czwartek, 1 października 2015

52. "Nie, tylko po bardzo dobrym seksie".

Pięć godzin. Trzydzieści cztery minuty. Dwadzieścia sekund.
            Dokładnie tyle czasu upłynęło, odkąd ledwo dysząc wpadł do odpowiedniej, wskazanej mu przez pielęgniarkę przy oddziałowej recepcji, sali. Przetarł dłonią zmęczone oczy i odstawił pusty papierowy kubeczek po taniej kawie z automatu przy dyżurce pielęgniarek, która smakowała jak pomyje, ale była jedyną dostępną opcją. Zdecydowanie nie wyglądał najlepiej. Podkrążone oczy, wymięta biała koszula, z podwiniętymi do łokci rękawami oraz cztery puste naczynia po czarnym napoju doskonale obrazowały jego obecne samopoczucie. Cały jego początkowy pośpiech i wyklinanie na wszelkie czerwone światła oraz kierowców w drodze do szpitala okazały się niepotrzebne, bo cała akcja mocno zwolniła. Czuł się wykończony, jednak nie fizycznie, a psychicznie. Patrzenie na Demi w takim stanie zupełnie go przerastało. Cierpiała. Z każdym skurczem coraz bardziej krzyczała i zwijała się z bólu, cała blada i mokra od wysiłku. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie doświadczył. Chciał coś zrobić, żeby jej ulżyć, prosił nawet położną, by dała jej wreszcie to cholerne znieczulenie, ale nic nie wskórał. Mimo że poród trwał już tyle czasu, to postępy były znikome, a rozwarcie zbyt małe, aby można było myśleć o zewnątrzoponowym. Do woli mogła za to używać gazu rozweselającego, ale w jej przypadku nic on nie pomagał. Wszystko to frustrowało go niemiłosiernie, z resztą, nie tylko jego.
Chciał z nią porozmawiać, wszystko wyjaśnić i nawet miał w głowie zarys tego, co pragnął jej powiedzieć, jednak to nie był dobry moment na poważne rozmowy. Napięcie między nimi było niemal namacalne. Nie czuł się z tym dobrze, wiedząc, że nadal jest na niego wściekła, ale musieli zachować się, jak odpowiedzialni, dorośli ludzie. Nie rozmawiali za wiele. Raczej wszystko kręciło się wokół monologów, a raczej bardzo kolorowych wiązanek wyzwisk Demi podczas kolejnych skurczów, które jednak niczego nie przynosiły. Rozwarcie utknęło na trzech centymetrach jakieś dwie godziny wcześniej. Zamiast pomóc ulżyć Demi w bólu, położna zaordynowała podłączenie jej kroplówki z oksytocyną na przyspieszenie całej akcji. To tylko pogorszyło sytuację. Wiedźma płakała, krzyczała i wyklinała cały świat na czele z nim samym, co kobieta skrzętnie ignorowała, odpowiadając półsłówkami, kiedy przychodziła sprawdzać odczyt z trzech różnych monitorów, do których podpięta była Lovato. Kiedy zapytał grubszą, podstarzałą rudą panią, czy mogłaby podać jej coś przeciwbólowego, odburknęła jedynie, że poród musi boleć i wyszła. Najchętniej dogoniłby ją, a później zrugał porządnie, ale Demi miała kolejny skurcz, więc nie mógł się ruszyć. No a później nastąpiła zmiana warty. Młoda, na oko trzydziestoletnia położna podała jej jakiś zastrzyk, ale poleciła mu również kilka naturalnych metod. Szczerze nie był pewien, czy powinien przekraczać bezpieczną granicę. I tak cudem był już fakt, że do niego zadzwoniła i pozwoliła być przy narodzinach syna. Ale po jednym z naprawdę mocnych skurczów Demi sama poprosiła go, by pomógł jej wejść pod prysznic, więc nie zawahał się ani sekundy. Gorąca woda, choć na krótko, złagodziła odrobinę ból, dzięki czemu udało mu się później nakłonić ją do spaceru po korytarzu, do czego zachęcała ich położna. Grawitacja i lekkie kołysanie biodrami miały pomóc. W teorii. Bo ich mała wycieczka zakończyła się wraz z kolejnym skurczem, przez który wiedźma niemal osunęła się na podłogę. Jedno wiedział na pewno. Musiała okropnie cierpieć. Na co dzień nigdy nie rozczulała się nad sobą, zawsze próbowała udowodnić, że poradzi sobie sama. Ale tym razem z wdzięcznością przyjęła jego dłoń i pozwoliła zaprowadzić się z powrotem do łóżka.
- Niech to się już wreszcie skończy, mam dość!
Zawyła żałośnie. Mógł sobie tylko wyobrażać, jak potwornie była zmęczona, ale, mimo że bardzo chciał ulżyć jej cierpieniom, nie mógł niczego przyspieszyć. Cały czas zastanawiał się, jak daleko może się posunąć. Jeszcze niedawno nie miał żadnych oporów przed dotykaniem jej, ale teraz nie chciał sprawić, by czuła się niezręcznie. Odrzucił jednak dręczące rozmyślania, odgarniając z czoła mokre od wysiłku pasmo włosów, a ona przylgnęła policzkiem do jego ręki, na krótką chwilę przymykając oczy.
- Spokojnie, Dem, wytrzymasz jeszcze trochę, jesteś silna. – Nie chciał mówić, że to już niedługo, że zaraz będzie po wszystkim, więc był bardzo ostrożny w dobieraniu słownictwa. Demi i tak była już wystarczająco sfrustrowana ciągłym bólem oraz kompletnym brakiem postępów. Uśmiechnął się do niej pokrzepiająco, jednak nie odpowiedziała mu tym samym, bo po raz kolejny skrzywiła się z bólu, gdy nadszedł kolejny bolesny skurcz. Ponownie zbladła i zacisnęła mocno powieki, a on odwrócił wzrok, żeby tylko nie oglądać tego żałosnego obrazu. Po chwili dyszała już ciężko, kiedy wszystko przeszło.
- Przestań mnie wreszcie uspokajać! Nie rozumiesz, że chcę urodzić?!
Zdążył do tego przywyknąć. Całą złość, bezsilność i frustrację wyładowywała na nim, nie szczędząc kwiecistych epitetów. Znosił to jednak spokojnie, przyjmując każdy słowny wyraz jej niezadowolenia. Zdecydowanie mu się należało, a skoro pomagało jej to jakoś znosić kolejne skurcze, to musiał się z tym pogodzić. Nie pozostawało mu nic innego, niż czuwanie przy łóżku na wszelki wypadek, kiedy chciała złapać go za rękę i po raz setny zostawić bolesny ślad po paznokciach, gdy skurcz stawał się nie do zniesienia. Co jakiś czas podawał jej szklankę z wodą, albo kostki lodu, choć zdawał sobie sprawę, że niewiele to pomagało.
- Rozumiem, dlatego chcę ci pomóc. – Zacisnęła pięści na poduszce i krzyknęła głośno. Był przerażony całą tą sytuacją, może nawet bardziej niż ona, ale starał się zachować zimną krew. Nie mógł sobie pozwolić na panikę, bo sytuacja jeszcze bardziej by się pogorszyła. Naprawdę robił wszystko, co było w jego mocy. Nic więcej nie mógł już wymyślić. – Ale jeśli chcesz, to sobie pójdę. – Nie, nie miał zamiaru jej zostawiać, ale jeśli faktycznie tego potrzebowała był gotów spełnić jej życzenie i zaczekać na korytarzu.
Zabrał od niej puste naczynie i ponownie napełnił je niegazowaną wodą z butelki. Demi wolała sok, ale położna wyraźnie tego zakazała, a on wolał nie denerwować starszej, mrożącej spojrzeniem kobiety.
- Nie, Joe, nie zostawiaj mnie!
Mocno ścisnęła go za dłoń. Miał wrażenie, że zaraz połamie mu palce. I nie był pewien, czy spowodował to fakt, że bardzo nie chciała, by sobie poszedł, czy może z powodu kolejnego cholernie bolesnego skurczu. Po chwili opadła na poduszki, próbując zaczerpnąć powietrza.
- Jak dobrze, że to pierwszy i ostatni raz, gdy rodzę… Na miłość boską, zrób coś, Joe!
Jedyną zmianą, jaką przyniosły wszystkie podawane jej medykamenty był fakt, że ból właściwie nie ustępował nawet na chwilę, bo kolejne skurcze stawały się coraz dłuższe. Naprawdę chciał coś zrobić, ale był bezradny i nie bardzo miał pomysł, jak mógł jej ulżyć.
- A co chciałabyś, żebym zrobił? – Spytał w końcu, oczekując jakiejś podpowiedzi.
- Skoro wiedziałeś, co zrobić osiem miesięcy temu, to teraz też powinieneś.
            Odburknęła mu i odwróciła głowę w drugą stronę. Oczywiście, że sądziła go, jako głównego winowajcę wszelkich katastrof i klęsk żywiołowych w całym wszechświecie. Choć prawdą było, że faktycznie to ona ponosiła wszystkie konsekwencje ich chwili alkoholowego zapomnienia sprzed kilku miesięcy. Naprawdę, gdyby tylko mógł, to wolałby odcierpieć to za nią. Ale nie było takiej możliwości.
            - Ale oczywiście po wszystkim do niczego się nie nadajesz… Byłam głupia, że do ciebie zadzwoniłam, bo mogłam się odezwać do Courtney… Na nią zawsze mogę liczyć…
            Nie, nie poczuł się tym urażony. Wiedział, że mówi to wszystko z bezsilności i bólu. Mimo wszystko jednak nie wyobrażał sobie Courtney na porodówce. Przyjaciółka wiedźmy, a jego pracownica, prywatnie była chyba najbardziej roztrzepanym człowiekiem, jakiego spotkał w życiu i pojęcie o porodach miała zerowe. Tak samo, jak on z resztą. Ale pocieszał się myślą, że przynajmniej potrafił zapanować nad nerwami.
- Demi, przestań! - Warknął na nią, aż spojrzała na niego wystraszona, ale się uciszyła. – Wiem, że jesteś na mnie wściekła, ale to nie jest najlepszy moment na roztrząsanie naszych spraw. Teraz najważniejszy jest młody i to, by jak najszybciej pojawił się na świecie… Dlatego skup się na oddychaniu, a ja pomasuję ci plecy. – Nie chciał dodatkowo jej stresować, ale zdecydowanie musiał wreszcie przywołać ją do porządku. Zaczął delikatnie ugniatać skórę wzdłuż jej kręgosłupa, skupiając się głównie na okolicach lędźwi. Wiedźma nic nie mówiła, nie wzdychała ostentacyjnie tylko krzywiła się, gdy nadchodziły kolejne skurcze.
- Lepiej? – Spytał po kilku minutach, kiedy powoli zaczynały drętwieć mu palce. Doskonale znał odpowiedź. Zanim wszystko spieprzył, często relaksował ją w ten sposób, gdy wracali po południu do jej mieszkania po pracy lub czasem nawet w biurze, po zamknięciu drzwi na zamek, kiedy już nie mogła wytrzymać z powodu książkowych objawów bólów krzyżowych, czy jak to się tam nazywało. Kiedyś nawet zasugerował, że nie powinna chodzić na tak wysokich obcasach, ale tylko dostał za to po uszach, więc nie powracał więcej do tematu.
- Nie, ale nie przestawaj.
            Zgodnie z jej życzeniem kontynuował masaż, a ona przynajmniej przez krótki okres czasu nie używała go, jako słownego worka do wyładowywania emocji. I chociaż nadal jęczała z bólu przy skurczach, to czuł pod opuszkami palców, że rozluźniła się nieco. Dobrych kilka minut owy układ przynosił wymierne rezultaty. Nie rozmawiali za wiele, wiedząc, że w obecnej sytuacji słowa stawały się jedynie źródłem konfliktu. Chyba nawet łatwiej było jej się skupić na prawidłowym oddychaniu, kiedy się na nim nie wyżywała. I kiedy myślał już, że udało mu się jakoś opanować nerwy nie tylko swoje, ale i Demi, położna donośnym pukaniem przerwała ich chwilę spokoju.
Wstał z łóżka wiedźmy, robiąc miejsce, by mogła w spokoju sprawdzić, czy wszystko było w porządku. Uśmiechnęła się do nich ciepło, a on błagał w duchu, by powiedziała im, że nie potrwa to już dłużej niż kwadrans. Jednak młoda zielonooka kobieta przez długi czas nic nie mówiła, tylko uważnie spoglądała na monitor KTG, do którego od dobrych trzech godzin podpięta była Demi. Poprawiła elektrody na brzuchu wiedźmy, by po chwili znowu sprawdzić parametry na ekranie. Z początkowego uśmiechu pozostał jedynie nieokreślony, pozbawiony wszelkich wyraźnych emocji, grymas. Wtedy zaczął się martwić. Kątem oka obserwował zdenerwowaną Dem, której cisza coraz bardziej zaczynała przeszkadzać. Mimo że sam był zestresowany, chciał ją jakoś uspokoić. Podszedł bliżej i zaczął spokojnie głaskać jej przedramię, ale zareagowała na to prawie alergicznie. Gwałtownie odepchnęła jego dłoń i dalej oczekiwała na to, co powie położna. Nie mógł się za to na nią złościć. Mieszanka zmęczenia, strachu, stresu oraz hormonów ciążowych zdecydowanie niczego jej nie ułatwiały.
- Zdaje się, że państwa synek jest już bardzo zmęczony porodem, bo jego tętno mocno spada podczas skurczów. – Położna w końcu odpowiedziała na ich nieme pytania, kręcąc głową na zapis KTG.
Wszystko nagle wymknęło mu się spod kontroli, jakby stał z boku, będąc jedynie obserwatorem. Demi zbladła jeszcze bardziej, o ile to w ogóle było możliwe i zaczęła płakać, spazmatycznie łapiąc powietrze, kiedy nadszedł kolejny skurcz. Za wszelką cenę próbował ją uspokoić, ale nie słuchała. Ani jego, ani obecnej z nimi położnej, która jako jedyna z ich trójki zachowała zimną krew. Kobieta wezwała dyżurnego lekarza, który po chwili zjawił się w ich sali i potwierdził wcześniejszą diagnozę swojej koleżanki. Starali się zachowywać opanowanie, ale widział na ich twarzach cień napięcia, co wcale nie wróżyło nic dobrego. A kiedy do obecnego już grona szpitalnego dołączyły dwie pielęgniarki w różowych uniformach i czepkach na włosach, wiedział już, że nic nie pójdzie według założonego przez nich planu. Wtedy właśnie zaczął się bać. Tak cholernie, że nie potrafił wydusić z siebie nawet słowa, tylko stał tam jak ten idiota, trzymając za rękę rozhisteryzowaną Demi i starał się nie przeszkadzać krzątającemu się iluzorycznym spokoju personelowi.
- Proszę przestać płakać tylko uważnie mnie posłuchać. Za chwilę zabierzemy panią na blok, gdzie wszyscy już na nas czekają i zrobimy cesarskie cięcie. Nie ma sensu już dłużej męczyć maluszka.
 Lekarz uśmiechnął się do nich pokrzepiająco, po czym kiwnął na pielęgniarki, które w mgnieniu oka odpięły ją od wszystkich możliwych kabli i kroplówek.
– Pan niestety będzie musiał zostać w poczekalni.
Nie odpowiedział, oszołomiony nadmiarem wydarzeń, tylko skinął twierdząco głową.
- Nie chcę! Nigdzie bez ciebie nie pójdę! Joe, powiedz im!
O ile jeszcze kilkadziesiąt sekund wcześniej go odepchnęła, tak teraz ponownie nie puszczała jego dłoni, zaciskając swoje drobne palce  tak mocno, że aż pobielały mu knykcie. Szlochała histerycznie, mimo próśb, by przestała płakać, a w dodatku nie pozwalała zbliżyć się do niej żadnej pielęgniarce, co mocno zagęściło atmosferę. Widział, że personelowi wyraźnie zależało na czasie i musiał jakimś cudem ją spacyfikować.
- Demi, musimy pomóc naszemu synkowi, przede wszystkim ty musisz to zrobić.
- Boję się…
- Nie masz, czego, wszystko będzie dobrze. Już nie długo powitamy go na świecie, całego i zdrowego, jasne? – Starał się brzmieć jak najbardziej przekonująco, uważając, by nie brzmieć, jakby za chwilę miał się rozpłakać. Ktoś w końcu musiał zachować zimną krew, albo chociaż sprawiać pozory.
- Ale ty nie wrócisz do domu?
Zaśmiał się nerwowo przez moment, zastanawiając się, jakim cudem mogła pomyśleć, że zostawiłby ją samą w takiej sytuacji. Ale nawet nie chciał o tym myśleć. Podniósł ich splecione dłonie do swoich ust i pocałował delikatnie jej nadgarstek.
- Nigdzie się stąd nie ruszam. Będę na was czekał, tak długo, jak długo będzie trzeba.
Dopiero wtedy poluźniła uścisk i pozwoliła mu odsunąć się od łóżka. Wtedy to do głosu udało dojść się położnej. Spokojnie, ale z wyraźną nutą empatii wyjaśniła Dem, że nie powinni tracić już więcej czasu, bo w obecnej sytuacji dla ich synka liczyła się każda minuta. W tym momencie jemu ścierpła skóra na karku i zakręciło się w głowie, a wiedźma zgodziła się oddać w ręce pielęgniarek. Nie czekali nawet chwili dłużej, w pośpiechu wywożąc z sali Demi na szpitalnym łóżku.


*          *          *
Chodził po korytarzu w tę i z powrotem, nerwowo obracając w palcach zapalniczkę, którą wygrzebał z tylnej kieszeni dżinsów. Właściwie to nawet nie pamiętał, jak się tu znalazł. Od momentu, kiedy ją zabrali do chwili znalezienia się w tym przeklętym miejscu niewiele kontaktował. Cały czas starał się oswoić z nową sytuacją, a strach nie pozwalał mu racjonalnie myśleć. Wiedział tylko, że kiedy siedział sam w pustej sali, przyszła po niego pielęgniarka o twarzy, której w ogóle nie kojarzył i przyprowadziła go w to przeklęte miejsce. Niestety nadal nic się nie zmieniało. Ciągle przechadzał się bezsensownie w tę i z powrotem, mając wrażenie, że zaraz oszaleje. Nie mógł znaleźć sobie właściwego miejsca. Cały czas czuł, jakby zawodził Demi, bo przecież obiecał jej, że będzie przy niej, a tymczasem siedział w poczekalni, kiedy ona pewnie przerażona leżała tam sama. Ta myśl niczego mu nie ułatwiała. Jak idiota spoglądał ciągle na zegarek, wiszący na jednej z wymalowanych na zimny odcień turkusu ścianie poczekalni. I choć za każdym razem miał świadomość, że nie upłynęło więcej niż piętnaście sekund, coraz poważniej denerwował się, zastanawiając, ile jeszcze wytrzyma bez żadnych wiadomości o Demi i małym.
Spróbował usiąść na krześle, ale udało mu się to tylko na chwilę. Jakoś nie potrafił znieść obecności innych czekających na jakiekolwiek wieści facetów, których zdenerwowanie udzielało się również jemu. A miał już wystarczająco wysoki poziom adrenaliny. Ponownie wstał i rozpoczął swoją wędrówkę, która zaczynała się przy recepcji, a kończyła na końcu korytarza przed dużymi szerokimi drzwiami prowadzącymi na blok. Powtórzył dystans chyba z dziesięć razy, zanim uznał, że to nie ma sensu. Ze złości ścisnął mocniej mały plastikowy przedmiot, który pod wpływem nacisku popękał. Kiedy już stracił nadzieję, że dowie się czegoś w ciągu najbliższej doby, usłyszał kroki, niosące się echem po wypolerowanej posadzce. Odwrócił się, a w jego stronę zmierzała pielęgniarka, uśmiechając się szeroko. Momentalnie się ożywił i poczuł chwilową ulgę. Nie wyglądała na osobę, która ma przynieść złe wieści.
- Ktoś bardzo chciałby się z panem przywitać.
Młoda, drobna blondynka, najwyraźniej w doskonałym humorze, oparła się o drewniany blat przy recepcji. Była ubrana identycznie jak jej koleżanki po fachu, które opiekowały się Demi na porodówce, tyle, że w odcieniu brudnej brzoskwini. Na jej widok kamień spadł mu z serca.
- Ze… ze mną? – Wydukał z trudem, chcąc upewnić się, czy aby na pewno nie mówiła do jednego z jego trzech towarzyszy w niedoli, siedzących na plastikowych krzesełkach tuż za nim.
- Pan Jonas, prawda?
Bez słowa skinął twierdząco głową.
- Więc na pewno z panem.
 Zaśmiała się krótko i przyjaźnie poklepała go po ramieniu, chociaż nadal był trochę skołowany. Zupełnie jakby był pijany, ale w obecnej sytuacji stawiał bardziej na stres oraz nadmiar kofeiny, którą spożył w ciągu ostatnich kilku godzin.
– Nie ma co się stresować, proszę za mną.
Ponownie skinął głową i poszedł za nią, a ręce trzęsły mu się ze zdenerwowania, jak jeszcze nigdy w życiu. Właściwie nawet nie zwracał uwagi, gdzie prowadzi go położna, bo zupełnie nie miał do tego głowy. Nadal nie mógł uwierzyć, że to wszystko działo się tak szybko. W ciągu ostatnich kilkunastu godzin balansował od złości, stresu i bezsilności, aż do euforii pomieszanej z ekscytacją. Mały wreszcie był już z nimi. Całkowicie realny. To było zdecydowanie dziwne uczucie. Po krótkiej chwili wypełnionej miarowym stukotem szpitalnych drewniaków towarzyszącej mu kobiety, weszli do jakiegoś niewielkiego wymalowanego na biało pokoju, w którym znajdowało się jeszcze kilka innych pielęgniarek. Jedna z nich zajmowała noworodkiem, leżącym na specjalnym stanowisku, krzyczącym w niebogłosy.
- Gratuluję, ma pan ślicznego, dzielnego syna. Waży niecałe dwa kilogramy i  czterysta gramów, i mierzy czterdzieści siedem centymetrów.
Oznajmiła mu korpulentna starsza pani, a jemu ścierpła skóra na karku, widząc, jak sprawnie manewruje ciałkiem jego synka na wszystkie strony.
– Dostał osiem punktów, ale proszę się nie martwić, bo bardzo dobrze sobie radzi.
Nieśmiało podszedł bliżej, przyglądając się poczynaniom położnej, która sprawnie radziła sobie z założeniem pieluszki ich niezadowolonemu marudzie, który nawet na chwilę nie przestał zanosić się płaczem, wijąc się przy tym jak piskorz. Był dużo mniejszy niż przypuszczał i bardzo drobny. Przez to tylko jeszcze bardziej obawiał się momentu, w którym przyjdzie mu trzymać go w ramionach. Pielęgniarka natomiast nic sobie nie robiąc z jego przerażonej miny, używała kolejnych dziwnych przyrządów, przed którymi malec starał się bronić, przeraźliwie płacząc.
 - A co z Demi? – Wydusił wreszcie z siebie, cały czas zapatrzony w syna. Do tej pory z ogólnego wzruszenia nie potrafił zdobyć się na nic więcej, prócz machinalnego przytakiwania.
- Wszystko w porządku. Jest jeszcze na bloku operacyjnym, lekarz zakłada właśnie szwy, a to może trochę potrwać. Nie wiemy dokładnie, kiedy wybudzi się z narkozy, ale dla pana mam zadanie specjalne… Proszę wyskakiwać z koszuli.
Kiedy dotarł do niego sens słów pielęgniarki, oderwał wzrok od synka i posłał jej kompletnie zdezorientowane spojrzenie, nie bardzo wiedząc, o co właściwie jej chodziło.
- No raz, raz, panie tato, synek radzi sobie dzielnie, ale jest zestresowany, bo nie ma przy nim mamy, więc musi pan nam pomóc go uspokoić.
Słysząc te słowa posłusznie drżącymi rękami rozpiął wszystkie guziki białej, wygniecionej już solidnie po całym tym ciężkim dniu, koszuli. W końcu teraz to młody był najważniejszy. I Demi, o którą ciągle nie przestawał się martwić. Ale skoro w jej sprawie nic nie mógł poradzić, to chciał jak najlepiej przysłużyć się temu maleńkiemu, rozwrzeszczanemu cudowi, leżącemu w samej pieluszce w plastikowym łóżeczku w rogu pomieszczenia. Zastanawiał się, czy aby na pewno nie jest mu zimno no i, dlaczego go nie ubrały, ale zanim zdążył o cokolwiek spytać, uzyskał swoją odpowiedź.
- Proszę tu teraz usiąść, zaraz położę panu synka na piersi i przykryję go pieluszką.
Usiadł na wskazanym mu przez kobietę materiałowym, ogromnym zielonym fotelu z oparciem w pozycji półleżącej, a chwilę później położna ostrożnie położyła mu synka na klatce piersiowej i poinstruowała fachowo, jak powinien go podtrzymywać. Cholernie bał się, żeby nie zrobić mu krzywdy, bo był tak obezwładniająco kruchy i bezbronny, ale już po chwili, zupełnie odpłynął. Leżał na brzuszku, z podkulonymi nóżkami, całkowicie przylegając do jego skóry. Na początku mocno protestował i wiercił się niespokojnie, co trochę go przeraziło, bo bał się, że jeszcze go upuści. Na całe szczęście, kiedy zaczął głaskać go po pleckach, powoli zaczął się uspakajać, przymykając oczka. Mógł wreszcie dokładnie mu się przyjrzeć. Patrzył na malutką główkę, spoczywającą na jego piersi, z gęstą, czarną czupryną, na maleńki, lekko zdarty nosek, na różowe usteczka, którymi chciał chyba wszystkim pokazać, że jest głodny i coś ścisnęło go mocno w środku.
- Masz głosik po mamie, wiesz? I jesteś tak samo silny, jak ona. – Pojemność płuc zdecydowanie odziedziczył po wiedźmie, ale na szczęście skończył już tego dobitną prezentację. Zauważył, jak młody zaciska swoje, drobne, śliczne paluszki w piąstki i zdziwił się, że ma takie długie paznokcie.
- Oby tylko nie był takim histerykiem, jak mamusia.
Położna włączyła się w jego monolog i uśmiechnęła przyjaźnie, wypełniając na stojąco jakieś papiery. Nie skupiał się na jej słowach, wpatrując w syna. Jedyne, co się liczyło to to, że był zdrowy, mimo że pospieszył się na świat miesiąc przed terminem.
- Gdy się obudzi, nakarmi go pan.
- Ja? - Był zaskoczony, bo tego się nie spodziewał. Nie wiedział, czy ma się do tego przygotować, czy się do tego nadaje, ale położna nie wyglądała na przerażoną tym pomysłem, więc i on starał się nie martwić.
- Po narkozie Demi będzie dostawała mocne leki i nie będzie jeszcze w stanie, a maluszek musi mieć siłę, żeby pokazać mamusi, że wszystko z nim w porządku.
Był pewien, że to ją ucieszy i uspokoi. Po traumie związanej z porodem potrzeba jej było odrobiny oddechu i utulenia syna w ramionach. Sam nie mógł się na niego napatrzeć, więc ona po prostu zwariuje ze szczęścia.
- Powinien się pan przygotować na całodobowe czuwanie, bo mama niestety nie będzie mogła wstawać. Ale w razie problemów proszę wołać którąś z moich koleżanek, na pewno pomogą.
Wyrwała go z zamyślenia i kolejnych zachwytów nad najmłodszym z Jonasów. Młody rozprostował paluszki u lewej rączki, ale nie otworzył oczek. Spał w najlepsze i chyba było mu wygodnie.
- Ale teraz korzystajcie i odpoczywajcie, bo czekają was długie godziny.

*          *          *
Nie spał od kilkunastu godzin, ale mimo to nie był zmęczony, skacowany, czy padnięty. Wręcz przeciwnie. Jego ciało zdawało się zupełnie nie odczuwać długiego okresu bez jakiegokolwiek odpoczynku, dzięki sporej dawce adrenaliny, która uderzyła mu do głowy, kiedy spanikowana Demi zadzwoniła do niego, oznajmiając, że właśnie odeszły jej wody. Ciąg późniejszych wydarzeń momentami stanowił zamazany film, zupełnie, jakby jego umysł wyłączał się wtedy na dobrych kilkanaście sekund, pozostawiając po tym ślad w postaci niewielkiej czarnej dziury, ale to mógł tłumaczyć mimowolną reakcją zmęczonego organizmu na brak snu.
Naprawdę myślał, że był przygotowany na wszystko. W pracy wiele razy musiał radzić sobie z sytuacjami kryzysowymi, więc z góry założył scenariusz, w którym lepiej, bądź gorzej, ale poradzi sobie ze stresem. Przecież tylu facetów dawało radę, a on wcale nie był od nich gorszy. Takimi tekstami pocieszał się, pędząc na złamanie karku do szpitala zaraz po zaskakującym telefonie. Patrząc na to teraz chłodnym okiem, sam śmiał się z własnej głupoty. Zawsze myślał, że poród to chwila, nie więcej, niż godzina lub dwie, ale na pewno nie dziesięć, jakby tego mało, zakończone chaosem, spowodowanym decyzją o pilnej cesarce. Bał się i to cholernie. W jednym momencie wszystko zaczęło toczyć się błyskawicznie. Tłok na sali, panika Demi, jej płacz i wyszarpywanie się bezradnym pielęgniarkom. Dziękował Bogu, że jakimś cudem udało mu się ją uspokoić, bo inaczej… Nie chciał nawet myśleć, co by mogło się stać. To nie miało nic wspólnego z przyjemnym oczekiwaniem na narodziny wyczekiwanego dziecka, jak w tych wszystkich beznadziejnych programach w telewizji. Dla niego był to istny horror pod każdym względem. Czasu, bo przecież wszystko zaczęło się miesiąc za wcześnie. Bezradności, podczas oglądania cierpiącej Dem i niemożność zrobienia czegokolwiek, by jej ulżyć. Komplikacji, które na dłuższy moment dosłownie zwaliły go z nóg. Tam w poczekalni miał kilka porządnych chwil zwątpienia. Dopiero, kiedy pielęgniarka oznajmiła mu, że jego syn jest na świecie, a z Demi też wszystko dobrze mógł wreszcie odetchnąć pełną piersią.
Przez blisko godzinę, dokładnie instruowany przez pielęgniarki, nie wypuszczał z objęć swojego maleńkiego cudu. Ale w końcu musiał oddać go w ręce personelu, w celu przeprowadzenia dodatkowych badań. Mimo że radził sobie bardzo dobrze, wierząc słowom pediatry, musieli upewnić się, czy aby na pewno wszystko jest w porządku. Obserwował przez szybę, jak powoli wszelkie dodatkowe czynności dobiegały końca. Na całe szczęście, bo serce krajało mu się, kiedy tylko słyszał przeraźliwy płacz syna, podczas pobierania krwi i innych czynności, które niespecjalnie mu się podobało. Wiedział doskonale, że nie działa mu się tam żadna krzywda, ale ciężko było mu na to patrzeć.
- Joe…
Nawet na chwilę nie oderwał wzroku od pierworodnego, gdy z kompletnie innego wszechświata, wyrwał go ciężar czyjejś dłoni, która spoczęła na jego ramieniu. Robert. Był pierwszą i jak na razie jedyną osobą, z którą podzielił się wielkimi wieściami. Nie chciał robić zbędnego szumu, szczególnie, że póki, co Dem nie była jeszcze w stanie przyjmować żadnych gości. Próbował jeszcze z jej telefonu dodzwonić się do pani De la Garzy, ale łapała go poczta, więc wywnioskował, że jeszcze znajdowała się na pokładzie samolotu. Co do reszty, napisał już nawet krótkiego sms-a i zaznaczył kilku odbiorców, ale wstrzymał się z jego wysłaniem. Chciał, żeby najpierw Demi poznała małego.
- Wuju… - Nie bardzo mógł wydusić z siebie cokolwiek więcej. Cieszył się ogromnie i chyba po raz pierwszy w życiu miał ochotę po prostu popłakać się ze wzruszenia. To było przedziwne, ale przyjemne uczucie. Był ojcem. Nadal brzmiało to nieco abstrakcyjnie, ale powtarzał sobie to w głowie już tyle razy, że powoli zaczął przywykać do tej myśli. Kątem oka zobaczył, jak Rob pokiwał głową, uśmiechnął się i ponownie poklepał go po ramieniu, nie wymagając żadnych słów. On wiedział. Nie miał własnych dzieci, ale rozumiał, jak to jest przeżywać cud narodzin.
- To mój wnuk?
Spytał po dłuższej chwili, lokując wzrok dokładnie w tym samym punkcie, co on. Mały spał spokojnie zawinięty ciasno w szpitalną białą chustę w niebiesko różowe pasy. Plastikowe przezroczyste łóżeczko na kółkach zdawało się ogromne w porównaniu z jego niewielkim ciałkiem. Pokiwał twierdząco głową. Rob, jak nikt inny zasługiwał na miano dziadka i chciał, by mały w przyszłości tak właśnie go nazywał. Myślami jednak znów był daleko. Pielęgniarki obiecały, że powiedzą mu, kiedy Dem wreszcie się obudzi, ale czas ciągnął się niemiłosiernie. Na całe szczęście wszystko było w porządku. Po prostu nie najlepiej zniosła narkozę, ale to podobnież zdarzało się bardzo często. Najważniejsze było, że nic już nie zagrażało ani jej, ani ich małemu synkowi, którego chciał, by wreszcie poznała.
- Wygląda zupełnie, jak ty, gdy się urodziłeś.
- Naprawdę? – Kiedy wpatrywał się w jego pomarszczoną różową twarzyczkę nie rozważał, do kogo właściwie jest podobny. Liczyło się jedynie to, że wszystko z nim w porządku, radził sobie z oddychaniem i nie musieli przenosić go do inkubatora. Chociaż przyglądając się uważnie, faktycznie, wuj miał sporo racji.
- Tak, pamiętam, gdy zobaczyłem cię na oddziale noworodkowym. Byłeś nie do pomylenia. Wśród łysych główek, jako jedyny miałeś czarne, gęste włosy. I prawie nie płakałeś, budziłeś się tylko na jedzenie, a twoja matka urządzała histerie, bo myślała, że coś ci dolega.
Tak, to zdecydowanie pasowało do jego rodzicielki. Odkąd pamiętał, zawsze wszystko wokół musiało być idealne, dopięte na ostatni guzik i nigdy nie przewidywała jakichkolwiek ustępstw od swoich wygórowanych standardów. Czasami miało to swoje plusy, jednakże wraz z dorastaniem jej nadmierna troska zdecydowanie uprzykrzała życie, tak jemu, jak Nickowi i Kevinowi. Chociaż teraz powoli zaczynał ją rozumieć. Patrzył na swojego malutkiego bezbronnego synka, wiedząc, że zapewne będzie jednym z najbardziej nadopiekuńczych ojców we wszechświecie. A przynajmniej przez kilka pierwszych miesięcy. Nawet nie chciał myśleć, co mogłoby być z nim i Dem, gdyby akurat nie znajdowali się w szpitalu. Na całe szczęście, wszystko dobrze się skończyło.
- A jak czuje się Demi? Wszystko w porządku?
- Odsypia narkozę. Zaczęła rodzić naturalnie, ale wystąpiły jakieś komplikacje i lekarz szybko zdecydował o cesarce. – Nawet na samo wspomnienie o ostatnich wydarzeniach sprawiało, że przechodził go nieprzyjemny dreszcz. Pamiętał panikę w oczach wiedźmy, gdy lekarz oznajmił, że muszą jak najszybciej zrobić tę nieszczęsną cesarkę. Prawdę powiedziawszy sam bał się jeszcze bardziej, niż ona, ale zachował resztki chłodnego umysłu, choć wcale nie było to proste. Bo gdyby się tam rozkleił, to Dem nie pozwoliłaby się nawet dotknąć niczemu winnym pielęgniarkom.
- Pogratuluj jej ode mnie, gdy się obudzi i powiedz, że jeszcze ją odwiedzę.
Rob odkąd pamiętał lubił Demi i nigdy nie dał powiedzieć mu na nią złego słowa. Kiedyś nawet podejrzewał, że wuj miał do niej zwykłą słabość. W końcu naprawdę niczego jej nie brakowało, ale teraz w to wątpił. Wiedźma była inteligentna, zabawna, pracowita oraz lojalna, czyli posiadała wszystkie cechy, jakie Robert cenił sobie u podwładnych. No a poza tym, ostatnią rzeczą, o jaką mógłby ją podejrzewać byłoby załatwianie czegokolwiek przez łóżko. Szczególnie po tym, jak długo nie pozwalała mu na siebie spojrzeć w biurze, żeby przypadkiem nikt z firmy nie domyślił się, że byli ze sobą.
- Myślę, że wam się ułoży. Nie mówię, że teraz, ale kiedyś na pewno.
Przytaknął wujowi, uśmiechając się delikatnie. Też w to wierzył. Nawet odrobinę bardziej, niż jeszcze wczoraj, kiedy szukał rozgrzeszenia na jego skórzanej kanapie w salonie. To właśnie do niego zadzwoniła, gdy odeszły jej wody, nie chciała wypuścić go z sali nawet na chwilę i to jego dłoń trzymała, kiedy kolejne skurcze stawały się coraz trudniejsze do zniesienia. To wiele dla niego znaczyło. Miał nadzieję, że dla niej również, ale nie zamierzał niczego przyspieszać. Oboje musieli powoli odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Tym razem już realnie zwracając uwagę na małego, żywotnego człowieka, który dawał o sobie znać znacznie bardziej dosadnie, niż kolejnymi kopniakami w żebra. Teraz to on był najważniejszy. Dla niego musieli się pozbierać i załatwić całą tę pogmatwaną sprawę. Do tej pory z przymrużeniem oka wysłuchiwał opinii wszystkich doświadczonych rodzicielstwem znajomych, którzy opowiadali, jak to życie nagle zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni. Ale faktycznie tak było. Jeszcze kilka godzin temu rozpaczał, bo Demi nie chciała go znać, a teraz najważniejsze stało się, żeby mały miał prawdziwy kochający dom, dwoje zgodnych rodziców i żeby już nigdy więcej nie był takim wiercipiętą.
- Powiadomiłeś matkę?
Na samo wspomnienie o tym, że w końcu będzie musiał skonfrontować się z Denise Jonas, zrzedła mu mina. Nikt przy zdrowych zmysłach, nie wychodził jej naprzeciw. A on pchał się w paszczę lwa. Zamierzał jej oznajmić, że została babcią, a matką dziecka jest jego asystentka, której ona szczerze nie znosiła.
- Jeszcze nie. – Odpowiedział krótko, a dobry nastrój prysł w jednej chwili.
- Joe, masz zamiar ukrywać przed nią fakt, że ma wnuka do osiemnastki swojego syna?
W obecnej sytuacji było mu to całkiem na rękę. Matka prędzej czy później, zawsze dowiadywała się o wszystkim, co razem z braćmi próbowali przed nią ukryć. Pogodził się z myślą, że i tym razem będzie tak samo. Jednak póki, co tak on, Demi oraz ich mały synek potrzebowali przede wszystkim świętego spokoju.
- Mama nie lubi Demi, nigdy jej nie zaakceptuje i nie chce, żeby rzucała swoje kąśliwe komentarze za każdym razem, gdy będą w tym samym pomieszczeniu. – Wyobraził sobie, jak dochodzi pomiędzy nimi do karczemnej awantury, bo wiedźma pewnie nie pozostałaby jej dłużna.
- Ale to jest jej wnuk, musi się o nim, jak najszybciej dowiedzieć. Po za tym chyba naprawdę jej nie doceniasz, twoja mama może i ma charakterek, ale potrafi okazać serce. Spytaj Kevina…
Zainteresował go temat podjęty przez wuja, jednak nie zdążył się już dowiedzieć, o co dokładnie ma spytać starszego brata, bo wyszła do nich starsza, nieco niższa z dwóch pielęgniarek. Momentalnie zastygł w bezruchu. Miał nadzieję, że nic złego się nie stało, a wyniki badań były jak najlepsze.
- Czy… wszystko w porządku? – Wydusił z siebie, o mało nie mdlejąc. Nigdy wcześniej nie bał się tak o czyjeś zdrowie.
- Jak najbardziej. Wszystkie odruchy prawidłowe, nie ma problemu z oczkami i pediatra był z niego bardzo zadowolony. Pobrałyśmy mu też krew i podałyśmy tlen, ale spokojnie to nic strasznego, po prostu jeszcze ciężko przywyknąć mu do jednoczesnego oddychania i ssania.
- Jest pani pewna? – Zachowywał się, jak jego własna matka, ale nic nie mógł na to poradzić.
- Tak proszę, mi wierzyć.
Uśmiechnęła się do niego, zapewne, będąc przyzwyczajoną do nadopiekuńczych rodziców. No cóż, nie zamierzał się tego wstydzić. Tu chodziło przecież o jego syna.
- I myślę, że malec bardzo chciałby, żeby przyszedł do niego ktoś bliski… Zapraszam panów.
Wskazała im gestem drzwi, a oni weszli do pomieszczenia. Rozglądając się wokół stwierdził, że było tam bardziej sterylnie, aniżeli w kuchni jego własnej matki. Wszystko utrzymane było w bieli, prócz zielonych plastikowych krzeseł dla odwiedzających dzieci rodziców oraz wyłożonej szarym linoleum podłogi. Punktowe przytłumione światło miało służyć zapewne kojąco na oczka małych maruderów. A przynajmniej tak działało na jego syna. Gdy podeszli do przezroczystego łóżeczka, w którym leżał najmłodszy z Jonasów spojrzał w bok na wuja. Niebieskie oczy błyszczały mu z zachwytu, a na twarz wstąpił ciepły uśmiech. Wcale nie dziwił się Robertowi, jego samego również rozczulił ten widok. Mały prawie topił się w błękitnym body w gwiazdki, najmniejszym, jakie Demi zapakowała do szpitalnej torby. Szara czapeczka z uszami, spod której wystawały gęste ciemne włoski, zsuwała mu się na oczy, a pielęgniarki podwinęły mu nawet rękawki, przez co wydawał się jeszcze mniejszy i drobniejszy, niż był w rzeczywistości.
- Tak, jak mówiłem wcześniej, skóra zdjęta z ciebie Joe.
Wuj najostrożniej, jak tylko potrafił wskazującym palcem pogłaskał małego po różowym policzku, na co ten tylko przez sen zaczął ruszać usteczkami. Naprawdę ciężko było mu opisać, jak bardzo dumny był z tego małego, przesłodkiego arcydzieła. Była to najbardziej udana i jednocześnie spektakularna wpadka, której w żadnym wypadku nie żałował. Tego był pewien.
- Wiesz, może nie wspominaj o tym Demi.
- Nie będę musiał, sama to zauważy.
Obaj zaśmiali się cicho, kiedy malec rozkosznie się przeciągnął, jednocześnie zahaczając paluszkami o cienką rurkę z tlenem, która wyraźnie mu przeszkadzała. Faktycznie, dorobił się własnej miniaturowej kopii.

 *          *          *

Usłyszała, jakby przez mgłę znajomy głos. Zupełnie jednak nie wiedziała, co się z nią dzieje. Spróbowała otworzyć oczy, ale nie miała wystarczająco siły. Powieki zdawały się jej ciężkie, zupełnie jakby były z ołowiu. Nie mogła też nic powiedzieć, ani choćby ruszyć ręką. Przeraziło ją to nie na żarty.
Jeszcze nigdy nie czuła się tak bezwładna. Zupełnie, jakby wszelka energia uleciała gdzieś daleko, a ciało odmówiło jakiejkolwiek współpracy. Starała się jednak nie panikować. Zamiast tego wzięła kilka głębszych oddechów, by uspokoić się nieco. To również okazało się ogromnym wysiłkiem. Po krótkiej chwili postanowiła znów spróbować otworzyć oczy. Jakimś cudem jej się udało. Momentalnie oślepiło ją bardzo jasne światło i musiała zamrugać kilkukrotnie, żeby jakoś się do niego przyzwyczaić. W tym tez momencie poczuła mrowienie w palcach oraz ból. Przeszywający. Pulsujący. Jeszcze nigdy tak bardzo nie cierpiała. Dopiero po chwili zorientowała się, że jest w szpitalu. A wtedy momentalnie powróciła pamięć porodu, bolesnych skurczów, aż wreszcie swojej paniki oraz widoku twarzy anestezjologa, który zakładał jej maskę, przez którą oddychała może trzy sekundy, zanim wokół zrobiło się kompletnie ciemno.
- Hej. – Ponownie ten sam głos, tym razem zwracał się do niej. Choć nadal było to dla niej wysiłkiem, odwróciła głowę, by spojrzeć w kierunku, z którego dochodził.
Joe. Siedział na plastikowym krzesełku nieopodal jej łóżka, trzymając najostrożniej maleńkie zawiniątko, do którego uśmiechał się czule. Poznała szary rożek w błękitno-czerwone sówki, który kupiła na wyprzedaży kilka tygodni wcześniej i już wiedziała, że z małym wszystko było w porządku. A bała się przeogromnie. Synek urodził się w końcu miesiąc za wcześnie, w dodatku z powodu cesarki i narkozy nie miała nawet okazji usłyszeć jego płaczu. Ale teraz kamień spadł jej z serca.
- Ktoś się za tobą bardzo stęsknił.
- Daj mi go. – Wychrypiała wreszcie zniecierpliwiona. Mimo że nie miała siły kiwnąć palcem, pragnęła jak najszybciej zobaczyć swojego malutkiego księcia.
Joe spełnił jej prośbę i bardzo delikatnie ułożył synka w ramionach, podtrzymując go cały czas w razie, gdyby nie miała siły sama go utrzymać. Momentalnie po jej policzkach popłynęły łzy, a na usta wkroczył ogromny, choć nadal trochę wymęczony, uśmiech. Nie mogła oderwać od niego wzroku. I nawet nie chciała. Gdyby ktoś prawie dziewięć miesięcy temu powiedział jej, że będzie cieszyć się z narodzin tego małego człowieka, który terroryzował ją, co noc, to nie uwierzyłaby. A jednak. Trochę za wcześnie, ale i tak fantastycznie było móc go przytulić. Dwoje ciemnych oczu wpatrywało się w nią intensywnie. Zastanawiała się, czy ją rozpoznał. – Nareszcie mogę się tobą nacieszyć, skarbie. I nie musisz się już niczego bać, mamusia jest przy tobie. – Pocałowała go w czółko, uważniej się przyglądając. Miał mnóstwo ciemnych całkiem długich, jak na noworodka włosów, które wystawały spod zsuwającej mu się czapeczki, drobny nosek, wielkie oczy i najpiękniejsze usteczka na świecie. - Czy wszystko z nim w porządku? - Spytała Joe’go, który upewniwszy się, że małemu nic nie grozi odsunął się na bezpieczną odległość, mimo wszystko cały czas uważnie ich obserwując. Nadal miała mętlik w głowie, jeśli chodziło o ich relację, ale nie zawahała się nawet przez moment, kiedy odeszły jej wody. Podczas porodu chciała mieć przy sobie tylko jego, teraz również niepotrzebny był jej nikt więcej.
- Tak, pielęgniarki mówią, że jest silnym i dzielnym okazem zdrowia, nie mamy się, czym martwić.
- Jestem z ciebie dumna, kochanie. – Znów go pocałowała i pogłaskała po rączce. Był maleńki. Mniejszy, niż zakładała, ale miał wszystkie dziesięć paluszków oraz wszystko inne na swoim miejscu, a to było najważniejsze. Jej mały, dzielny, idealny synek.
- A ty, jak się czujesz, Dem?
Przysiadł na fotelu obok łóżka, a jej od razu przypomniała się tamta noc, gdy trafiła do szpitala i błagała go, by nie wracał do domu, a on jej posłuchał i został z nią do rana. Nie wiedziała, co mu odpowiedzieć. Jakaś część jej chciała mu dać do zrozumienia, że nie potrzebuje jego fałszywej troski i powinien zająć się wyłącznie ich synkiem. Z drugiej zaś strony, była mu wdzięczna i nie sądziła, że jego zainteresowanie było udawane i spowodowane tylko tym, że tak wypada. W końcu przez kilka godzin jej wrzasków, pisków oraz wyzwisk ciągle przy niej siedział. Nieważne, jak bardzo się na nim wyżywała, sfrustrowana narastającym bólem w połączeniu ze stresem oraz brakiem postępów, nie obrażał się na nią, pomagając jej przy prysznicu, podając wodę i masując plecy. Spisał się na medal, chociaż ona zachowywała się, jak rasowa jędza.
- Wszystko mnie boli. – Wyznała w końcu, prawie płacząc. Dół brzucha, gdzie znajdowała się rana po cesarce palił ją żywym ogniem przy każdej najmniejszej próbie ruchu. – Ale przynajmniej on ma się dobrze.
- Może zawołam pielęgniarkę, żeby przyniosła ci coś przeciwbólowego?
Podnosił się już, by zapewne ulżyć jej w cierpieniu, ale złapała go za rękę i posadziła z powrotem w fotelu. Wyglądał na nieco zaskoczonego.
- Siadaj. Nie chcę żadnych prochów, bo po nich od razu zasypiam, a ja nie chcę spać. – Przespała już wystarczająco dużo czasu, by stwierdzić, że sen w niczym jej nie pomagał. Budziła się jedynie bardziej rozbita i obolała. O dziwo, Jonas nie oponował tylko przytaknął nieznacznie głową. – Poza tym mam przy sobie najlepszy środek przeciwbólowy. – Spojrzała na synka, uśmiechając się szeroko. Ten ból wart był widoku dwóch ogromnych, brązowych oczu, które teraz się przymykały. Nigdy nie myślała, że można kochać kogoś tak mocno, jak ona właśnie zaczęła kochać swojego małego mężczyznę. – Ale czy mógłbyś położyć go obok mnie na łóżku? – Nie miała siły dłużej trzymać go na rękach, a nie chciała się z nim rozstawać, więc wybrała najlepsze wyjście. Joe ponownie bez słowa spełnił jej prośbę, a ona obserwowała, jak ostrożnie, a jednocześnie pewnie trzyma synka w ramionach, by za chwilę położyć go obok niej. Na tyle, na ile było to możliwe, wsparła się na łokciu, by móc patrzeć i podziwiać go. Joe przysiadł na łóżku obok niej. Przez chwilę nic nie mówili. – Śliczny jest.
- To prawda.
Spoglądała naprzemiennie na twarzyczkę syna i Joe’go, zastanawiając się, jakim cudem wcześniej tego nie zauważyła. W tym momencie mały przeciągnął się rozkosznie, a jej oczom ukazała się biało-niebieska opaska na jego rączce z napisem JONAS. Westchnęła głośno.
- Jest do ciebie bardzo podobny. I ma twoje nazwisko. – Czekała na jego odpowiedź. Nie mieli czasu by przedyskutować pewne sprawy, w tym również tego, czyje nazwisko będzie nosił ich syn. Najwyraźniej jednak Joe postanowił o tej sprawie zdecydować za nią.
- Do ciebie też jest i ma moje nazwisko, bo jest moim synem.
Przewróciła teatralnie oczami. Nie wierzyła w to, ale chyba zaczynała się z nim droczyć, jak za starych, trochę lepszych dla ich relacji czasów. Chociaż czasem tęskniła za naumyślnym spóźnianiem się i graniem mu na nerwach, tylko po to, żeby doprowadzić go do szewskiej pasji. Teraz wszystko się pokomplikowało.
- Tak, ciekawe, jak on nawet robi tą samą irytującą minę, co ty. – Odpowiedziała mu szybko. Nie dodała tylko, że ona uwielbiała, jak ją robił. To by było jednak za dużo.
- Musisz pogodzić się z tym, że jesteśmy, jak dwie krople wody.
- Może będzie mieć mój charakter.
- Och, oby nie.
Miała ochotę odpowiedzieć mu coś na tę jego zaczepkę, ale do sali weszła położna, a mały doszedł do wniosku, że czas najwyższy dać mamusi popis swoich wokalnych umiejętności. Kompletnie bez widocznego powodu zaczął głośno płakać, a ona nie mogła nic z tym zrobić, bo nawet nie miałaby siły, żeby samodzielnie go podnieść. Joe widząc jej spanikowaną minę, poderwał się na równe nogi i wziął go szybko na ręce. Przytulił go do siebie delikatnie kołysząc. Zastanawiała się, gdzie on się tego nauczył.
- Może jest głodny? Albo domaga się zmiany pieluszki? – Położna od razu podeszła do Joe’go i małego, zaglądając mu przez ramię.
- Nie sądzę, karmiłem go piętnaście minut temu, a wcześniej zmieniłem pampersa. Pielęgniarki pokazały mi, jak to zrobić.
Cholera! Przez ten przypływ radości i ogólne zamieszanie zapomniała nawet zapytać, czy już jadł. Czuła się, jak wyrodna matka, ganiąc się jednocześnie w duchu za takie zachowanie. Poczuła się trochę zepchnięta na boczny tor, bo Joe zdawał się wiedzieć i zajmować ich synkiem dużo bardziej, niż ona.
- No, no, taki zaangażowany tatuś to skarb.
Jonas spojrzał na nią z satysfakcją wymalowaną na twarzy i miną mówiącą „Widzisz, wszyscy uważają, że jestem cudowny”, a ona prychnęła po cichu. Chociaż ich syn chyba również uważał obecność tatusia za działającą cuda, bo po chwili się uspokoił, a Joe pochylając się nad nim szeptał coś prawie bezgłośnie. Żałowała, że nie mogła usłyszeć, co takiego.
- To może po prostu lubi sobie pomarudzić.
- Och, doprawdy, ciekawe, po kim by to miał…
Joe znów na nią spojrzał. Kiedy byli razem twierdził, że jej marudzenie jest urocze i robił wszystko, by jak najszybciej temu zapobiec. Być może tak naprawdę nie znosił tego, a mówił tak, by dała się nabrać. Właśnie, dlatego mu nie ufała i była ciekawa, ile czasu potrwa to jego zaangażowanie i troska. Miesiąc? Pół roku? Rok?
- Myślałam, że będę karmić piersią. – Czuła się szczerze zawiedziona. Dużo o tym czytała i stwierdziła, że będzie stosować tą praktykę przynajmniej przez pierwsze trzy miesiące życia małego. To podobno bardzo zbliżało do siebie matkę i dziecko, no a poza tym było najbardziej odpowiednie dla jego zdrowia i rozwoju. A teraz nie mogła robić nawet tego. Nie dość, że fizycznie czuła się przeokropnie, to jeszcze psychicznie staczała się coraz bardziej, bo wydawało się jej, że zawodzi w ten sposób własnego synka. Nie chciała jednak dać po sobie poznać, że jest jej z tym źle.
- Oczywiście, ale nie dzisiaj, kochana. Proces laktacji po cesarce zaczyna się później, niż po porodzie naturalnym, ale jutro będziesz przystawiać swojego syna, jak najczęściej się da. Pokażę ci, jak karmić, by dla ciebie było to bezbolesne, a i żeby on się najadał.
- To dobrze. – Trochę się uspokoiła i pocieszyła, że jeszcze nic straconego.
- A teraz się z wami pożegnam, bo widzę, że jesteście oboje w dobrych rękach. W razie jakichkolwiek problemów, wołajcie mnie.
Znów zapadła pomiędzy nimi cisza i zrobiło się odrobinę bardziej niezręcznie. Pomyślała nagle, że chciałaby mieć swoją mamę przy sobie. Ona na pewno pomogłaby jej uporządkować ten emocjonalny konflikt, który miała w głowie. Była ciekawa, czy rodzicielka już doleciała, czy jeszcze nie. Joe znów położył małego obok niej i usiadł w fotelu.
- Demi…
- Tak?
- Powinniśmy wybrać mu jakieś imię.
Przyznała mu rację. W czasie ciąży nie poświęcała temu tematowi zbyt wiele czasu, bo tak poradziła jej mama. Diana uważała, że jak już weźmie syna w ramiona, to poczuje, jakie imię będzie do niego pasować. Wtedy brzmiało to całkiem rozsądnie, ale że jej poród wyglądał inaczej, niż to sobie wyobrażała, to jednak nie czuła nic. Zupełnie nic.
- Masz jakieś propozycje? – Spytała Joe’go, mając nadzieję, że on i w tym okaże się lepszy od niej.
- No nie wiem, podoba mi się imię Theo, ale jakoś mi do niego nie pasuje.
Ponownie musiała się z nim zgodzić, co nawet jej wydało się dziwne. Ale prawdą było, że to imię zupełnie nie pasowało do ich małego księcia.
- A ja lubię imiona Brian i Evan. Oba nosili chłopcy, którzy podobali mi się w czasach liceum. – Joe prychnął, a ona zaśmiała się w duchu. Rzeczywiście tak było, a poza tym to były fajne, ponadczasowe imiona, nic ekstrawaganckiego, czy egzotycznego.
- Już wolałbym Gregory’ego lub Isaiaha.
Albo jej się zdawało, albo był zazdrosny. Przeklęła w duchu swoją naiwność. Oczywiście, że bardzo chciała, żeby tak było. Bo wtedy by mu na niej zależało.
- Naprawdę chciałbyś, żeby nasz syn miał na imię Greg? Już lepszy będzie Blake. – Znów podała mu swoją propozycję, ale tylko się skrzywił. I to podobno to ona była marudą.
- Blake to imię dla dziewczyny.
- Ach, to znajdź jakieś lepsze, jeśli to ci się nie podoba.
Obserwowała, jak Joe zastanawia się nad czymś usilnie. W tym czasie mały, bezimienny jeszcze cud, kichnął porządnie trzy razy, ale się nie przebudził. Zauważyła, jak bardzo topił się najmniejszych ubrankach, jakie zapakowała do jego szpitalnej torby. Miał nawet podwinięte rękawki, żeby aż tak to nie przeszkadzało. Była zła, że jednak nie kupiła kilku par śpiochów w mniejszych rozmiarach, ale mama i Ali zgodnie twierdziły, że się nie przydadzą, bo takie maluchy bardzo szybko rosną. Żałowała, że ich posłuchała, jednakże nie zamierzała ich obwiniać. Żadna w końcu nie mogła przewidzieć, iż jej mały skarb niecierpliwość odziedziczy po swoim tatusiu i przyjdzie na świat o miesiąc za wcześnie. A może… może powinna poprosić Joe’go, by pojechał do sklepu i dokupił coś bardziej pasującego. Szybko jednak odrzuciła tę myśl. Nie, nie mogła go obciążać jeszcze tym. Poza tym wolała, gdy był na miejscu, razem z nią i z małym. Może później poprosi o to Court. Jej przyjaciółka uwielbiała robić zakupy.
- Może… może nazwiemy go Nathan?
Joe, w końcu się odezwał, oczekując jej reakcji i akceptacji. Nathan… To było ładne, bardzo melodyjne imię. Po raz tysięczny spojrzała na swojego malutkiego synka, tym razem jednak w myślach nazywając go Nathanem. Faktycznie to imię pasowało do niego, jak ulał. Nie było też ani za długie, ani specjalnie udziwnione. W sam raz dla takiego małego człowieka. Nathan Jonas.
- Pasuje mi. Nathan… - Rozczuliła się i poprawiła mu czapeczkę. Według niej było tu na nią za gorąco, ale może tylko ona miała takie wrażenie. Zanotowała w pamięci, by zapamiętać o to położną lub pielęgniarkę. Było jeszcze tyle rzeczy, których musiała się nauczyć, ale na razie nie miała na to siły.
- Nasz Nate.
- Nasz Nate. – Powtórzyła za Joe i uśmiechnęła się do niego, po raz pierwszy od kilkudziesięciu godzin, naprawdę szczerze. Żałowała, że nie kochał jej tak samo mocno, jak Nathana. Miała jednak nadzieję na jego starania w zapewnieniu mu prawdziwej rodziny i jak najlepszego dzieciństwa. W końcu jakoś udawało im się dogadywać. Dalej nie mogło być gorzej.

  
*          *          *
         Courtney przekręciła się na plecy i wyciągnęła się na wyjątkowo twardym, o dziwo, całkiem wygodnym materacu. Nie miała zielonego pojęcia, która mogła to być godzina, mimo wszystko jednak specjalnie jej to nie przeszkadzało. W danej chwili poszukiwanie własnej komórki nie należało do największych priorytetów. Na pewno nie był to wczesny ranek, bowiem promienie słońca wpadające do pomieszczenia przez niezasłonięte niczym okna, świadczyły raczej o nadchodzącym południu, niż o niedawnym wschodzie. Ostatnimi czasy przywykła do wczesnego rozpoczynania weekendów. Wstawała przed dziewiątą, wypijała kubek zielonej herbaty, starając się walczyć z uzależnieniem od kofeiny i zbierała się na siłownię. Wysiłek fizyczny dobrze jej robił. Wreszcie przestała narzekać na własne niedoskonałości, a zabrała się do roboty, dzięki czemu nie narzekała już na swój wielki tyłek i abstrahowanie cellulitu z powietrza. Życie singielki zdecydowanie uświadomiło jej, jak wiele czasu, który mogła poświęcić sobie, traciła użerając się z niewartymi zachodu idiotami.
            Spojrzała w lewo na swojego towarzysza. Matt spał spokojnie zaplątany w skotłowanym prześcieradle i przykryty skrawkiem cienkiej kołdry z rękami umiejscowionymi pod głową oraz minimalnym, kapiarskim uśmieszkiem, który nie opuszczał go nawet podczas snu. Najwyraźniej musiał być z siebie całkiem zadowolony. W końcu dopiął swego, a ona nie mogła uwierzyć, że naprawdę się na to zgodziła. Ba, przejęła nawet jego rolę prowokatora, by chwilę później tak po prostu go pocałować. To na pewno nie było w jej stylu. Nigdy nie zachowywała się w taki sposób. Nie licząc nastoletnich lat, kiedy seks traktowała, jako okazję do zdobywania nowych, ciekawych doświadczeń no i okazji do buntu przeciwko nadopiekuńczym rodzicom, bo by pójść z facetem do łóżka musiała czuć do niego coś więcej, niż tylko pociąg fizyczny. No a poza tym kompletnie nie interesowały jej jednonocne przygody. Nie pogardzała nimi, ale nie była typem dziewczyny, która imprezę lub inne spotkanie towarzyskie kończyła w czyimś łóżku lub w jakimś hotelu, z ogromnym kacem moralnym, nie pamiętając imienia przygodnego kochanka. Być może działo się tak, dlatego, że od zawsze miała słabą głowę i gdy wypiła o jednego drinka za dużo, padała, nie będąc w stanie się ruszyć. Drugą opcją ważącą na tym poglądzie była jej głupiutka wiara w wielką, namiętną miłość i idealizowanie stałych związków, które wyniosła z setek romansów, czytywanych podczas przerw na lunch i w każdej innej wolnej chwili. Zredefiniowała jednak te pojęcia i choć stała się wyzwoloną singielką, to nie ciągnęło jej do nawiązywania epizodycznych znajomości. Aż do wczorajszego wieczora. Chociaż właściwie ciężko było zakwalifikować Matta do jednej kategorii z postronnym nieznajomym. No i ten ich epizod nadal budził w niej sprzeczne emocje… Podobnie z resztą jak osoba samego Hendersona. Z jednej strony miała ochotę go wykastrować, a z drugiej się do niego przytulić, chociaż nie był w tym specjalnie dobry. Próbowała po tym, jak udało jej się dojść do siebie po całkiem intensywnym trzecim podejściu, ale odwrócił się do niej plecami i po chwili już spał. No cóż, może tak właśnie wyglądały wszystkie krótkie romanse? Nie zamierzała się tym specjalnie przejmować, bo nic oprócz tej nocy ich nie łączyło. Ale jedno musiała mu przyznać. Nie przechwalał się. Rzeczywiście w łóżku daleko było mu do egoisty. Udowodnił jej to aż za dobrze, poświęcając momentami tak wiele uwagi, że miała problem z zachowaniem trzeźwego myślenia i kontroli nad własnym ciałem. Nie mogła narzekać. Był wysportowany, miał dobrą kondycję i nie można mu było odmówić kreatywności. Nie, nie żałowała niczego z ostatniej nocy. Gdyby stanęła przed możliwością cofnięcia czasu, to bez zawahania zrobiłaby to samo. Poszłaby do łóżka z postawnym, wysokim i cholernie przystojnym podrywaczem, a jednocześnie kolegą z pracy, starając się nie myśleć, że przed nią zaliczył pewnie około dwóch setek naiwnych lasek. No, ale noc się już skończyła i chciała wrócić do siebie. Zanim jednak mogła to zrobić, zaczęła rozglądać się po całym pomieszczeniu, w poszukiwaniu zagubionych części własnej garderoby.  Udało jej się zlokalizować stanik, wiszący niezgrabnie za ramiączko na oparciu fotela przy drzwiach oraz obcisłą białą bluzkę zaraz obok łóżka, ale nigdzie nie mogła wypatrzeć swojej spódnicy. Dopiero po chwili przypomniała sobie, że zrzuciła ją z siebie, a raczej została jej pozbawiona już w salonie, krótko po tym jak zebrali się z kanapy i próbowali znaleźć drogę do sypialni, starając się nie wywołać w tym czasie zbyt wielu szkód. Wyplątała się z kołdry, chcąc wstać, by znaleźć zgubę, a przy okazji również torebkę razem z telefonem. Chciała zadzwonić do Demi i zapytać, jak się czuje. Planowała odwiedzić ją jak tylko doprowadzi się do porządku. Podciągnęła się na rękach do pozycji siedzącej i już miała ruszyć do salonu, jednakże nim jej stopy zdążyły dosięgnąć chłodnej, drewnianej podłogi, poczuła, jak coś, a raczej ktoś, łapie ją w pasie i kładzie z powrotem na łóżko. Matthew. Złapał ją za nadgarstki i pochylił się nad nią, uśmiechając się dwuznacznie. Z tego, o czym zdążyła się przekonać, lubił taką pozycję. Przynajmniej przez chwilę.
            - Wybierasz się gdzieś?
Spytał, zbliżając twarz do jej ucha zachrypłym, zaspanym głosem. Choć pragnęła, jak najszybciej wydostać się z łóżka, by uniknąć tej niezręcznej porannej rozmowy, mimowolnie poczuła ogromną ochotę na małą powtórkę z rozrywki. Cholera jasna! Zganiła się w myślach. To miało być jednorazowe tournee, nic więcej. Nie powinna oczekiwać niczego więcej. Ale trudno było jej o tym nie myśleć, kiedy jego wyraz porannej ekscytacji dawał o sobie znać, gdzieś w okolicach uda.
- Uważaj, bo jeszcze pomyślę, że chciałaś mnie wykorzystać.
- To nie jest zabawne, Matt. – Przewróciła oczami, próbując wyrwać się z jego uścisku, ale doskonale zdawała sobie sprawę, że nie da rady. Mimo swojej zaradności, jakoś ciężko było jej sobie wyobrazić siebie, dającą radę zrzucić Matta, który ze swoimi stu dziewięćdziesięcioma centymetrami, przewyższał ją o półtorej głowy no i przy okazji nie omijał siłowni szerokim łukiem. Uwielbiał udowadniać jej, jak niewiele mogła zrobić, kiedy był na górze. Tak jak teraz, kiedy uśmiechał się z satysfakcją, nadal przytrzymując solidnie jej nadgarstki tuż nad głową.
- Ale ja się wcale nie śmieję. Niszczysz mi reputację i zmusiłaś mnie do złamania kilku zasad.
Spojrzała na niego pytająco. Kompletnie nie rozumiała, o co mu chodzi, a jego bliskość niczego nie ułatwiała. Nie czuła do niego nic specjalnego. O miłości, czy innym głębszym uczuciu nie było mowy, ale ciężko było jej o obojętność w przypadku, kiedy miała doczynienia z naprawdę przystojnym, opalonym, wyrzeźbionym facetem, który zdecydowanie nie wyglądał na psychopatę, geja, albo kolejnego egocentryka, co doskonale zaprezentował jej poprzedniej nocy.
- No wiesz, jesteś pierwszą dziewczyną, która śpi w tym łóżku.
- Mam się czuć wyróżniona? – Zdziwiło ją to jego… wyznanie, o ile mogła to tak nazwać. I dopiero teraz, kiedy nachylał się naprawdę blisko, zauważyła, że miał oczy różnego koloru. Z daleka wyglądały po prostu na niebieskie, ale górna część jego lewej tęczówki była ciemnobrązowa. Uznała to za seksowne. Ale chyba nie powinna używać słów „seksowny” i „Matt” obok siebie, bo to tylko wracało jej myśli do poprzedniej, bądź, co bądź, całkiem satysfakcjonującej nocy. A w obecnej sytuacji było to niewskazane.
            - Jeśli chcesz, to nie mam nic przeciwko.
Roześmiał się, lustrując ją całą wzrokiem z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Zastanawiała się, o czym myślał.
- Zawsze masz taki dobry humor? – Spytała, czując, że się rumieni. Tego było już za wiele. Żadna jednonocna przygoda nie powinna się tak kończyć. Powinna wrócić do swojego mieszkania, zapomnieć i przejść nad tym do porządku dziennego, a gdyby się spotkali, rozmawialiby tak, jak dawniej. Chociaż pewnie wymagała o wiele za dużo.
- Nie, tylko po bardzo dobrym seksie.
To chyba był komplement. Albo się z niej nabijał. Jeszcze nie zdołała opanować do perfekcji rozróżnienia jego poważnego od ironicznego tonu. Wszystko, co wychodziło z jego ust było dwuznaczne, ale… Choć może wydawało się to dziwne oraz bez znaczenia, kiedy mówił to największy podrywacz w NYC, poczuła się doceniona. O ile to było odpowiednie określenie. Chyba nie było, ale w tej chwili nie mogła znaleźć innego.
- Matt, naprawdę muszę już wracać… - Zmiana tematu była najlepszą decyzją, jaką podjęła w czasie ich przedziwnej konwersacji. Żadna z ich rozmów nie była do końca normalna, ale ta przekraczała już wszelkie granice. Zwłaszcza, że oboje byli nadzy, kilka godzin wcześniej testowali Kamasutrę dla zaawansowanych, a o seksie dyskutowali, jak o pogodzie za oknem.
- Z tego, co wiem, dzieci ci nie płaczą, więc nie rozumiem, po co się tak spieszysz.
- Ale mam też inne życie poza droczeniem się z tobą. – I uprawianiem seksu, dodała w myślach, ale nie powiedziała tego na głos, bo jednak były rzeczy, które wolała zachować dla siebie.
- I bardzo dobrze, bo już się bałem, że zaczęłaś sobie za wiele wyobrażać.
Prychnęła głośno, zastanawiając się, jak to możliwe, że on jeszcze miał siłę, by ją trzymać, bo ona już cała zdrętwiała. Pewnie żartował, choć coś w jego oczach mówiło jej, że się bał. Nie przypominała większości kobiet, które zaliczył. Przede wszystkim znali się o wiele dłużej, ona nie była głupiutka, nie piszczała na jego widok i potrafiła o wiele więcej niż łóżkowe akrobacje.
- Jasne, Matt, możesz być spokojny, nie grozi mi nic takiego.
- I bardzo dobrze.
Zapadła między nimi cisza. Matt puścił jej nadgarstki, ale nie po to by dać jej wreszcie spokój. Kilka sekund później poczuła jego dłonie na swoich biodrach, a usta blisko obojczyka. Przymknęła oczy. Wiedziała, że powinna zaprotestować, ale z drugiej strony nie miała na to ochoty, bo po co miałaby przerywać, jeśli było jej tak dobrze. Poddała się. Wiedziała już, że jej ostatnia broń w postaci rozsądku i siły woli właśnie została unieszkodliwiona. W tym momencie tylko cud mógł ich powstrzymać od porannej rundy. I ten cud się wydarzył. Telefon Matta rozdzwonił się gdzieś w okolicach drzwi wejściowych, zapewne na sporej, prostej, wykonanej z ciemnego drewna komodzie z szufladami. Liczyła, że jednak zignorują natrętne urządzenie, ale kiedy ktoś po drugiej stronie nie rezygnował, Henderson odkleił się od niej i zawiedziony podniósł się z łóżka, wędrując w kierunku hałaśliwego telefonu.
- Co jest Joey?
Zainteresowała się. Skoro dzwonił do Matta w weekend to raczej nie po to, by rozmawiać o głupotach. Od razu zapaliła jej się czerwona lampka ostrzegawcza. Coś mogło dziać się z Demi i małym. Że też nie zebrała się wcześniej, żeby do niej zadzwonić!
- Nie, nie przeszkadzasz mi, właśnie wstałem.
Obserwowała go z uwagą. Może jednak nic strasznego się nie stało, bo nie wyglądał na szczególnie zmartwionego. Patrzył się na niewielki park, którego zieleń była jedną z głównych atrakcji widocznych z okien jego mieszkania, wyraźnie skupiony na tym, co mówił jego rozmówca. Zupełnie nie przeszkadzał mu fakt, że stoi tak całkowicie nagi, dając jej możliwość otaksowania go od stóp do głów.
- Naprawdę? Stary, moje gratulacje! Jak się czuje? A wiedźma?
Zastanawiała się, czy przypadkiem czegoś źle nie zrozumiała. Ale najwyraźniej przegapiła jakimś cudem narodziny własnego chrześniaka. Momentalnie poderwała się na równe nogi, okrywając kołdrą, po czym ruszyła w kierunku Matta, chcąc usłyszeć cokolwiek, co Joey właśnie mu przekazywał.
- Nie ma sprawy, pomogę ci. Przyjadę do ciebie za jakieś… dwadzieścia minut.
Rozłączył się, a ona oczekiwała, że powie jej wreszcie, jak czuli się Demi i mały. Czuła się winna, bo obiecała przyjaciółce wsparcie podczas porodu. Miała być z nią tam przez cały czas, a tymczasem zabawiała się w najlepsze, kiedy Dem przeżywała katusze na porodówce.
- I co ci powiedział? – Wypaliła zniecierpliwiona. Miała wrażenie, że specjalnie się tak ociągał, by zrobić jej na złość.
- Niestety, ale musisz się ubrać, wiedźma urodziła, a Joey poprosił mnie o przysługę, ale myślę, że ty też możesz się przydać.
Skinęła głową i czym prędzej zaczęła zbierać ich porozrzucane części garderoby, zapominając o gorącym prysznicu, czy śniadaniu.



7 komentarzy:

  1. O JEJKUUUUUUUUUUUUUUUUUUUU, aż sama się rozczuliłam! idealnie opisałyście scenę porodową, jestem pełna podziwu. Joe jest taki uroczy i troskliwy, szkoda, że Demi tego nie potrafi zauważyć, jeszcze :>
    Aż się mordka cieszy, pozdrawiam.

    //lovatoftjonas

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo podoba mi się rozdział, coraz lepiej między Joe a Demi. Idealnie napisalyscie scenę porodowa, czytając czułam ból demi xd tylko mam prośbę, czy możecie zmienić kolor czcionki na czarny? Bo jak czytam na telefonie to pokazuje się szary i słabo widać tekst :) czekam na listopad :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czarna czcionka niekoniecznie byłaby dobra do takiego tła bloga, a szablon naprawdę lubimy i nie chcemy go zmieniać. Jeśli chodzi o czytanie na telefonie to kliknij na tekst, wtedy wyskakują opcje, w tym jedna z zaznaczenia tekstu. To powinno rozwiązać twój problem i polepszyć widoczność czcionki.
      Pozdrawiam,
      ~M.

      Usuń
  3. OMG
    Jakie śliczne imię
    Ja mam czarnowlosego kolegę z brazowymi oczami i ma na imię Nataniel
    Ale genialnie

    OdpowiedzUsuń
  4. Świetny rozdział :)
    Czekam na next!

    OdpowiedzUsuń
  5. Jejku ten moment Jemi. Tak pieknie opisane. Szkoda, że Demi nadal tak myśli, mam nadzieje, że przestanie. Piekny piekny pieeeekny

    OdpowiedzUsuń
  6. O kurczę, teraz zauważyłam, że nie napisałam komentarza. Przepraszam. Teraz pewnie nic interesującego nie sklecę, bo przecież emocje po przeczytaniu już dawno opadły. Ale rozdział super, a poród ... aż sama czułam jej ból. Mam nadzieję, że Demi wreszcie zauważy że Joe się stara, bo ją kocha, a nie jakieś tam jej teorie, że to z obowiązku. Albo niech wreszcie porozmawiają. Postaram się w listopadzie nie zapomnieć o komentarzu. Pozdrawiam M&M

    OdpowiedzUsuń