie został. Ani nie zadzwonił. Starała się udawać przed sobą, że nie jest zawiedziona, ale to nie zdawało żadnego egzaminu. A sama nie chciała pierwsza wyciągać ręki na zgodę. To jemu w końcu powinno zależeć.
- Jak się czujesz, skarbie? Lepiej?
- Tak, mamo, już jest lepiej, dużo lepiej. Opiekują się mną specjaliści i ciągle mam badania, wszystko pod kontrolą. – Kiedy zabrakło dziewczyn szybko zaczęła czuć samotność. Poza tym nie mogła nawet ruszyć się z tego cholernego łóżka, bo już drugą godzinę podpięta była do KTG, a ciepły głos matki zawsze jakoś ją uspakajał.
- Może chcesz, żebym do ciebie przyleciała? Jeśli tak, to wsiadam w najbliższy samolot i…
- Nie musisz, Court i Al są przy mnie przez cały czas.
Nie było to do końca prawdą, jednak nie chciała specjalnie fatygować matki, która musiałaby spędzić długie godziny w samolocie z Teksasu aż do Nowego Jorku. Szczególnie, że póki co sytuacja zdawała się  być względnie unormowana. Wedle zapewnień lekarza i naprawdę pomocnych pielęgniarek.  
- Ale twoje przyjaciółki nie mogą siedzieć przy tobie dwadzieścia cztery godziny na dobę, a ja tak. Zajęłabym się tobą i swoim wnukiem.
- Naprawdę, nie trzeba mamo. Umówiłyśmy się, że przyjedziesz, jak już urodzę, racja?
- Racja, racja. Cholera, jesteś tak niezależna, że każdy facet wysiądzie przy tobie.
- Nie potrzebuję teraz facetów. Wystarczy mi ten jeden mały. – Kolejne kłamstwo. Na szczęście nie musiała patrzeć matce w oczy, bo wtedy byłaby pogrzebana. W kontaktach bezpośrednich Diana De la Garza mogłaby walczyć o miano ludzkiego wykrywacza kłamstw. Tak naprawdę potrzebowała tu jednego niedomyślnego idioty, który zawsze robił wszystko na przekór. Jak na złość, do dzisiaj.
- Na pewno wszystko w porządku? Brzmisz jakoś tak dziwnie…
- To tylko zmęczenie i… Mamo?
- Tak?
- Ja sobie chyba nie poradzę, nie znam się na dzieciach, nic o nich nie wiem. Boję się, że niechcący zrobię mu krzywdę.
Na samym początku miała identyczne obawy, później jakoś ten temat szedł na dalszy tor, bo miała na głowie pracę, problemy z facetami Court, rozpieprzone małżeństwo Ali no i jeszcze Jonasa, który za każdym razem wracał, jak bumerang, denerwował ją, ciągle rozbierał wzrokiem i przez niemal całe ostatnie pół roku miała ochotę zabić go wzrokiem, raz bardziej, raz mniej, ale jednak. Leżąc na patologii ciąży to wszystko wróciło do niej z podwójną siłą.
- O to nie musisz się martwić. Przyjadę, pomogę ci i zobaczysz, że po pewnym czasie wpadniesz w rutynę i nic nie będzie w stanie cię zaskoczyć. Ale teraz się tym nie zadręczaj. Najważniejsze jest wasze zdrowie i to byś dotrwała do terminu.
- Już nie żałuję, że jestem w ciąży, ale wolałabym by wyglądało to inaczej.
- Inaczej? Znaczy jak?
- Nie wiem, po prostu inaczej i myślałam, że może… przeprowadzę się z powrotem do Teksasu. Nowy Jork to nie jest miejsce dla dzieci.
Wcale tak nie myślała. Każde duże miasto miało swoje wady i zalety, ale dzieciom nie robiło to większej różnicy. Wszędzie były parki, boiska, place zabaw i baseny, a to było maksimum ich wymagań, nawet, kiedy wyrastały już z pieluch oraz wózków. Tu raczej chodziło o nią. Szukała jakiegoś rozsądnego wyjścia dla całej tej sytuacji, rozważając na poważnie każdą możliwość, która pozwoliłaby jej na jak najrzadszy kontakt z Joe. Bo wiedziała, że opcja z jego odwiedzinami, kiedy będzie miał na to ochotę na pewno niczego nie ułatwi. A z drugiej strony nie była w stanie mu zaufać. Nie po tym wszystkim, co jej zafundował.
- Jesteś tego pewna?
- Nie wiem, rozważam to na razie. Ale chcę wszystkiego, co najlepsze dla mojego synka.
- Demi, chyba nie jesteś ze mną do końca szczera. Stało się coś?
- Nic, mamo…
Cieszyła się z decyzji o zachowaniu związku z Jonasem w tajemnicy. Przynajmniej nie musiała opowiadać rodzicielce o swojej naiwności, łatwowierności i mogła oszczędzić jej zbędnych, niepotrzebnych nerwów. Nie chciała też, żeby Diana ojca małego poznawała od razu przez pryzmat bezmyślnego, zakłamanego idioty. Zastanawiała się, kiedy przyznać się matce, że to jej szef jest współtwórcą tego wiercącego się i kopiącego ją po żebrach dzieła, ale na pewno nie był to ten moment.
- Wiesz, że nie lubię, gdy mnie okłamujesz, a twoje „nic mamo”, właśnie o tym świadczy. Przecież ty kochasz Nowy Jork.
- Tak, ale bardziej zależy mi na szczęściu mojego dziecka i na tym, by miało bliżej do swojej jedynej i najlepszej babci. - W tym momencie pojawiła się przed jej oczami wizja Denise Jonas, jako babci. Jasna cholera, teraz współczuła nie tylko sobie, ale i własnemu, niczemu niewinnemu synowi. Naprawdę starała się patrzeć obiektywnie na całą tę sprawę, ale poznała już panią Jonas dość dobrze, niestety, z tej gorszej strony. Przypomniała sobie zajście sprzed kilku miesięcy, kiedy oskarżyła ją o złapanie własnego szefa na dziecko. Wtedy zdawało się jej to jedynie głupim żartem, ale… Zaczynała upewniać się, że ucieczka do Dallas przed królową lodu nie była wcale złym pomysłem.
- Mhm, jasne, już ja to widzę.
- Ludzie tu są fałszywi i nie można im ufać. – Westchnęła cicho, bliska płaczu. Gdyby Joe nie zawrócił jej w głowie, żyłaby sobie spokojnie, oczekując na narodziny syna. Może byłaby sama, ale przynajmniej nie czułaby się tak fatalnie.
- Wszędzie są tacy sami, kochanie.
Jej mama miała rację, ale ona nie mogła przyznać jej przytaknąć. Wolała trwać przy swoim, by rodzicielka nie zaczęła bardziej się niepokoić. W sumie to nie miała czym. Przeżyła krótki związkowy epizod z ojcem własnego dziecka, który zakończył się dość dramatycznie, ale był już przeszłością. Kiedyś może będzie śmiać się ze swojej naiwności i tego, jak to wszystko przeżywała. Tak, w Teksasie nabierze dystansu i będzie bezpieczna, z dala od Jonasa, próbującego wcisnąć jej bajkę o wielkiej miłości.
- Tak, ale tu są wyjątkowo okrutni.
- Demi… na pewno nikt ci nic nie zrobił? Wiesz, że możesz powiedzieć mi o wszystkim?
Wiedziała i była jej za to ogromnie wdzięczna, ale opowiedziała już całą historię Courtney i nie miała zamiaru wałkować tego tematu po raz kolejny. I nie przez telefon. Czuła okropny wstyd, że tak dała się nabrać jakiemuś facetowi. Przecież była mądrą, doświadczoną kobietą, która zazwyczaj wiedziała, czego facet od niej chce, a Joe’mu jakoś udało się uśpić jej czujność.
- Nie, ale kiedy nie mam nic innego do roboty oprócz leżenia, to przychodzą mi do głowy różne myśli.
- Powiedzmy, że ci wierzę. Ale ostatnio jesteś strasznie tajemnicza i wiesz, co sobie pomyślałam, kiedy dzwoniłam ostatnim razem? Że masz kogoś i ukrywasz to przede mną.
Demi przypomniała sobie ich ostatnią rozmowę przez telefon. Oglądali z Joe jakieś głupie romansidło, które jednak mocno ją zdołowało ze względu na dramatyczne zwroty akcji, a Jonas ciągle ją rozpraszał. I robił to też, gdy próbowała skoncentrować się na wysłuchaniu opowieści Diany i składne odpowiadanie na jej pytania.

- Mamo muszę już kończyć, bo właśnie pielęgniarka chce mnie zabrać na kolejne badanie. Dziękuję, że mogłam do ciebie zadzwonić i o nic się nie martw, jest dobrze. Do zobaczenia! – Zakończyła szybko i się rozłączyła. Była zła, że ją okłamała, bo wcale nikt po nią nie przyszedł, ale nie potrafiła inaczej. Z resztą cały czas łudziła się, że Jonas jednak zadzwoni w końcu. Bo ona nie miała zamiaru odzywać się pierwsza.  

*

Stojąc na wycieraczce pod drzwiami Matta, Courtney z niemałym zdziwieniem odnotowała, że w ciągu prawie dwudziestu czterech godzin po raz drugi miała znaleźć się w jego mieszkaniu. Dobrowolnie, chociaż wcale nie robiła tego z czystej przyjemności, czy tęsknoty za Hendersonem. Co to, to nie. Miała do niego dwie ważne sprawy, które nie cierpiały zwłoki i wolała załatwić je od razu. Nie lubiła niepotrzebnie przeciągać pewnych spraw. Szczególnie, jeśli dotyczyły one ważnych w jej życiu osób.
Pierwsza z nich, ta mniej ważna, dotyczyła zwrócenia mu ubrań siostry, które wyprała i wyprasowała zaraz po powrocie od Dem. Mimo że chodzenie w ciuchach kompletnie obcej kobiety zdawało się jej przedziwne, to doceniała inicjatywę Matta. Gdyby nie on, to nie mogłaby tak szybko odwiedzić przyjaciółki. W ogóle nie był aż taki zły, jak na początku jej się wydawało. Powoli nauczyła się tolerować ten jego specyficzny styl bycia, a nawet seksistowskie żarty przestały wzbudzać w niej obrzydzenie. I mimo że nie pochwalała życiowej misji Matta, mającego w zamiarze zaliczyć połowę kobiecej populacji w Nowym Jorku, to nawet go polubiła. Ale to nie było teraz najważniejsze. Musieli poważnie zastanowić się, co zrobić, żeby jakimś cudem pomóc rozwiązać całą zagmatwaną sytuację pomiędzy Demi i Jonasem, bo jej uparta przyjaciółka na pewno nie zamierzała pierwsza wyciągać ręki na zgodę. Znała tę oślicę przez większość swojego życia, doskonale zdawała sobie sprawę z jej ciężkiego charakteru, więc nie zamierzała pozwolić, żeby spieprzyła sobie życie, odrzucając faceta, który, mimo że, jak większość przedstawicieli tego gatunku, może nie myślał zbyt logicznie, ale jednak kochał ją i jakimś cudem jeszcze się nie pozabijali. Nie znała żadnego innego faceta, który wytrzymałby z Dem dłużej, niż Joe. Dlatego właśnie chciała im jakoś pomóc. No a Matt znał całą tę sytuację z perspektywy drugiej strony sporu. Poza tym nigdy nie narzekał na brak pomysłów. Miała nadzieję, że uda im się coś razem wymyślić.
- Hej… - Zmieszana spuściła wzrok, kiedy wreszcie stanął w progu. Nie było jeszcze tak późno, dochodziła dopiero osiemnasta, więc nie spodziewała się zobaczyć go w samym ręczniku. Jak dotąd nigdy nie zastała go w takim wydaniu, co wcale nie było takie złe. Pieprząc silną wolę, musiała przyznać, że prezentował się całkiem nieźle. Z kosmyków całkiem już długich mokrych włosów, jak zwykle zaczesanych do tyłu spływały mu na szerokie ramiona krople wody. Swój wolny czas prócz zaliczania panienek musiał również poświęcać siłowni, bo był całkiem nieźle zbudowany, ale bez przesady. Cholera, przez moment kompletnie zapomniała, po co do niego przyszła. Nie trwało to jednak długo i otrząsnęła się z dziwnego letargu.
- Hmmm… nie sądziłem, że tak szybko za mną zatęsknisz.
Nawet nie zamierzała bawić się w jego gierki, do których zawsze ją prowokował. Uśmiechnął się dwuznacznie, co skwitowała jedynie przewróceniem oczami.
- Bardzo śmieszne, Matt. Chciałam ci oddać ubranie i porozmawiać. Mogę wejść, czy jesteś zajęty?
- Zapraszam, mam pizzę i piwo, brakowało mi tylko przyjemnej rozrywki.
Nie skomentowała jego ostatnich słów, ale weszła do środka. Oddała mu torbę z rzeczami jego siostry, a on po chwili zniknął za drzwiami sypialni, zostawiając ją samą. Przeszła z korytarza do salonu połączonego z kuchnią. Zimna nowoczesność, panująca w jego męskiej jaskini została załagodzona w dość zaskakujący, jak na niego sposób. Podczas zawirowań rano nie zauważyła, że na jego dużej srebrnej lodówce przybyło rysunków Audrey poprzyczepianych za pomocą kolorowych magnesów. Chociaż to akurat nie był jedyny ślad obecności jego siostrzenicy. Właściwie to w całym mieszkaniu panował bałagan i ktoś, kto by go nie znał, mógłby pomyśleć, że jest samotnym tatusiem, mieszkającym z córką, bo w całym salonie walały się po najróżniejszych zakamarkach zabawki, lalki, misie, a nawet słodkie spineczki w kształcie truskawek, które zdążyła podnieść z drewnianej podłogi. Przynajmniej wiedziała, dlaczego zazwyczaj swoich zdobyczy nie zapraszał do siebie. To zdecydowanie mogłoby obniżyć jego powodzenie.
 - Przepraszam za bałagan, ale ostatnio urządzaliśmy z Audrey przyjęcie dla misiów.
Matt niepostrzeżenie wszedł do kuchni i wyjął z lodówki dwa piwa, nonszalancko trzaskając drzwiczkami. Ze sporą wprawą otworzył jedno o drugie, po czym przesunął w jej kierunku oszronioną butelkę z zielonego szkła. Zamiast skąpego ręcznika przewiązanego w pasie, miał na sobie czarne dresowe spodnie, ale dziwnym trafem zapomniał założyć koszulki. Mogła przysiąc, że zrobił to specjalnie. Wskazał na podłogę w salonie, gdzie rozstawione zostały maskotki, a także filiżanki, talerzyki i jeśli dobrze widziała, plastikowe babeczki. Mimo że bardzo się starała, nie wyobrażała sobie jego w epicentrum tego pluszowego horroru. Czasem zastanawiała się, jak możliwe jest, że facet, który traktował kobiety w kategorii seksualnych podbojów, potrafił być tak fajnym wujkiem. Usiedli obok siebie na sofie, Matt otworzył pudełko z pizzą i nałożył jej kawałek na talerz.
- To, o czym chciałaś ze mną porozmawiać?
- O twoim kumplu i mojej przyjaciółce. Wciąż nie mogę uwierzyć, że byli razem.
- Ja też nie mogę uwierzyć, że się nie domyśliłaś.
Zaśmiał się lekko, z niewielką nutą wyzwania. Faktycznie, sama była na siebie zła. Przecież musiała być ślepa, żeby nie zauważyć, że coś się zmieniło. A jednak. Dopiero po chwili uświadomiła sobie drugie znaczenie jego słów.
- Ty wiedziałeś? Jak?
- Umiem patrzeć i widzę różne rzeczy… - Poczuła, jak mimowolnie rumieni się pod naporem jego wzroku, więc upiła spory łyk piwa, by troszeczkę ochłonąć. Jak jakaś cholerna spłoszona nastolatka. Musiała się wreszcie opanować. - W każdym razie oznajmiłem to Joey’owi, a że on nie umie kłamać, to od razu się przyznał. Prosił tylko bym nikomu nie mówił, bo inaczej wiedźma by go wykastrowała.
Prychnęła słysząc cudowne przezwisko, którym Matt określił Demi. O jej przyjaciółce można było mówić wiele, niekoniecznie pochlebnych rzeczy. Owszem Lovato nie miała aureoli nad głową, ale do wiedźmy zdecydowanie sporo jej jeszcze brakowało.
- A wiedziałeś, że Joe jest ojcem jej dziecka?
- Nie, dowiedziałem się dzisiaj. Chociaż nie wierzę w to, że on wcześniej nic nie przeczuwał, bo inaczej, po co, bawiłby się w to całe pomaganie jej?
- A czemu ty pomagasz swojej siostrze i zajmujesz się Audrey, jakby była twoją córką? – Tym pytaniem go zaskoczyła, bo na moment zszedł mu z twarzy ten kpiarski uśmieszek. Przez dłuższą chwilę nie odzywał się, zastanawiając na odpowiedzią.
- To nie to samo…
Nie wysilił się zbytnio, a może po prostu po raz pierwszy zabrakło mu solidnych argumentów.
- To samo, zależy ci na siostrze i siostrzenicy,  a Joe kocha Demi i myślę, że kochał ją już wcześniej. Ale zapomniałam, że ty nie wiesz, jak funkcjonują ludzie, którym chodzi o coś więcej niż seks.
- Jasne, bo wszyscy, którzy tworzą jakieś relacje są święci i czyści, jak łza. W takim razie powiedz mi, dlaczego pewien dupek zostawił Joanne samą w ciąży, pomimo że wcześniej twierdził, że ją kocha? I dlaczego ty odeszłaś od Nicka, skoro bycie w związku jest takie cudowne?
Był święcie przekonany o słuszności swoich słów, a jej po raz pierwszy zrobiło się  go szkoda. Patrzył na jakikolwiek rodzaj głębszego przywiązania, czy też nawet możliwości emocjonalnego związania jedynie przez pryzmat nieszczęść, nieszczerości i niedomówień. Nawet ona, pomimo kilkuletniego związku z największym egocentrykiem na ziemi oraz epizodu z samolubnym krypto gejem nie zwątpiła w istotność stabilizacji, a co za tym idzie, stałych związków. Może akurat nie w jej przypadku, ale wszystko było dla ludzi.
- Nie mówię, że zawsze jest kolorowo, ale o wiele fajniej, gdy chodzi o coś więcej niż zaciągnięcie do łóżka. Nie chciałbyś tak czasem, Matt?
- Nie, lubię seks bez zobowiązań.
- Seks jest lepszy, gdy stoi za nim uczucie.
- Zapewne był dobry z gejem, udającym hetero i z panem o przerośniętym ego.
Wiedziała, że kontynuowanie tematu seksu w obecności Matta nigdy nie prowadzi do niczego dobrego, jednak ostatni komentarz mocno ją dotknął. Postanowiła jednak nie dać tego po sobie poznać. Właściwie to lubiła tą jego momentami bolesną szczerość i nieowijanie niczego w bawełnę. Przynajmniej nie udawał, że jest kimś innym niż był w rzeczywistości.
- No wiesz, Jake… był specyficzny, a do Nicka byłam przyzwyczajona, bo on w każdej sferze życia był skoncentrowany wyłącznie na sobie. – Czuła, jak płoną jej policzki, a Matt parsknął śmiechem. Upiła kolejny, spory łyk piwa. – Ale nie było źle.
- Co nie oznacza, że nie mogło być lepiej. Podobno powinno się dążyć do perfekcji. Poza tym Nick na ciebie nie zasługiwał. Powinnaś znaleźć sobie kogoś, kto polubi cię taką, jaką jesteś.
- Matt, nie wierzę w to, co słyszę. Pierwszy raz nie brzmisz, jak idiota. – Specjalnie pomijając temat spraw łóżkowych postanowiła się z nim podroczyć. Nawet nie zauważyła, kiedy, ale te ich gierki słowne dość szybko weszły jej w krew i przestała brać je na poważnie.
- Może i jestem idiotą, ale nie egoistą, a tym bardziej w łóżku.
Normalnie pewnie odpowiedziałaby mu, że jest zboczeńcem, erotomanem i powinien się leczyć, a potem wyszłaby z jego mieszkania i pojechała do siebie. Tym razem jednak było inaczej. Po raz pierwszy pomyślała, że miło byłoby to sprawdzić. Była zmęczona, nieodespaną imprezą, zdenerwowana Demi leżącą w szpitalu, a poza tym wspomnienie o Nicku uświadomiło jej pewną rzecz. Minęły tygodnie, odkąd ostatnim razem była z facetem. Miała swoje potrzeby. Mógł ją nazwać hipokrytką, ale teraz przestały się dla niej liczyć uczucia. Po prostu potrzebowała odrobiny kontaktu fizycznego, zapomnienia, spojrzenia pełnego pożądania w oczach jakiegoś mężczyzny. Nawet, jeśli miałoby to trwać tylko chwilę. A ta wydawała się jej całkiem niezła. Przysunęła się bliżej niego i, nie myśląc za wiele, pocałowała go.
- Hmmm… takiej odpowiedzi się nie spodziewałem, ale podoba mi się. – Zaczął, kiedy na chwilę odsunęli się od siebie, by złapać oddech. O dziwo, nawet nie spróbował  przekroczyć bezpiecznej granicy, nadal trzymając w dłoniach zagrzaną butelkę. 
- Zamiast tyle gadać mógłbyś udowodnić, że to, co powiedziałeś jest prawdą…
- Sama możesz to sprawdzić.
Zaśmiał się widząc, jak przewraca oczami. Nie potrzebowała lepszego zachęcenia. Zabrała od niego butelkę i pospiesznie odstawiła na przeszklony stolik. Pieprzyć zdrowy rozsądek, jego listę łóżkowych podbojów oraz potencjalnego kaca moralnego, który zapewne będzie ją prześladował przez dłuższy czas.

*

 Oparty o framugę masywnych mahoniowych drzwi, czekał, aż wreszcie zostanie wpuszczony do środka. Czas dłużył mu się niemiłosiernie. Prawdę powiedziawszy marzył tylko, by ten fatalny dla niego dzień wreszcie się skończył, a kolejny był już dla odrobinę łaskawszy, chociaż wiedział, że to jedynie pobożne życzenia. Wyglądał odrobinę lepiej, niż jeszcze rano. Mimo że nie zmrużył oczu nawet na moment, ciskając się przez całe popołudnie po swoim pustym mieszkaniu, po zimnym, godzinnym prysznicu, randce z maszynką do golenia i w świeżych, wyprasowanych ciuchach nie prezentował się już jak epicentrum siedmiu najgorszych nieszczęść we wszechświecie.
Cieszył się, że Matt na siłę nie próbował zaszczycać go towarzystwem. Dał mu solidnego, boleśnie szczerego kopa w tyłek i wyrzucił pod głównym wejściem apartamentowca, radząc, by wreszcie pozbierał się do kupy. Uszanował jego potrzebę samotności, nie naciskał. Po prostu pozwolił mu się wygadać, zmobilizował do działania, a później dał mu czas na przetrawienie sobie wszystkiego. I właśnie, dlatego się przyjaźnili. Mogli powiedzieć sobie dosłownie o wszystkim, używając przy tym tony niecenzuralnych słów, ale kiedy tylko potrzebował wsparcia, Henderson zawsze był gotowy zmaterializować głos jego wewnętrznego sumienia, nazwać go doszczętnym idiotą i zdzielić po głowie. Do tego dochodziły jeszcze aspekty czysto męskiej relacji. Grali ze sobą w tenisa, chodzili razem na mecze, czasem nawet Matthew zabierał go do baru, by sprowadzić go na ziemię i trochę wyluzować. Ale prawdę powiedziawszy nie spodziewał się, że kiedykolwiek pomoże mu w tak pokręconej sytuacji. W przeciągu miesiąca miał zostać ojcem, spieprzył wszystko, co tylko mógł, a matka jego syna nie chciała go znać, ale Matthew na całe szczęście potrafił spojrzeć na to wszystko bardziej optymistycznym okiem. To, chociaż trochę podniosło go na duchu. Mimo wszystko jednak nadal czuł się cholernie nieswojo. Pierwszy raz od bardzo dawna sam z siebie nie potrafił wpaść na konstruktywne rozwiązanie, które uszczęśliwiłoby wszystkich. Tak po prostu wielki pan prezes, poczuł się, jak zdezorientowane dziecko we mgle, dlatego właśnie potrzebował wsparcia kogoś, kto zawsze służył mu dobrą radą i miał do niego za to ogromny szacunek.
- Joe?
- Dzień dobry, wuju, jesteś zajęty? Nie chciałbym ci przeszkadzać, gdy masz wolne…
Spojrzał na wyższego od niego, co najmniej o dwie głosy Roberta. Może i dzieciństwo bez tchórzliwego ojca, który wolał spieprzyć gdzieś do Europy zamiast wziąć odpowiedzialność za żonę i trójkę swoich dzieci nie było najlepszym okresem w jego życiu, to ponad wszystko dziękował wujowi za to, że mógł zaznać chociaż namiastkę ojcowskiej miłości. Naprawdę go podziwiał. Uwielbiał, kiedy zabierał ich razem z Kevinem i Nickiem na stadion, a tam tłumaczył im reguły baseballu. To on nauczył go prowadzić samochód, dzięki niemu w ogóle zaczął studiować, chociaż niespecjalnie przepadał za szkołą. A to tylko niewielka część tego, co dla niego zrobił. Tym bardziej, że wcale nie musiał. Był jedynie przyrodnim bratem jego ojca, z tego też powodu nosili inne nazwiska. Robert Hoffman zupełnie nie przypominał Paula Jonasa pod żadnym  względem. Był niebieskookim, chuderlawym olbrzymem, który odkąd pamiętał włosy miał przyprószone siwizną. Miał swoje zasady, których bezwzględnie przestrzegał, pomagając ich matce w utrzymywaniu dyscypliny w domu, co nie było proste w przypadku trzech dorastających nastolatków, jednak przyniosło całkiem niezłe rezultaty. Doszedł do wniosku, że chciałby być takim ojcem, jakim dla niego był Rob. Z tego też powodu przyszedł właśnie do niego.
- Nie przeszkadzasz, umówiłem się ze znajomymi na golfa, ale to może poczekać. – Wuj wymownym gestem ręki, zaprosił go do środka.  
- Dzięki.
            Przeszli razem do niewielkiego, acz wyraźnie świadczącego o kawalerskim usposobieniu Roba salonu. Czarna skórzana kanapa w komplecie z dwoma masywnymi fotelami, przeszklony stolik do kawy z ramą wykonaną z ciemnego drewna, na którym porozwalane były stosy papierów i kilka kubków po kawie, trzydziestocalowy telewizor plazmowy na wymalowanej na beżowo ścianie oraz czarny fortepian, zajmujący zdecydowanie większość wolnej przestrzeni w pomieszczeniu. Jego mieszkanie nie było zbyt duże. Nieraz pytał go, dlaczego właściwie nie kupi sobie czegoś większego, w lepszej dzielnicy. Przecież, jako prezesa firmy stać było go nie tylko na dwustumetrowy apartament w centrum Nowego Jorku, ale i dużo więcej. Zawsze słyszał tę samą odpowiedź. Wuj dochodził do wniosku, że samotne mieszkanie na ogromnych przestrzeniach jeszcze bardziej wyolbrzymia brak drugiej osoby. Może miał w tym trochę racji. Wcześniej niespecjalnie rozumiał ten punkt widzenia, bo kiedy zmęczony wracał z pracy, jedyne, o czym myślał to szybki prysznic i kilka godzin życiodajnego snu, ale odkąd związał się z Dem, a z jakichś przyczyn spędzali noc osobno, faktycznie dziwnie było mu kręcić się po dwupiętrowym apartamencie bez celu.
- To, co cię do mnie sprowadza?
- Chciałem cię zapytać, czy nie będziesz miał nic przeciwko, by Demi poszła już teraz na zwolnienie? W nocy trafiła do szpitala z silnymi skurczami i została na obserwacji, bo w każdej chwili może urodzić, chociaż jest jeszcze miesiąc do terminu. – Oczywistością był fakt, że nie był to powód jego odwiedzin. Nie był zbyt dobrym aktorem, a nawet nie silił się na udawanie. Po prostu potrzebował jakoś rozpocząć temat.
- W porządku, nie mam nic przeciwko. Z resztą powinna to zrobić już dawno temu, to ciężka, stresująca praca w jej stanie niewskazana… Niech dostarczy wniosek i załatwione.
- Przyniosę go w poniedziałek.
- Swoją drogą, nie musiałeś pytać mnie o zdanie. To twoja współpracownica, ty decydujesz.
Wuj zmierzył go przedziwnym spojrzeniem. Zapewne domyślił się, że cała sprawa ma drugie, głębsze dno, ale wyraźnie nie naciskał, czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Wziął głęboki oddech i spojrzał na ekran telefonu. Żadnych nieodebranych połączeń. A więc Dem nadal wolała go unikać. Dzwonił do niej kilkukrotnie, bo nie chciał znów natknąć się na żadną z dziewczyn, ale wciąż z kimś rozmawiała. Cholera, właściwie to sam już nie wiedział, czego właściwie spodziewać się po tej całej sytuacji.
- Wiem, ale wolałem się upewnić. – Po tym stwierdzeniu zaległa bardzo niezręczna cisza, przerywana jedynie przez dźwięk silników przejeżdżających aut, wpadający przez pootwierane okna.
- Joe… czy chcesz mi coś jeszcze powiedzieć?
            Jeszcze rok temu nie przypuszczał nawet, że w najbliższej przyszłości będzie musiał komukolwiek przekazać takie wieści. Ciężko mu było znaleźć odpowiednie słowa, bo jak na złość nic nie wydawało się wystarczająco właściwe.
- Zostanę ojcem, wuju.
- No, no, moje gratulacje, Joe. Ale ty się chyba nie cieszysz.
Rob poklepał go po ramieniu, chociaż po jego minie mógł wywnioskować, że nie jest tym faktem szczególnie zaskoczony. Zupełnie jakby wiedział więcej, niż powinien. No i dość celnie wypunktował jego nienajlepszy humor.
- Cieszę się i to bardzo, ale jestem wściekły.
- Wściekły?
- Tak, bo wszystko rozwaliłem! Wszystko! – Zastanawiał się, co by było, gdyby jednak trzymał język za zębami. Byliby dalej razem z Demi i na pewno nie wylądowałaby w tym cholernym szpitalu ze skurczami, bo nigdy nie zaczęliby się szarpać, a ona nie miałaby się, czym denerwować. Ale chciał być z nią szczery. Długo się nad tym zastanawiał. Jednak jej reakcja była jeszcze gwałtowniejsza, niż zakładał w najgorszym scenariuszu.
- Spokojnie, Joe. Co takiego rozwaliłeś?
- Związek z Demi, zniszczyłem go. Kiedy już udało mi się ją przekonać, by dała mi szansę, gdy myślałem, że już wszystko będzie dobrze… spieprzyłem to.
- Jak?
- Powiedziałem jej, że zaszaleliśmy w trakcie jednej z imprez firmowych i to jest moje dziecko, a ona się wkurzyła i… - Wolał nie pogrążać się streszczaniem dalszego ciągu wydarzeń. Bez względu, jak bardzo delikatnie starał się to przekazać i tak za każdym razem wychodził na kompletnego dupka. Ale może faktycznie nim był.
- Zwlekałeś osiem miesięcy, by jej to wyznać? Naprawdę, Joe, myślałem, że stać cię na więcej. Na jej miejscu wykopałbym cię za drzwi. Demi to mądra kobieta, ale ma zdecydowanie za miękkie serce, skoro w ogóle chciała cię słuchać.
 Wuj użył swojego surowego, osądzającego tonu. Ciężko było mu mieć to za złe. Faktycznie zachował się nieodpowiedzialnie. W dodatku jeszcze liczył na to, że wszystko rozejdzie się po kościach, a Dem przejdzie z faktem jego ojcostwa do codzienności. Po tym zwierzeniu miał nadzieję poczuć się lepiej. Wyszło jednak zupełnie odwrotnie.
- Nie pamiętałem nic z tamtej nocy. Dopiero Ernest przypomniał mi o tym, gdy spotkaliśmy się w LA. Wtedy też związałem się z Dem i jakoś tak nie było odpowiedniej chwili, by jej powiedzieć…
- Czy ty siebie słyszysz? Rozumiem, że jesteś młody i zdarza ci się nie myśleć tymi częściami ciała, co trzeba, ale sądziłem, że jesteś na tyle rozsądny, by wiedzieć, że takie sprawy załatwia się od razu. Zwłaszcza, gdy chciałeś z nią być.
Pokiwał ze zrozumieniem głową, chociaż wewnątrz się gotował. Wszyscy wymagali od niego, żeby był idealny. Przykładny, poukładany pan prezes i jego idealne życie. Przez całe studia starał się zakuwać, zamiast zaliczać imprezy oraz tabuny chętnych lasek, a teraz cały swój wolny czas poświęcał głównie pracy. Raz jedyny powinęła mu się noga i teraz musiał jeszcze za to wszystko pokutować. Nikt nie musiał przypominać mu na każdym kroku, jak wielkim był idiotą. Sam z siebie doskonale o tym wiedział. Szczególnie, że opinia Roba bolała kilkukrotnie bardziej od słów przyjaciela. Był nim mocno zawiedziony. Wszyscy byli. A on do jasnej cholery nie miał pojęcia, co z tym fantem zrobić.
- Teraz też chcę.
- Naprawdę tego chcesz, czy pragniesz się jedynie wybielić?
- Wuju, przecież mnie znasz.
- Tak mi się wydawało, ale chłopak, którego znałem, pamiętałby, komu zrobił dziecko. Twoja matka padnie trupem, gdy się dowie i po raz pierwszy nie będę się jej dziwił.
- Ty też jesteś przeciwko mnie? – Kolejny cios zabolał go jeszcze bardziej. Naprawdę nie wymagał wiele. Chciał jedynie usłyszeć kilka słów wsparcia z ust najbliższego mu faceta, który przez tak wiele lat traktował go, jak rodzonego syna. A zamiast tego dostał kolejną dawkę zwątpienia.
- Nie, ale muszę przyznać ci rację: spieprzyłeś wszystko. Demi, to fajna kobieta, a ty zachowałeś się, jak idiota.
- Chcę to naprawić.
- No ja myślę.
Ponownie zapanowała między nimi cisza. Rob obserwował uważnie każdy jego najmniejszy ruch, a on wstydził się mu spojrzeć w oczy. Jak wystraszony nastolatek złapany na gorącym uczynku. Wziął kilka głębszych oddechów i ponownie spojrzał na ekran telefonu, jakby łudząc się, że wreszcie zadzwoni, albo, chociaż napisze mu jakąś wiadomość. Zaraz po wyjściu od wuja planował pojechać prostu do szpitala. Nie mogła go ciągle unikać. Z resztą chciał dowiedzieć się, jak poszły badania, które miała zaplanowane na większość popołudnia.
- Bardzo mi na nich zależy.
- Zamiast o tym gadać, wziąłbyś się do roboty.
- Myślisz, że mi się uda? To znaczy pozwoliła mi widywać syna, ale ja chcę czegoś więcej. – Chciał ich dwojga w swoim mieszkaniu, nieprzespanych nocy, tony pieluch, butelek, smoczków, jej babskich szpargałów w łazience, szafy zapchanej setkami markowych szpilek i wszystkiego, co tylko wiązałoby się z dzieleniem życia z Wiedźmą oraz ich malutkim synkiem.
- Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. To zależy, co oznacza, że chcesz czegoś więcej.
- Kocham Demi i chcę z nią być… - Żałował, że nie zdecydował się na to wyznanie dużo wcześniej. Może wtedy inaczej by na niego patrzyła. A przecież kochał ją nie od wczoraj. Tylko unikał tego tematu, wiedząc, jak Lovato ostrożnie podchodziła do sprawy zaangażowania. Naprawdę dużo czasu zajęło mu przekonanie jej do swoich intencji, a właśnie wtedy zrzucił prawdziwą bombę, która rozpieprzyła w pył wszystkie jego wysiłki. Na własne życzenie. I w tym właśnie momencie, jak na zawołanie rozdzwonił się jego telefon. - Przepraszam, wuju, właśnie dzwoni, muszę odebrać… Halo, Dem…
- Joe, gdzie jesteś?
Wyczuł panikę w jej głosie i wcale mu się to nie spodobało. Coś musiało się stać ich synkowi. Nie chciał dopuszczać takiej myśli do siebie, ale wtedy Demi nie brzmiałaby tak piskliwie.
- Już do ciebie jadę. Co się dzieje? – Obawiał się tego, co zaraz usłyszy. Demi oddychała ciężko i miał wrażenie, że resztkami sił powstrzymywała się od płaczu.
- Boję się, Joe… Ja nic nie wiem, kompletnie nic i co ja zrobię?
Mówiła bez ładu i składu, a to wystraszyło go jeszcze bardziej. Czuł na sobie uważny wzrok wuja, który też wyglądał na poddenerwowanego. A on musiał panować nad emocjami, choć było to trudne, gdy Dem po drugiej stronie nie ułatwiała mu niczego.
- Spokojnie, powiedz, co się dzieje. – Poprosił ją jeszcze raz, ale jedyne co usłyszał w odpowiedzi, to krzyk, jakby ktoś palił ją żywcem, od którego przeszły mu po plecach ciarki, a potem długie, głośne westchnięcie.
- Odeszły mi wody… przyjedź, potrzebuję cię i nie dam sobie rady sama!
Rozłączył się i stanął, jak słup soli. Demi zaczęła rodzić. Jak błyskawica wybiegł z mieszkania wuja, by najszybciej, jak to możliwe, znaleźć się przy Demi. 

5 komentarzy:

  1. Szczerze to myślałam, że tytuł rozdziału odniesie się do Joe i Demi a tu taki suprajs.
    Aż przykro :( Ale końcówka mnie podniosła na duchu, mam nadzieję, że wszystko się uda.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak można było skończyć w takim momencie! Ja chce ciąg dalszy już teraz!
    Rozdział jak zawsze świetny :) Czekam na next!

    OdpowiedzUsuń
  3. Mam nadzieję, że dziecko urodzi się zdrowe. Ja nie wiem jak Demi może być w ósmym miesiącu ciąży od dwóch tygodni, a nadal mieć miesiąc do porodu xD Proszę pilnujcie czasu w opowiadaniu, bo to szczegóły, a źle poprowadzone, psują lekko odbiór. Courtney nie lubię. Na szczęście Matt jest bardziej szczery. Courtney irytuje mnie tym wpychaniem nosa w cudze sprawy. Demi i Joe są dorośli, więc sami sobie poradzą. Nie jest matką żadnego z nich, aby mieszać się im w życie. Jestem ciekawa, jak idzie Ali i Kevinowi z adopcją.

    OdpowiedzUsuń
  4. Jesu ja chce juz mlodego haha. Mam nadzieje ze urodzi sie zdrowy. Oraz ze demi i joe beda jak w marzeniu joe xd chce juz nastepny. Medicatus

    OdpowiedzUsuń
  5. Ale akcja na koniec. Wreszcie poród. Mam nadzieję, że on trochę przybliży Demi i Joe do siebie, a mały Jonas to już w ogóle. Niech wreszcie porozmawiają szczerze i niech ona nie będzie taka zasadnicza. A może właśnie Court i Matt coś im pomogą, bo Courtney umie Demi przemówić do rozumu, a jak się zbiorą razem z Ali, to Dems jest bez szans. Ale wszystko dla dobra Jemi. Ciekawe jak sprawy Ali i Kevina i co u Nicka. Czy on jeszcze się pojawi, czy już tylko jako wspomnienie, swoją drogą niezbyt miłe. Czekamy na 1 października i synka Jemi. Pozdrawiam M&M

    OdpowiedzUsuń