niedziela, 1 listopada 2015

53. "Chciałem ci przedstawić i pogratulować twojego pierwszego wnuka, Nathana Josepha Jonasa."

Ali przeciągnęła się na łóżku i mocno przytuliła do Kevina, który wciąż miał zamknięte oczy, ale już nie spał. Uśmiechał się szeroko, a ona czuła, jak miarowo, spokojnie unosiła się jego klatka piersiowa. Objął ją silnym ramieniem, po czym leniwie zaczął zataczać kręgi na jej biodrze. Wreszcie nigdzie im się nie spieszyło i żadne z nich nie miało najmniejszej ochoty przerywać tej bardzo przyjemnej chwili ciszy. Rzecz jasna pomijając odgłosy żywego jak zwykle Nowego Jorku, który nie odpoczywał nawet w weekendy. Jednakże po kilkunastu latach przestały przeszkadzać jej warkot silników oraz dźwięk klaksonów zniecierpliwionych korkami samochodów. Czasem nawet łapała się na tym, że przestawała zwracać na nie uwagę, co jej matka, kiedy przyjeżdżała z Teksasu w odwiedziny, uważała niemal za niemożliwe. No, ale w sumie starała się jej nie dziwić. Wyjechała z NYC właśnie po to, żeby odpocząć od wielkiego miasta. Ona natomiast nie potrafiła sobie wyobrazić poranka bez kubka gorącej kawy, przy ogromnym panoramicznym oknie w salonie, skąd widok na budzące się miasto był najlepszy.
No, ale ta wersja pobudki pasowała jej jeszcze bardziej. Tylko ona, Kevin i ich ogromne małżeńskie łóżko. Nie pamiętała, kiedy ostatnio spędzili tak przyjemny poranek. Bez żadnego stresu spowodowanego fiaskiem kolejnych starań, bez kłótni o byle głupotę i wymówek męża, który wolał zejść jej z oczu, wymawiając się obowiązkami, które nawet w weekend sprawiały, że długie godziny spędzał zamknięty pośród czterech ścian swojego gabinetu, zamiast znosić jej wisielczy nastrój. Taki zwykły leniwy poranek. Spokojny. Cichy. Ostatni taki pamiętała jeszcze przed ślubem, kiedy wszystko było prostsze i wyglądało zupełnie inaczej. Następne niedziele kojarzyły jej się ze snuciem po wielkim, pustym apartamencie, odliczaniem dni do następnej owulacji oraz rozpamiętywaniem kłótni z Kevinem. Na całe szczęście ten przykry etap mieli już za sobą. A przynajmniej taką miała nadzieję. A to bardzo dobrze robiło jej psychice. Udało jej się nawet dokończyć ten rozdział, z którym zalegała wydawcy przeszło półtorej miesiąca. Przyjemnie było usiąść przy komputerze i napisać coś, co było całkiem dobre. I to nie tylko w jej głowie, ale również w rzeczywistości. W tym jednak momencie miała ciekawsze rzeczy do robienia, aniżeli rozpamiętywanie naglących terminów z wydawnictwa. Cały czas myślami wracała do poprzedniego dnia. Najpierw stresowała się wizytą w domu dziecka, poznaniem Haydena i Hailey, rozmową z Rebecką, ale jak się potem okazało, jej obawy były bezpodstawne. Becky okazała się bardzo empatyczną, pełną ciepła i dobroci, kobietą, która odpowiadała na wszystkie pytania, jakimi zasypał ją Kevin i nie patrzyła na nich z góry, nie oceniała ich, nie wypytywała, dlaczego nie postarają się o swoje pociechy, to dla niej w ogóle nie istniało. Liczyło się tylko dobro dzieci. Z resztą Hayden nie pałał do nich wrogością. Może nie zdołał się przed nimi otworzyć, ale i tak spodziewała się gorszej reakcji z jego strony. Tymczasem nawet odezwał się do niej. Kev miał rację – trudno było mu się oprzeć. Był słodki, bardzo inteligentny, ale zdecydowanie potrzebował więcej troski oraz uwagi. Jego waga pozostawiała sporo do życzenia, bo miał strasznie wystające łokcie i kolana, no i jeszcze przydałaby mu się wizyta u fryzjera. Miała ochotę zabrać go na jeden cały dzień, by porządnie się nim zaopiekować. Gorzej wyglądała sprawa z Hailey, ale Rebecka nakazała im cierpliwość. Nie była w tym najlepsza, jednak chciała spróbować. W końcu nic na tym nie tracili. Spojrzała na Keva. Też wyglądał na o wiele bardziej zrelaksowanego niż jeszcze kilka dni temu. Jakby pozbył się ogromnego ciężaru. Co prawda, zrobili niewielki krok w kierunku powiększenia rodziny, ale dla nich było to bardzo ważne.
Niestety wczorajszy, bardzo udany dzień, zepsuła im Demi, która zadzwoniła z wiadomością, że wylądowała na oddziale patologii ciąży, co nigdy nie wróżyło niczego dobrego. Oczywiście od razu pojechała do szpitala, niestety bez Keva, który dostał ważny telefon z kancelarii i musiał jechać opanować kryzysową sytuację. Gdy dotarła na miejsce, zastała smutną, bardzo zdenerwowaną przyjaciółkę i starała się ją pocieszyć, chociaż wiedziała, że żadne słowa tu nie pomogą. Próbowała wyciągnąć od Lovato, co się stało, ale ta dość pokrętnie, półsłówkami, odpowiedziała, że po prostu źle się poczuła. Coś jej się tu nie zgadzało i miała dziwne wrażenie, że Dem coś przed nią ukrywa. Siedziała z nią, jak najdłużej mogła, uspokajała i wyszła dopiero wtedy, gdy pielęgniarki wezwały ją na kolejną turę badań. Nie zdążyła jej tylko powiedzieć o wizycie w domu dziecka. Z resztą Dem nie była w nastroju do wysłuchiwania takich historii, a ona nie chciała jej męczyć.
- Błagam, nie ruszajmy się dzisiaj stąd.
Kev odwrócił się do niej, mocniej ją przytulił i wymruczał do ucha słowa, które w tej chwili chciała usłyszeć. Brakowało jej takiego Kevina i dzisiaj chciała spełnić każde jego życzenie. Zasługiwali na to, by spędzić trochę czasu razem, we dwoje. Przez jej głupotę stracili go już zdecydowanie za wiele.
- Nie mam takiego zamiaru. – Pocałowała go delikatnie w usta, a on w odpowiedzi się uśmiechnął i z powrotem przymknął oczy. Wdychała jego zapach, szczęśliwa, jak już dawno nie była. Byli razem, nie potrzebowała niczego więcej. No może oprócz tego, by wszystko poszło sprawnie z adopcją, Hayden bardziej się otworzył, a Hailey nie płakała na ich widok.
- O czym tak myślisz?
Głos Kevina wyrwał ją z zamyślenia nad dwójką dzieci, dla których los zdecydowanie nie był zbyt łaskawy, ale wkrótce mogli jakoś przyczynić się, by, chociaż trochę im to wynagrodzić. Ciepłe, brązowe oczy wpatrywały się w nią intensywnie.
- O Haydenie i Hailey. – Przyznała szczerze.
- Hmm… wiedziałem, że ich polubisz… A może wybierzemy się do nich jutro, co ty na to? Mam  tylko dwa spotkania, szybko je skończę i wrócę wcześniej do domu.
To była kusząca propozycja, ale zastanawiała się, czy nie postępują odrobinę zbyt pochopnie. Ufała doświadczeniu Rebecki, która kilkakrotnie przypominała im o cierpliwości i małych krokach, a wizyty, co drugi dzień raczej były kompletnym zaprzeczeniem rad dyrektorki domu dziecka. Z drugiej jednak strony z chęcią zobaczyłaby ponownie skupioną minę Haydena, który marszczy nosek podczas konstruowania kolejnej budowli z piasku razem z Kevinem. No i jego małą, kapryśną, krzykliwą siostrzyczkę. Miała nadzieję, że tym razem Hailey nie wpadnie w histerię na ich widok, a Hayden chociaż trochę się ucieszy.
- Myślisz, że to dobry pomysł? Może to jednak za szybko? – Podzieliła się z mężem swoimi obawami.
- Zadzwonię do Becky i zapytam czy możemy ich  odwiedzić, ale nie sądzę, by miała coś przeciwko. W końcu, jak będziemy do nich przyjeżdżać raz w tygodniu, to nic nie zdziałamy.
Odpowiedział jej po krótkim zastanowieniu, a ona przyznała mu rację. Faktycznie Hailey była zbyt mała, by przywiązać się do kogoś, kogo widywała sporadycznie, raz w tygodniu lub jeszcze rzadziej. 
- Myślisz, że nic się nie stanie, jeśli zaniesiemy im jakiś drobiazg? Może jakiegoś misia dla Hailey, mamy ich całą masę, niech w końcu się do czegoś przydadzą, a Haydenowi kupimy coś po drodze…
Kevin popatrzył na nią, a potem pocałował czule i miał chyba zamiar się już od niej odsunąć, ale mu na to nie pozwoliła.  Przewróciła go na plecy, pogłębiając pieszczotę i wsparła się na jego szerokim torsie. Potrzebowała jego bliskości. Teraz bardziej, niż kiedykolwiek, a jemu wcale to nie przeszkadzało. Oderwała się od niego dopiero wtedy, gdy nie mogła złapać tchu i oparła głowę na klatce piersiowej męża. Nic nie mówili, każde z nich pogrążone było na ten moment we własnych myślach, zbierając siły na dalszy ciąg tego przyjemnego poranka, który zapowiadał się z każdą sekundą coraz lepiej. Niestety jednak coś zakłóciło ich wymarzony spokój. Jej telefon, który chociaż włączone miał jedynie wibracje, od razu poderwał ją na równe nogi. Wydostała się z objęć Keva i podniosła komórkę, leżącą na dębowej szafce nocnej, tuż przy łóżku. Demi przysłała jej wiadomość. Szybko ją otworzyła i nie mogła uwierzyć w to, co jej się ukazało. Była w szoku. Maleńki, czarnowłosy cud spał na zdjęciu, robiąc przy tym rozczulającą minkę. Dem napisała również, że na imię ma Nathan, czuje się dobrze, pomimo wcześniejszego przyjścia na świat, natomiast ona umiera, ale ma świetną opiekę, na którą może liczyć w każdej sytuacji. Poczuła lekkie ukłucie zazdrości, ale szybko pomyślała o Kevinie, Haydenie i Hailey i o rodzinie, jaką razem stworzą któregoś dnia. Ale i tak nie mogła opędzić się od wrażenia, że już zawsze będzie jej brakować takiego maleństwa, jego zapachu, trzymania go w ramionach.
- Chcesz kogoś poznać, Kev? – Po krótkiej chwili zadumy ponownie położyła się obok niego i pokazała mu zdjęcie synka Demi.
- Zawsze wydawało mi się, że wszystkie dzieci rodzą się łyse… Pogratuluj jej też ode mnie.
Kevin nie wyglądał na wielce rozradowanego. No cóż, nie mogła od niego tego wymagać. Z resztą nie przeżywał tego, tak jak ona, bo Demi nie była jego najlepszą przyjaciółką, a jedynie dobrą znajomą, która czasem bywała u nich na obiadach, oraz podczas weekendów do spółki z Courtney okupowała ich kanapę w salonie, kiedy razem opróżniały nieprzyzwoite ilości butelek z czerwonym winem, gadając o głupotach i oglądając filmy. Mimo to uczucie zazdrości gdzieś tam cały czas siedziało w jej głowie. Naprawdę starała się, jak tylko mogła, ze wszystkich sił nie być zawistna. Demi i Nathan potrzebowali teraz przede wszystkim wparcia oraz pomocy.

- Chyba powinniśmy się do nich wybrać, chciałabym go zobaczyć na żywo i uściskać Dem.

                                                      *          *          *

  Courtney nigdy nie robiła tak poważnych zakupów, a przynajmniej nie w sklepie z akcesoriami dziecięcymi. Kiedy już takowe odwiedzała, zazwyczaj kupowała jakieś drobiazgi, coś, co nadawało się na prezent, kiedy akurat miała zamiar odwiedzić swoich znajomych jeszcze z czasów studiów, posiadających małe dzieci. Chociaż ostatnimi czasy częściej zaglądała tu z Demi, której pomagała w wyborze śpioszków, kocyków, pościeli do łóżeczka, smoczków i innych mniej lub bardziej potrzebnych rzeczy. Nigdy jednak nie przypuszczała, że kiedykolwiek znajdzie się w dziecięcym sklepie właśnie z Mattem. A jednak. Życie uwielbiało udowadniać jej, jak wiele razy się myliła.
Kiedy dotarli do mieszkania Joe’go, mężczyzna raczył poinformować ich, jakie syn jego i Demi dostał imię, że oboje czują się całkiem nieźle, a mały prawie przez cały czas śpi. Mimo wszystko gołym okiem widać było, jak Jonas był szczęśliwy z narodzin Nathana. Oczy dosłownie mu się świeciły i nawet na chwilę nie przestawał się uśmiechać. Już dawno nie widziała swojego szefa w takim humorze. Oczywiście na szybko streścił im przebieg tych ostatnich kilkunastu szalonych godzin, które spędził przy łóżku Demi, nie pozwalającej mu się ruszyć dalej niż na odległość trzech metrów. Zdziwiła się mocno, słysząc jego słowa. Jeszcze kilka godzin wcześniej, gdy z nią rozmawiała, nie zanosiło się na to, by Joe szybko wrócił do łask. Ale cieszyła się, że przyjaciółka jednak podjęła słuszną decyzję. Oczywiście było jej trochę szkoda, bo to ona miała towarzyszyć Demi przy narodzinach małego, ale to Jonas był ojcem, jemu bardziej się to należało, więc nie mogła się na nich złościć. No i sprawdziły się jej przypuszczenia. Lovato mogła się wściekać, być na kogoś obrażona, ale gdy jej zależało, traciła samokontrolę, robiła się bezbronna i potrzebowała opieki. Razem z Hendersonem pogratulowali młodemu tatusiowi. Matthew, w swoim stylu dodał, że Joe ma talent do robienia ładnych dzieci, z czym nie mogła się nie zgodzić. Przejrzeli jeszcze kilka zdjęć, którymi dumnie się pochwalił i miała ochotę się roześmiać. Nie dość, że Demi nie mogła uwolnić się od „upierdliwego Jonasa”, to jeszcze dostała w pakiecie jego malutką kopię. Już wyobrażała sobie minę przyjaciółki, kiedy jej to powie. Tymczasem jednak cieszyła  się niezmiernie, że Joe miał tyle na głowie, iż nie zastanawiał się, dlaczego przyjechali razem. Nie zauważył również różowo-sinych malinek na szyi, które nieudolnie próbowała zakryć przewiewną chustką, która jednak niewiele pomagała.
            - Nawet nie patrz na to badziewie.
Matt z miną znawcy wziął ją za rękę i odciągnął od rzędu trójkołowych wózków z głębokimi gondolami, które można było również zamienić na spacerówkę. Zupełnie nie rozumiała, co znowu mu się w nich nie podobało. Może nie znała się na tym zbyt dobrze, ale codziennie mijała dziesiątki, jak nie setki matek, wożących swoje pociechy właśnie w takich maszynach.
- Demi, by się spodobał. – Pamiętała, jak będąc z nią kiedyś na zakupach, jej przyjaciółka oglądała dokładnie ten sam model i była nim zachwycona. Wtedy jednak doszła do wniosku, że to jeszcze za wcześnie na taki zakup, który jednak był sporym wydatkiem, a w tym czasie miała kilka ważniejszych rzeczy do znalezienia. W ogóle zastanawiała się, co Matt mógł wiedzieć o kupnie wózka, skoro nawet nie posiadał i na pewno nie planował własnych dzieci.
- Wiesz, to, że coś się komuś podoba, nie oznacza, że jest funkcjonalne.
Jak ona nie znosiła, gdy się tak wymądrzał. Uważał się za znawcę w każdym temacie, czym przypominał jej trochę Nicka. Chociaż nie. Najmłodszy z Jonasów zachowywał się, jakby pozjadał wszelkie rozumy i nie dopuszczał nawet do świadomości możliwości, że ktoś może mu się sprzeciwić. W przypadku Hendersona zaś możliwa była dyskusja. Lubiła z nim rozmawiać, sprzeczać się, dywagować… A nawet przegrywać te liczne pojedynki na słowa, tylko po to, żeby na jego twarzy pojawił się ten seksowny, triumfalny uśmieszek. Wróć! Wcale tak nie pomyślała. Nie, nie, nie. Z resztą, miała teraz na głowie ważniejsze rzeczy, niż rozmyślanie o głupotach. Zganiła się za to w myślach, a w tym czasie, przeszli do miejsca, w którym dumnie stały tradycyjne, czterokołowe modele, które w jej ocenie, prezentowały się gorzej, aniżeli urokliwe trójkołowce.
- A skąd ty możesz to wiedzieć? – Założyła ręce na piersi i przyglądała się, jak zaczął jeździć jednym z nich w tą i z powrotem. Wybrał granatowy kolor, z chromowanym, szarym stelażem oraz brązową, skórzaną rączką. Może i znał się na chwytliwych reklamowych slangach, kampaniach bilbordowych i internetowych, ale, jak przystało na faceta, zdecydowanie brak było mu gustu w doborze odpowiednich kolorów. W myślach od razu skreśliła ten wybór. Nie wyobrażała sobie Dem prowadzącą podczas spacerów to coś. Akurat w tej kwestii postanowiła być nieugięta.
- Tak się składa, że przez rok, dzień w dzień chodziłem na bardzo długie i męczące spacery, by Joanne mogła odpocząć od płaczu Audrey, a ona spała tylko na dworze. Wyklinałem za każdym razem, gdy musiałem skręcić tamtym czymś. – Ze skrzywioną miną wskazał głową w stronę, gdzie stały wózki, które przykuły wcześniej jej uwagę. – Wtedy doszedłem do wniosku, że kobiety w ciąży nie powinny podejmować samodzielnie żadnych decyzji.
- Niestety nie każda ma szczęście mieć przy sobie partnera. Ewentualnie tak cudownego brata, jak ty. – Mimowolnie rozpoczęła kolejną małą przepychankę słowną, włączając swój tryb ironii, czego szybko pożałowała. Matt momentalnie znalazł się tuż obok niej, nic nie robiąc sobie z łamania jej strefy intymności. Czuła jego oddech na swoim karku i nie potrafiła już skupić się na niczym innym.
- Uwielbiam, gdy stajesz się ironiczna.
Wyszeptał jej na ucho i, choć bardzo się przed tym wzbraniała, wzdłuż kręgosłupa przeszły ją te cholerne, przyjemne dreszcze, dokładnie takie same, jak kilka godzin wcześniej… Stop! Musiała wreszcie przestać się rozpraszać i wreszcie zmotywować do myślenia, by jak najszybciej wybrać ten wózek, a co za tym idzie uwolnić się od tego irytująco przystojnego, seksownego dupka.
- Przepraszam, czy mogę w czymś pomóc?
Na szczęście Matt miał na tyle dobrego smaku, by odsunąć się na bezpieczną odległość, kiedy podeszła do nich młoda, na oko, dwudziestokilkuletnia, blond włosa ekspedientka w czarnej koszulce z firmowym logo. Obiektywnie rzecz ujmując była całkiem niebrzydka, dlatego momentalnie w jej głowie zaświeciło się czerwone światełko ostrzegawcze. Kątem oka spojrzała na Hendersona, by zaraz tego pożałować. Bezwstydnie mierzył wzrokiem niczego nieświadomą dziewczynę, z pełną zadowolenia miną. Już pewnie zastanawiał się, jakby tu się z nią umówić, a raczej, zaliczyć, bo w jego słowniku nie istniało słowo takie, jak „randka”.
- Szukamy najlepszego wózka i liczymy na pomoc ekspertki.
Matt posłał ekspedientce swój najbardziej perfidny, wyrachowany uśmiech, a ta zaczerwieniła się, jak głupia. Od tej sceny dosłownie zrobiło się jej niedobrze. Nie potrafiła zrozumieć, jakim cudem, te dziewuszyska rozpływały się właściwie na sam jego widok. Chociaż chyba nie była odpowiednią osobą, by oceniać tę biedną dziewczynę, szczególnie po wydarzeniach sprzed kilku godzin, kiedy sama zrównała się z setką innych, które były przed nią. Przedziwnie czuła się z tą świadomością.
- Ale może warto z tym jeszcze poczekać? Zazwyczaj rodzice kupują wózek bliżej terminu porodu…
Blondynka spojrzała na płaski brzuch Courtney. No tak! Wzięła ich za rodziców. Nigdy w życiu! Nie z nim! Może i był bardzo dobrym wujkiem, ale nie rodzicem. Poza tym, gdyby już szukała materiału na ojca, wybrałaby kogoś spokojnego, zrównoważonego, czułego i opiekuńczego. Kogoś, kto nie miał na koncie tylu miłosnych podboi.  
- To nie dla nas! – Szybko zaprzeczyła, patrząc na Hendersona. Ten wyglądał na rozbawionego całą tą sytuacją. ROZBAWIONEGO. Jej zdecydowanie nie było do śmiechu.
- Szukamy czegoś odpowiedniego dla naszego chrześniaka… Poleci nam coś pani?
O dziwo jednak zdobył się na odrobinę powagi i nawet przestał jawnie rozbierać ją wzrokiem. Ona natomiast stała z boku, nadal nie potrafiąc otrząsnąć się z szoku po poprzedniej uwadze dziewczyny.
- Hmm… chyba najbardziej funkcjonalne są wózki trzy w jednym, to znaczy głęboka gondola, spacerówka w komplecie z fotelikiem samochodowym. Rodzice bardzo je sobie chwalą.
Dziewczyna ruszyła przodem, kierując się do miejsca, gdzie znajdował się dział z modelami, o których wspominała, a Matt znowu wrócił do swojego standardowego zachowania, nie potrafiąc odmówić sobie oglądania jej tyłka. W tym właśnie momencie Courtney doszła do wniosku, że już nigdy więcej nie pójdzie z nim do łóżka. W ogóle nie wiedziała, co sobie myślała zeszłej nocy. Był po prostu bezwstydnym, świńskim podrywaczem, bez krzty sumienia. Nie wytrzymała i solidnie zdzieliła go po głowie.
- Nie wiedziałem, że jesteś taka zazdrosna…
Uśmiechnął się kpiąco i zaczął rozmasowywać obolałe miejsce. Przystanęli na chwilę, a ona prychnęła głęboko urażona. Nie oczekiwała żadnych zobowiązań po ich jednonocnej przygodzie, ale mógłby, chociaż okazać jej odrobinę szacunku. Jak widać jednak, było to zdecydowanie poza horyzontem jego ograniczonych możliwości.
- Nie jestem zazdrosna, tylko chciałam przywołać cię do porządku, bo zamiast uganiać się za kolejną panienką, powinieneś skupić się na tym, o co poprosił nas Joe.
- Staram się połączyć przyjemne z pożytecznym.
- Jesteś beznadziejny.
- A ty urocza, gdy się tak złościsz. Ale powiem ci, że takiego wózka też nie kupimy.
- A co ci się w nim nie podoba? – Warknęła ze zniecierpliwieniem. Miała go już serdecznie dość, była zła, głodna, niewyspana, a jego odrzucanie wszystkich możliwych propozycji z minuty na minutę prowadziło ją do skraju wytrzymałości, od którego dzieliły ją do słownie sekundy.
- Fotelik jest bardzo ważny i wierz mi, Joey, nie będzie zadowolony, gdy kupimy go bez atestów. W końcu chodzi o bezpieczeństwo jego dziecka. 
Po tych słowach odrobinę się opanowała. Faktycznie, nie mogła się z nim nie zgodzić w tej właśnie kwestii. Joe zanim wypuścił ich ze swojego mieszkania, dał im trzy karty kredytowe i otwarcie powiedział, że pieniądze nie grają roli. W sumie z jego pozycją oraz stanem konta, nie było to może największe wyrzeczenie, ale na pewno chciał dla Nathana wszystkiego, co najlepsze.
- W takim razie, co proponujesz?
- Po pierwsze, pożegnamy się grzecznie z panią ekspedientką i poszukamy innego sklepu, w którym będą mieli coś bez plastikowych kół i łatwego do składania.
Przystała na jego propozycję, bo brzmiała rozsądnie. No i miała nadzieję, że w innym sklepie nie będzie atrakcyjnej sprzedawczyni, która rozproszy jego tak cenną uwagę.

                                                    *          *          *

            Diana de la Garza nigdy nie pomyślałaby, że zostanie babcią dzięki swojej młodszej córce. Demi od czasu, gdy była nastolatką, twierdziła, że nie nadaje się do bycia żoną i matką, a im była starsza, tym większą awersję odczuwała, zwłaszcza do macierzyństwa. Z tego właśnie powodu miała sporo zmartwień, kiedy zadzwoniła do niej zapłakana, informując o nieplanowanej ciąży, a jakby tego mało, to nawet nie wiedziała, kim jest przyszły tatuś. Na początku zrugała ją porządnie za sypianie, z kim popadnie bez zabezpieczenia, ale później, gdy emocje już opadły, doszła do wniosku, że musi ją wspierać, nieważne ile kilometrów je dzieliło. Zawsze starała się, by jej córki postrzegały ją, jako przyjaciółkę, aniżeli zimną, wyniosłą królową lodu. Nie chciała popełniać błędów własnej matki, która przez całe życie potrafiła tylko wytykać jej błędy. Niestety nie mogła być przy niej tak bardzo, jakby tego chciała. W Dallas trzymała ją przede wszystkim praca, która wymagała od niej pełnej dyspozycyjności, ale dzwoniła każdego dnia, zauważając stopniowe zmiany w tonie głosu Demi.  Od kompletnej depresji i wypłakiwania żalów do słuchawki, do ostrożnej akceptacji stanu rzeczy, a nawet cieniu zadowolenia, gdy streszczała jej przebieg kolejnych wizyt. Gdzieś w połowie drugiego trymestru zaczęła nawet wyczekiwać momentu rozwiązania z radością. Nadal bała się, jak jej pociecha poradzi sobie z samotnym macierzyństwem, szczególnie znając Demi. Zawsze za wszelką cenę starała się być niezależna, próbowała udowodnić wszystkim, wokół, że potrafi poradzić sobie sama. A kiedy tylko wspominała jej uprzejmie o zaletach posiadania faceta, który mógłby wspierać ją w takich sytuacjach, oburzała się, zaczynała prychać, aż w końcu zmieniała temat. Ale teraz nie miała głowy do roztkliwiania się nad samotnością córki. Szczególnie, gdy trzymała w ramionach najukochańszego małego mężczyznę, który, przynajmniej tego mogła być pewna, nigdy nie zostawi Demi. Cieszyła się, że mimo przyspieszonego porodu wszystko jakoś się ułożyło, a jej wnuk, mimo miesięcznego pośpiechu, był silny i zdrowy. Odkąd tylko przekroczyła próg sali dosłownie nie wypuszczała go z rąk. Wzruszyła się mocno widząc Dem trzymającą swojego synka, za co rzecz jasna została przez nią zganiona, ale naprawdę ciężko było jej powstrzymać na wodzy emocje. Nate był piękny, słodki, idealny od czubka głowy po koniuszki palców u maleńkich stópek.
            - Jesteś cudowny, mały przystojniaku… – Podwinęła mu rękawki, które zakrywały mu całe dłonie, co bardzo go denerwowało. Złościł się, jak jego mamusia, gdy cokolwiek ograniczało jej najdrobniejsze ruchy. Wtedy jej wzrok przykuła błękitna bransoletka na maleńkim przegubie wnuczka. – Ale tu jest chyba błąd, powinno być Lovato, a nie Jonas.
            - Jest dobrze, tak ma na nazwisko tata Nate’a.
Córka odpowiedziała jej nadzwyczaj spokojnie i wzruszyła ramionami. W tym momencie miała ochotę dosłownie wybuchnąć. Powoli przestawała za nią nadążać. Jeszcze niedawno wyklinała ponoć „anonimowego” nieudacznika, który ją zapłodnił, a teraz tak po prostu i ze stoickim spokojem postanowiła wreszcie oświecić ją, że jednak wie, kto jest ojcem jej syna. Więc dlaczego do jasnej cholery przez osiem miesięcy nawet nie wspomniała o nim słowem?! Gdyby tylko miała wolne ręce zapewne potrząsnęłaby nią porządnie i wygłosiła jej kazanie, ale mały słodki cud skutecznie powstrzymywał ją od tego. Z resztą, znając Demi, gdyby zaczęła od ataku, zapewne nic by jej nie powiedziała, tylko śmiertelnie się obraziła. Tak, więc postanowiła zacisnąć zęby i jakimś cudem wyciągnąć z córki więcej szczegółów. Szczególnie, że to nazwisko… Brzmiało bardzo znajomo.
- Ale… zaraz, zaraz, czy tak przypadkiem nie ma na nazwisko twój szef?
Dałaby sobie uciąć rękę, że w ciągu ostatnich trzech lat wysłuchała około tysiąca opowieści o jej niekompetentnym, upierdliwym, niereformowalnym i bezczelnym szefie, którego gdzieś pomiędzy kolejnymi kwiecistymi epitetami nazywała właśnie „Jonasem”.
- Tak, to właśnie on.
Nie mogła uwierzyć, że Demi zdaje się być aż tak opanowana. Zupełnie, jakby rozmawiały o pogodzie, chociaż przy ostatniej odpowiedzi, albo jej się zdawało, albo głos jej trochę zadrżał.
- Czy ty miałaś z nim romans?! – Tego, by chyba nie zniosła, bo brzmiało to tanio i nie pasowało do jej córki. Ciężko było jej w to uwierzyć. Szczególnie po tych wszystkich rzeczach, które o nim opowiadała, że mogłaby się posunąć do czegoś takiego.  Zawsze uważała, że Demi, chociaż bardzo wyzwolona, w pracy zawsze starała się być profesjonalistką. Jak widać, nie była aż tak kryształowa, jak jej się zdawało.
- Nie romans, jedną, przygodną noc. Potem związaliśmy się na chwilę, ale nie wyszło.
No tak, skoro sypianie z obcymi było złe, to okazyjne korzystanie z obecności własnego szefa wydawało się jej jeszcze bardziej nie w stylu własnej córki. Ale Demi idealnie pozostawała w roli kompletnie obojętnej. Po raz kolejny wzruszyła ramionami, unikając jej wzroku. Tymczasem ona liczyła na wyjaśnienia. Naprawdę chociaż to należało się jej po ośmiu miesiącach telefonicznego zwodzenia. Powinna była jednak przyjechać do Nowego Jorku wcześniej i zrobić z tym wszystkim porządek. Może przynajmniej nie musiałaby się dowiadywać takich rzeczy właściwie po fakcie. Jednakże szpital nie był najlepszym miejscem na takie rozmowy.
- Jak na takiego gbura i buraka, to i tak wiele, że dał mu swoje nazwisko. – Ta sprawa również ją zastanawiała. Bo skoro był aż tak zły, jak opowiadała jej przez telefon, to, jakim cudem w ogóle znaleźli się w jednym łóżku, a nawet, zgodnie ze słowami Demi, byli nawet przez chwilę parą? Coś jej w tej sprawie nie pasowało. Teraz jednak do rozważania miała kilka opcji.
- Tak, to miłe z jego strony…
Nie dane im było dokończyć, bo do sali wszedł przystojny, średniego wzrostu brunet o ciemnych, krótko, modnie ściętych włosach i brązowych oczach. Prezentował się całkiem nieźle w szarej koszulce z kołnierzykiem oraz czarnych szortach. W jednej ręce trzymał kilka kolorowych torebek, a w drugiej wielki bukiet czerwonych róż. Uśmiechnął się do Demi, a jej matczyna intuicja od razu wyłapała ten błysk w oku, godny zakochanego na zabój nastolatka. Po krótkiej chwili jednak zreflektował się, zauważając jej obecność i momentalnie znalazł się tuż obok niej.
- Dzień dobry, jestem…
- To jest, Joe, tata Nate’a.
- Miło mi wreszcie poznać ojca mojego wnuka. – Dem nigdy nie opisywała, jak wyglądał jej szef, ale teraz mogła zrozumieć, dlaczego straciła dla niego głowę. Może i był prostakiem, jednak nie brakowało mu uroku osobistego. Z resztą, naprawdę nie sprawiał wrażenia chamskiego, gburowatego karierowicza bez serca. Wręcz przeciwnie. Zbliżył się do niej jeszcze bardziej i uśmiechnął szczerze na widok synka, który aktualnie przysypiał, z lekko rozchylonymi usteczkami. Musiała przyznać, że był zadbany, ładnie pachniał i na pierwszy rzut oka był po uszy zakochany nie tylko w synu, ale także i Demi.
- Długo cię nie było.
Joseph z przepraszającym uśmiechem, całą swoją uwagę zwrócił na Demi, której najwyraźniej zależało na tym, by jak najmniej mogła się od niego dowiedzieć. Zastanawiała się tylko, dlaczego córka stara się odgrywać tę farsę. Co jednak mocno ją zaciekawiło to fakt, że w jej głosie nie słyszała wyrzutu, ale ciekawość i coś na kształt tęsknoty. A z tego, czego zdążyła się dowiedzieć, prócz tego małego cudu na jej rękach, nie łączyło ich już nic więcej.
- Musiałem doprowadzić się do porządku po ciężkiej nocy, potem wstąpiłem jeszcze do sklepu, by kupić młodemu odpowiedniejsze ubranka, bo w tych się topi. No i pomyślałem, że… kwiaty to też dobry pomysł…
Potwierdziła się jej teoria o tym, że być może pan Jonas wcale nie był nieczułym ignorantem. Nawet mile ją zaskoczył. Z doświadczenia wiedziała, że faceci nie zwracali uwagi na takie nieistotne szczegóły. Ojciec Demi nie odróżniał nawet śpiochów od kaftaników, nie mówiąc już o ich rozmiarach. Sprawa zakupów odzieżowych była zawsze jej obowiązkiem. Jeszcze bardziej zaskoczona była jednak reakcją córki. Demi nie znosiła dostawać kwiatów. Każdy taki prezent kwitowała soczystym komentarzem, a bukiet lądował w śmieciach, a przynajmniej tak było przez kilkanaście dobrych lat. Tymczasem teraz zarumieniła się, spuściła głowę i wymamrotała ciche podziękowanie. A on dalej posyłał jej te błagalne o jakąkolwiek uwagę spojrzenia biednego, zaniedbanego psa. Patrząc z boku zachowywali się jak para licealistów, a nie dorosłych ludzi, którzy właśnie zostali rodzicami.
- Mmm… pójdę do pielęgniarek i zapytam, czy pożyczą jakiś wazon.
Ponownie się ulotnił, uprzednio zostawiając torby przy łóżku Demi.
- Przystojny jest.
- Oj mamo…
Odpowiedziała przedziwnie uciekając wzrokiem, byleby tylko nie natrafić na jej ciekawskie spojrzenie. Zupełnie nie poznawała własnej córki. Demi w końcu nigdy nie czerwieniła się w towarzystwie żadnego znanego jej faceta, nigdy nie spuszczała wzroku, a już na pewno nie płoszyła się w jego obecności.
- Wygląda na całkiem zaangażowanego. – Stwierdziła zgodnie z prawdą, choć przed momentem widziała go po raz pierwszy w życiu.
- Bo jest. Był przy porodzie do czasu aż zabrali mnie na salę operacyjną.
Po raz kolejny była naprawdę pod wrażeniem. Nie każdy mężczyzna decydował się na obecność przy porodzie. A w przypadku Joe’go była to podwójna doza uznania, ze względu na to, że wiedziała doskonale, jak bardzo upierdliwa i nieznośna potrafiła być jej córka, szczególnie, gdy w grę wchodziły ból oraz brak kontroli, które to znosiła nie najlepiej.
- I chyba coś przeoczyłam, ale wydaje mi się, że znów próbujecie być razem…  –  Nie dało się ukryć, że tych dwoje łączyło coś o wiele mocniejszego, niż Demi próbowała jej wmówić. I sobie również.
- Nie! To niemożliwe i on dobrze o tym wie.
To zaprzeczenie tylko potwierdziło jej przypuszczenia. Ponownie zaczęła się czerwienić i nie była skora do kontynuowania tematu. Jak widać, wiele rzeczy ominęło ją przez te ostatnie kilka miesięcy.
- Wiesz nie wyglądało na to, by wiedział lub robił sobie coś z tej wiedzy. Ten bukiet jest przepiękny…
Musiał kosztować małą fortunę, co oznaczało, że miał gest. No ale sam bukiet i tak wypadał blado na tle tego, w jaki sposób patrzył na jej córkę. Nie była głupia. Żyła na tym świecie nie od wczoraj i trochę wiedziała o z natury skomplikowanych prawach rządzących relacjami damsko-męskimi. Jedno wiedziała na pewno. Nikt, kto jest dla siebie zupełnie obojętny, nie patrzy na drugą osobę, tak, jak Demi patrzyła na swojego szefa, a on na nią.
- Jestem matką jego dziecka i tylko tyle dla niego znaczę. A on jest na tyle dobrze wychowany, że wie, jak się zachować, co zrobić i powiedzieć.
- Nie sądzę, by…
- Nie, mamo! Poznałaś go kilka minut temu, a ja znam go od kilku lat, więc wiem lepiej. Jest dla mnie dobry, bo urodziłam jego dziecko. – Przerwała jej brutalnie i odwróciła do niej plecami, uznając rozmowę za zakończoną.
Podeszła do jej łóżka i odłożyła śpiącego wnuka do niewielkiej plastikowej dostawki na kółkach, stojącej po prawej stronie zamiast stolika nocnego. Po chwili usłyszała ciche łkanie, o dziwo, wcale nie Nate’a. Demi próbowała ukryć łzy. Usiadła na łóżku i zaczęła głaskać ją po plecach, tak jak robiła to w czasach, gdy była jeszcze małym dzieckiem. I wtedy do sali ponownie wszedł Joseph, trzymając bukiet w szklanym wazonie, postawił go na szafce po przeciwnej stronie szpitalnego łóżka, a potem zajrzał do synka. Nie umknęło jej uwadze, że nie potrafił się powstrzymać i mimo że nie było to konieczne, pogłaskał go po policzku. W tym czasie Demi momentalnie odzyskała wigor. Przekręciła się na  plecy, a na jej twarzy nie było nawet śladu, że przed chwilą płakała.
            - Demi, jesteś głodna? –  Zapytał, siadając w fotelu.
- Nie, z resztą, tutejsze jedzenie jest ohydne.
Zaczynała marudzić i narzekać, więc albo wszystko wracało do normy, albo udawała przed nim. Bardziej jednak do ogółu pasowała jej ta druga opcja.
- Jeśli chcesz, to mogę podjechać do twojej ulubionej restauracji i przywieźć ci coś…
- Nie, Joe, dziękuję ci, ale wolałabym teraz się zdrzemnąć. – Przerwała mu ostro, tak jak wcześniej jej. Zupełnie nie rozumiała, dlaczego Dem odrzucała pomoc, wsparcie i wyraźną troskę, którą starał się otaczać ją jej szef. Wiedziała jednak, że musiała mieć w tym jakiś wyraźny interes. Nigdy w końcu nic nie działo się bez przyczyny, a ona nie wiedziała zbyt wiele na temat łączącej ich relacji.
- To dobry pomysł, kochanie. Odpocznij sobie, a my z Joe napijemy się kawy.
Uśmiechnęła się do córki pokrzepiająco, poprawiła jej kołdrę i wyprowadziła Joe’go z sali, który nie był z tego powodu zadowolony.
- Ale…
- Chodź, oboje muszą odpocząć i pobyć tylko we dwoje.

                                                *          *          *

Siedzieli w przytulnym pomieszczeniu niewielkiego włoskiego bistro, które to znajdowało się jakieś pięć minut drogi od szpitala. Początkowo myślała, że po prostu pójdą do szpitalnego bufetu i posiedzą tam chwilę, jednak Joe zaprosił ją do restauracji, twierdząc, że ma już dość obrzydliwej kawy, smakującej trocinami, no a poza tym chciałby przede wszystkim oszczędzić jej tej niewypowiedzianej przyjemności popijania czarnego, prawie przezroczystego płynu z papierowego kubka. Zgodziła się bez wahania, zakładając, że poza szpitalem Joseph będzie bardziej rozluźniony i skory do rozmów. Cały czas uważnie obserwowała jego zachowanie, dochodząc do wniosku, że to zupełnie inny facet, aniżeli ten potwór z opowieści jej córki. Sprawiał wrażenie dobrze wychowanego, taktownego, naprawdę sensownego faceta. Może nie był faktycznie zbytnio rozgadany, ale wydawał się  mocno rozkojarzony, z resztą zupełnie, jak Demi. Zastanawiała się, co w ogóle wydarzyło się między nimi. Zbyt dobrze znała swoją córkę, by jej płacz w ukryciu zrzucić na kark hormonów i baby blues. Przyglądając się uważnie Joe’mu wiedziała już, że to była wina sprawy wyłącznie pomiędzy nimi dwojgiem. Wyraźnie coś ich trapiło, dlatego byli tak zdystansowani, niepewni i bujający w obłokach. Zastanawiała się nad słowami i tonem swojej córki. Dlaczego właściwie tak alergicznie zareagowała na sugestię, że być może ponownie próbowali być razem? W końcu Joseph nie wyglądał na łamacza serc, bawidamka, oszusta, ani tym bardziej żałosnego zdrajcę. Nie był też nieczuły, o czym przekonała się doskonale, gdy widziała, jak zachowuje się w towarzystwie Demi i Nathana. Ciepło biło od niego dosłownie na kilometr, a mimo wszystko jego starania były opacznie interpretowane przez jej kochaną, upartą córeczkę. Jak w ogóle mogła myśleć, że patrzył na nią, jak na ósmy cud świata tylko, dlatego, że była matką jego syna?
- Musisz mi wybaczyć, ale wyobrażałam sobie ciebie trochę inaczej. Demi nigdy nie mówiła o tobie zbyt dobrze. – Przed oczami wciąż miała obraz idioty, chama, bezdusznego tyrana, który męczył ją nadgodzinami i robił wymówki za najmniejsze spóźnienie. Kiedyś nawet stwierdziła, że własna rodzina się go boi. No cóż, teraz mogła z pewnością stwierdzić, iż wszystko to było jedynie stertą bredni.
- Wiem, nasza relacja zawsze była bardzo pokręcona. Nie przepadaliśmy za sobą szczególnie.
Uśmiechnął się do niej i zaczął skubać brzeg obrusa, wyraźnie zdenerwowany. Mimo że ten temat mu nie leżał, pozostawał taktowny, grzecznie odpowiadając na jej pytanie, choć równie dobrze mógł dać jej do zrozumienia, że nie powinna mieszać się w ich sprawy. Najwyraźniej potrzebował komuś to powiedzieć.
- Ale nie przeszkodziło wam to w spłodzeniu Nate’a. – Coś ich do siebie przyciągało równie mocno, jak odpychało. Myślała, że dzięki ostatniemu komentarzowi sprawi, iż Joseph doda coś od siebie, ale milczał, zatopiony w swoich myślach. – Nie wiem, co dalej zaszło między wami oprócz tego, że „próbowaliście być razem, ale wam nie wyszło”, ale wiem, że Dem ma ciężki charakter, trudno z nią wytrzymać, jest uparta i jeśli uciekłeś, bo się wystraszyłeś to wiedz, że…
- To nie była wina tego, jaka ona jest, tylko tego, jaki ja nie byłem. To ja wszystko spieprzyłem i staram się to naprawić.

Przerwał jej ostro, a ona zdziwiła się przekleństwem, które mimowolnie popłynęło z jego ust. Zostawiło to niewielką rysę na jego dobrym pierwszym wrażeniu, ale była w stanie mu to wybaczyć, zwłaszcza, że wyglądał, podobnie, jak Demi, na kompletnie rozbitego i nieobecnego. Żałowała tylko, że jednak nie oświecił ją, co takiego właściwie spieprzył. Nie chciała wyjść na wścibską, więc powstrzymywała się przed wypytywaniem go o szczegóły. Demi i Joe byli w końcu dwojgiem dorosłych ludzi, rodziców, którzy powinni swoje problemy rozwiązywać sami.
- Kocham ją, ale ona mi nie wierzy.
Nie musiał jej tego mówić. Wiedziała o tym od samego początku. Demi też czuła to samo do niego, ale próbowała to ukryć i zdusić w sobie. To akurat się nie zmieniło. Nigdy nie przyznała się do spotykania z jakimkolwiek chłopakiem, nie mówiąc już o przedstawieniu go jej, czy też przyprowadzeniu na obiad. Szła w zaparte nawet wtedy, gdy kiedyś wróciła do domu z malinką na szyi. W tych sprawach zawsze była skryta. I chociaż dokładała wszelkich starań by ukrywać to przed nią, to ona zawsze wiedziała, gdy z kimś się spotykała. Taka matczyna intuicja.
- Demi zawsze doszukuje się drugiego dna w słowach i intencjach mężczyzn. A jeśli wybrałeś nie najlepszy moment, by jej to powiedzieć, to tym bardziej.
- Moment rzeczywiście nie był najlepszy…
Joe znów się zamyślił i zrobił posępną minę. Ocknął się na chwilę dopiero, gdy kelner przyniósł ich zamówienie. Spojrzał na swój talerz z artystycznie podanym Rigatoni, ale nie wyglądał na szczególnie zainteresowanego jedzeniem.
- Ale i tak dobrze ci idzie. – Pocieszyła go i poklepała po ręce. – Jeszcze nigdy nie widziałam, by Demi zareagowała tak na bukiet kwiatów. Jej też zależy, ale z jakiegoś powodu nie chce tego przyznać.
- Czy jest jednak coś, co mogę zrobić, by mi uwierzyła?
- Nie spiesz się i niczego jej nie narzucaj. – O ile znała swoją córkę, to ta potrzebowała dużo czasu, by sobie wszystko poukładać, a jego niecierpliwość mogłaby tylko pogorszyć sytuację. Musiał dać jej odrobinę przestrzeni oraz chociaż pozorną iluzję świadomej, ale samodzielnie podejmowanej decyzji. W innym przypadku nie miał szans na powodzenie, to znała z autopsji. Demi odkąd pamiętała była krnąbrnym dzieckiem, które nienawidziło robić rzeczy, które jej narzucano. Już w podstawówce miała przez to z nią sporo problemów. Niestety jednak z czasem nie zmieniło się to zbytnio.
- Muszę się spieszyć. Demi niedługo wyjdzie ze szpitala, a syna pozwoliła widywać mi tylko przez kilka godzin dziennie.
Po jego tonie głosu i minie bez trudu wnioskowała, że naprawdę przeżywa takie niesprawiedliwe warunki. Był zdesperowany, ale wcale mu się nie dziwiła. Z drugiej jednak strony miała świadomość, iż desperacja nigdy nie była dobrym doradcą.
- Pewnie powiedziała ci to przed narodzinami Nathana? Wierz mi, będzie potrzebowała cię bardziej niż kilka godzin dziennie. Noworodek wymaga dużo opieki, ona jeszcze przez długi czas będzie dochodzić do siebie, a ja nie mogę z nimi zostać tak długo, jak bym chciała.
- Właściwie to… chciałem, żeby ze mną zamieszkali, ale nie wiem, jak Demi na to zareaguje. Nie będę jej do niczego zmuszał, po prostu u mnie zawsze ktoś jest, mam gosposię, która pomoże i odciąży Dem…
- To dobry pomysł, trochę ryzykowny, ale… pomogę ci. Będę spokojniejsza, jeśli Demi przez jakiś czas nie będzie sama z Natem. – Nie żeby jej córka nie potrafiła zadbać o własne dziecko, nawet, jeśli nie miała żadnego doświadczenia. Chodziło bardziej o to, że po cesarce sama potrzebowała opieki, a Joe zdawał się być dobrym materiałem na opiekuna. Przynajmniej naprawdę się starał.
- Dziękuję. I przepraszam za wszystkie epitety, które usłyszała pani na mój temat. Pewnie było ich sporo.
Roześmiała się, przypominając sobie, coraz bardziej wymyślne określenia, jakimi raczyła ją Demi, opowiadając o swoim szefie. Zdecydowanie nie był gejem, impotentem również nie, skoro jakimś cudem udało mu się spłodzić jej cudownie idealnego wnuka. Był to chyba jeden z nielicznych przypadków, kiedy cieszyła się, że opowieści zupełnie różniły się od rzeczywistości.
- Lepiej nie wracajmy już do tego. Ale… –  Nie wiedziała, jak mu to wyznać, a chyba powinien wiedzieć. Tak zdecydowanie powinien. Demi pewnie nie zdążyła mu powiedzieć. Z resztą w świetle ostatnich wydarzeń, ta sprawa stawała się czymś mało istotnym. – Demi chce przeprowadzić się wraz z Nathanem z powrotem do Teksasu. – Joe zamarł, jakby nie mógł uwierzyć w to, co słyszy. Z pewnością nie przewidywał czegoś takiego w swoim planie. No cóż, jej córeczka była nieprzewidywalna.
- Nie może tego zrobić.
Tylko tyle był w stanie z siebie wydusić. Zbladł i wyraźnie się zdenerwował. Było jej go szkoda. Nie był draniem. Może i daleko mu było do świętego, ale starał się o to, by Demi wpuściła go do swojego życia na nowo.
- Nie wiem, czy zrobi to na pewno, ale taki miała pomysł, gdy rozmawiałyśmy wczoraj przez telefon. Szczerze mówiąc wątpię, by się odważyła na taki krok, ale znasz ją, czasami decyduje się na różne szaleństwa. – Owszem, chciała mieć córkę, jak najbliżej siebie, ale wiedziała, że ta nie będzie zbyt szczęśliwa z dala od Nowego Jorku.
- Ale Nate… Nie wytrzymam bez niego.
Demi stwierdziła, że Joe jest dla niej miły, bo chodzi mu wyłącznie o syna. Być może miała w tym trochę racji. Naprawdę zależało mu na Nathanie, ale gdyby chodziło jedynie o niego, to przecież najprostszym dla niego rozwiązaniem byłaby sądowa walka. Miał pieniądze, znajomości i na pewno stać go było na dobrego adwokata, a mimo wszystko starał się jakoś to rozwiązać. Być z nią, spróbować przekonać ją do siebie. Na pewno nie robiłby tego, gdyby mu na niej nie zależało.
 - A bez Demi? – Nie mogła się powstrzymać, by nie zapytać.
- Też nie.
- To musisz zrobić wszystko, by odwieźć ją od tego pomysłu.

                                             *          *          *

     Już dawno nie czuł się aż tak nieswojo. Prawdę powiedziawszy liczył, że Ali odpuści mu tę wycieczkę. Ale uparła się i nie chciał robić jej przykrości. W końcu wszystko zaczynało się układać, więc nie zamierzał kusić losu, psując dobrą atmosferę niepotrzebną kłótnią o jakąś błahostkę. Lubił Demi. Razem z Courtney bardzo często bywały u nich w mieszkaniu odkąd pamiętał. Alice była z nimi bardzo zżyta, więc nauczył się pewnych zasad, w myśl których czasem organizowały sobie te swoje babskie wieczory, zakrapiane winem, tandetnymi filmami i plotkami. Znosił nawet prowizoryczne sesje terapeutyczne urządzane przez swoją żonę przyjaciółkom, gdy te przechodziły kolejne zawirowania miłosne. Chociaż z tym akurat wolał mieć jak najmniej wspólnego, z racji, że panna Stone swojego czasu upatrzyła sobie w Nicku idealnego partnera życiowego. W każdym razie tak Demi, jak i Court okazały się całkiem sensownymi kobietami. Oczywiście pomijając krótkie epizody, gdy spijały się w jego własnym salonie, a on musiał zbierać puste butelki, góry chusteczek higienicznych i następnego dnia leczyć kaca swojej niespecjalnie zaprawionej w piciu żony. Mimo wszystko jednak nie uważał, żeby jego obecność na oddziale położniczym, gdzie Lovato niedawno urodziła dziecko, była dobrym pomysłem. Ale Ali miała na ten temat inne zdanie.
            Wędrowali sterylnym, szpitalnym korytarzem, a on doszedł do wniosku, że jeszcze nigdy nie czuł się aż tak nie na miejscu, jak w tej chwili. Drzwi jednej z mijanych przez nich sal były otwarte i mimowolnie zauważył, jak jakiś młody mężczyzna nieudolnie starał się uspokoić swoją przeraźliwie płaczącą pociechę. Wtedy znowu to poczuł. Zazdrość. Żal. Smutek. Bo wiele dałby, żeby znaleźć się na miejscu nieznajomego. Zniósłby wszystko. Naprawdę wszystko. Byleby tylko móc kiedyś trzymać w ramionach takiego rozwrzeszczanego niemowlaka. Z oczami Ali, jej ustami i może jego ciemnymi włosami. Ale te rozmyślania tylko jeszcze bardziej go przygnębiły. Zganił się w myślach, po czym mocniej ścisnął dłoń żony, która posłała mu pełen wsparcia uśmiech. No tak. Powinien, chociaż udawać, że się cieszy. Może i to czyniło z niego złego człowieka, ale po prostu nie potrafił. Beznamiętnie niósł, więc małą, błękitną ozdobną torbę prezentową, którą wcisnęła mu Ali, przybierając sztuczny uśmiech tuż przed drzwiami sali, gdzie leżała Demi. Ale ten nie utrzymał się długo, bo zaraz po przekroczeniu progu oboje stanęli, jak wryci. Takiego widoku nie spodziewało się żadne z nich.
            W fotelu, przy łóżku Demi siedział spokojnie, nie, kto inny, jak jego młodszy brat, Joe. Normalnie może nie byłoby to takie zaskakujące, gdyby nie trzymał w objęciach malutkiego synka Demi, zawiniętego w szary rożek i nie próbował karmić go butelką. Od razu zauważył, że Joey nie wygląda na zwykłego gościa, który przyszedł w odwiedziny i trzyma noworodka po raz pierwszy w życiu. Wyglądał na całkowicie rozluźnionego, pewnego swoich poczynań przy okazji uśmiechając się w kierunku dziecka. Spojrzał na Ali, zastanawiając się, czy ona cokolwiek z tego rozumie, ale jej mina wskazywała na to, że jest tak samo zaskoczona, jak i on. Zastanawiał się, czy powinien odezwać się, jako pierwszy.
- Hej… - Wydusił z siebie w końcu, przypominając sobie, po co tu przyszli. – Czy coś nas ominęło?
Jego brat i Demi zaskoczeni, wreszcie zorientowali się, że nie są sami. Szatynka wyglądała na mocno zmęczoną, była bardzo blada, ale mimo wszystko uśmiechała się lekko. Joe również zdawał się być całkowicie niewzruszony zaistniałą sytuacją. Zastanawiał się właściwie, o co tutaj chodziło. Jeszcze niedawno kłócili się na każdym kroku, drąc koty o największe drobiazgi, a ona notorycznie nazywała go „nadętym dupkiem w eleganckich spodniach. Joe wcale nie pozostawał jej dłużny, kiedy wspominał, że jeszcze nigdy wcześniej nie przyszło mu pracować z taką „histeryczną, denerwującą wariatką”, no, ale to nie przeszkadzało im zupełnie w tym momencie. Nie wyglądali na spiętych, wręcz przeciwnie, zdawali się czuć dobrze we własnym towarzystwie i już wiedział, że jego ostatnie pytanie miało tylko jedną właściwą odpowiedź. W końcu żadna kobieta nie pozwoliłaby trzymać znienawidzonemu mężczyźnie własnego nowonarodzonego syna. No, a żaden szef ledwie tolerujący własną pracownicę, nie odwiedzałby jej na oddziale położniczym.
- Tak, jakby, ale prawdę mówiąc niewiele. Urodziłam dziecko i znalazłam jego tatę.
Demi odezwała się, nieco zachrypniętym głosem, chyba starając się brzmieć zabawnie, ale jemu wcale nie było do śmiechu. Patrzył na swojego rozanielonego brata i wezbrała w nim dziwna fala złości. Nie mógł uwierzyć, że życie mogło być aż tak niesprawiedliwe. Joe nigdy nawet słowem nie wspominał o chęci posiadania dzieci, a teraz był szczęśliwym, dumnym tatą, gdy tymczasem on, marzący o tym od bardzo długiego czasu… Miał ochotę wyjść stamtąd, jak najszybciej i pojechać gdzieś daleko. Nie chciał powiedzieć nic okropnego, czego później by żałował.
- Czemu nic nie mówiłaś?
Ali wreszcie otrząsnęła się z pierwszego szoku. Po jej tonie wnioskował, że była jeszcze bardziej zdenerwowana od niego. Nie dziwił  jej się wcale. Ceniła sobie lojalność wśród przyjaciółek, a ukrywanie czegoś takiego, uznawała pewnie za niewybaczalną zdradę. On natomiast nawet nie chciał zastanawiać się, dlaczego Joe nie raczył nic mu powiedzieć. Zawsze myślał, że byli ze sobą blisko, ale jak widać, było inaczej. Do mieszanki złości, zazdrości i niedowierzania, dodało to jeszcze nutę żalu.
- Bo właściwie nie ma o czym. Joe i ja… to była jedna szalona noc.
            Bez trudu zauważył, że Demi zwiesiła głowę, jakby czegoś się wstydziła albo coś ukrywała. Ewentualnie jedno i drugie. Nie potrafiła kłamać, skoro sama nie wyglądała na przekonaną własnej historii. Reakcja Joe’go również była jednoznaczna, bo spojrzał na nią zaskoczony. Chyba myśleli, że uda im się jakoś wyłgać. Ale nie tym razem. Ali również to zauważyła. Widział to po jej minie.
- Sami odkryliśmy to kilka dni temu. Nie było czasu, by każdemu opowiadać, kto jest czyim ojcem. Demi niespodziewanie trafiła na porodówkę i mieliśmy ważniejsze sprawy na głowie. Teraz też mamy się, kim zajmować.
Coś mu nie pasowało w tej historii. W końcu, jakim cudem mogli dopiero niedawno dowiedzieć się, że mają razem dziecko. To była najbardziej bezsensowna bajeczka, którą mogli im zaserwować. Ale, nawet, jeśli zwątpił na moment, to dobrze znał swojego brata i wiedział, że ten ton zarezerwowany był zawsze dla spraw ważnych. Musiało mu naprawdę zależeć na Lovato oraz tym małym człowieczku, kwilącym cichutko z niezadowoleniem. Pomyślał o matce. Tak bardzo marzyła o wnuku i wreszcie się doczekała.
- W każdym razie gratulujemy. - Ali po raz kolejny starała się ratować sytuację. Jednakże atmosfera nadal była gęsta. On sam nie był w stanie odezwać się nawet słowem. Szczękę miał zaciśniętą tak mocno, że aż czuł ból zgrzytających o siebie zębów. Demi i Joseph chyba również wyczuli ich rezerwę. – Mamy też dla Nathana mały prezent. Nie wiedzieliśmy, czego będziecie teraz najbardziej potrzebować, ale dodatkowe śpioszki zawsze się przydadzą.
Ali zabrała torbę z jego dłoni i podała ją przyjaciółce. Kobieta zaczęła po kolei wyjmować trzy pary śpiochów, które jego żona wybrała dla małego Lovato, a raczej Jonasa godzinę wcześniej.
- Dziękujemy, są naprawdę śliczne.
Po jej słowach zapanowała niezręczna cisza, przerywana jedynie odgłosami połykania małego Nate’a. Czuł, jak w gardle rośnie mu coraz większa gula, gdy patrzył na brata, który pocałował swojego synka w czoło, a później fachowo, naprawdę pewnie przełożył go sobie przez ramię i delikatnie klepał po pleckach, czekając, aż mu się odbije. Czuł się, jak intruz. Byli tu z Ali zbędni, jak piąte koło u wozu. A najgorsze było to, że Joe i Demi zostali rodziną, mieli zdrowego, ślicznego synka, choć nigdy tego nie chcieli.
- Ali, może chcesz go potrzymać?
Demi przerwała kolejną wypełnioną ciszą pauzę, spoglądając z delikatnym uśmiechem w ich kierunku.
- Mogę?
Kobieta pokiwała głową, a już po chwili przyglądał się, jak Ali z lekkim wahaniem bierze w ramiona kruchego noworodka, którego ostrożnie podał jej Joe. Stał tak nieruchomo, bojąc się zrobić choć krok w ich kierunku. Nie sądził, że ten widok aż tak go zaboli. Widział szeroki uśmiech na twarzy żony, przyglądającej się malutkiemu chłopcu i uświadomił sobie pewną rzecz. Gdyby zwrócił jej wolność mogłaby cieszyć się tak na widok własnego dziecka. Tylko on stał na drodze do jej marzeń. To był zupełnie inny poziom szczęścia, taki, którego przy jego boku Ali nigdy nie miała doświadczyć. A wyglądała tak dobrze z maluchem na rękach.
- Jest śliczny. I podobny do ciebie, Joe. – Miał oczy, włosy, nos, całą buzię po jego młodszym braciszku. Joseph wydawał się z tego powodu niezmiernie szczęśliwy i dumny. Wcale mu się nie dziwił.
- Wiem, wszystkie pielęgniarki mówią, że będzie tak samo przystojny, jak ja.
Ten komentarz Joe’go przez dłuższą chwilę zawisł w powietrzu, bo nikt nie kwapił się na jego skomentowanie. Przez cały ten czas starał się za wszelką cenę uniknąć palącego wzroku kogokolwiek, a jeszcze bardziej widoku rozpromienionej twarzy swojej żony.
- A ty, jak się czujesz, Dem? – W tym momencie nie mógł dłużej patrzeć w podłogę. Ale szybko pożałował swojej decyzji. Al nawet na moment nie spuszczała wzroku z malca, który teraz rozkosznie przysypiał na jej rękach.
- Nie najlepiej, wszystko mnie boli i nie mam siły, sam poród to było piekło, ale gdy pierwszy raz przytuliłam Nate’a, poczułam się o wiele lepiej.
- Z pewnością.
W tym właśnie momencie do sali weszła całkiem drobnej postury, niska kobieta w średnim wieku. Miała lekko śniadą cerę, włosy w kolorze ciemnego blondu i Demi była do niej uderzająco podobna, więc z miejsca wywnioskował, że musiała to być jej matka. Słyszał o niej jedynie z opowieści. Wiedział, że miała na imię Dianna i mieszkała gdzieś w Teksasie, ale nigdy szczególnie się tym nie interesował.
- Ali, jak dobrze cię widzieć!
Uściskała jego żonę, uważając, by nie zrobić krzywdy wnukowi, którego jego żona trzymała na rękach i uśmiechnęła się do niej szeroko.
- Ciebie też, Diano.
- Och, a to pewnie jest twój mąż.
Przywitał się z nią, przywołując na twarz sztuczny uśmiech, choć wcale nie przyszło mu to łatwo. Dopiero po chwili zauważył, że mama Demi ciekawsko przygląda się brzuchowi Ali. No cóż, jego żona nigdy nie robiła tajemnicy z tego, że pragnie mieć dużą rodzinę i szybko zacznie starać się o potomstwo, dlatego zawsze, gdy spotykali znajomych, bliskich lub dalszych, oni reagowali w ten sam sposób, co rodzicielka Dem.
- Pasuje ci takie maleństwo, Alice.
Ali uśmiechnęła się, nic nie mówiąc i wbiła wzrok w podłogę. Momentalnie jej dobry humor się ulotnił. Nie miał jednak żalu do matki Demi. Nie mógł przecież winić biednej kobiety, za to, że uderzyła w ten czuły punkt, nie wiedząc nawet o ich sytuacji. W końcu nie chwalili się tym na prawo i lewo.
- Zobacz, mamo, jaki ładny prezent dostał Nate od cioci Ali i wujka Kevina.
Dem starała się rozładować atmosferę i oderwać matkę od bardzo niebezpiecznego tematu. W tym momencie naprawdę dziękował Lovato za moment wspaniałomyślności. Ali również odetchnęła z ulgą. Pani de la Garza zabrała wnuka z rąk jego żony, uśmiechając się do niego szeroko. Widać było, że wszyscy tu byli w zakochani w Nathanie do szaleństwa.
- Na nas już czas.
Ali złapała go za rękę i od razu poczuł się bezpieczniej. Jak najbardziej popierał opinię żony. Miał dość tej szopki i chciał najszybciej, jak to było możliwe, znaleźć się z dala od tego miejsca. Nie chciał już dłużej robić za piąte koło u wozu, katować się widokiem szczęśliwej rodzinki i tego błysku w oczach Alice, który mimowolnie pojawił się, gdy trzymała na rękach jego bratanka.
- Tak szybko?
- Zostańcie, jeszcze chwilę.
Demi i Joe brzmieli naprawdę szczerze w swojej prośbie, a on jedynie mocniej ścisnął dłoń żony, dając jej znak, że naprawdę wolałby już iść. Dość szybko załapała, o co mu chodzi. Nie musiała nawet spoglądać w jego kierunku.
- Demi, powinnaś odpocząć, wasz synek także. Z gośćmi nie będzie to możliwe. Ale będziemy w kontakcie.
Pożegnali się z młodymi rodzicami. Ali pogłaskała po główce małego Nathana i wymieniła uścisk z Dianną, gdy on stał z boku, sztywny, jak deska, powstrzymując się przed natychmiastową ucieczką. A kiedy wreszcie wyszli na zewnątrz odetchnął głęboko. 

                                                     *          *          *

Courtney przemierzała szpitalny korytarz, nie odrywając wzroku od swojego telefonu. Po tym, jak pożegnała się z Mattem, postanowiła odwiedzić Demi, Josepha i Nathana. Zwłaszcza swoją przyjaciółkę i jej małego, rozkosznego synka. Nie mogła opanować radości, gdy zobaczyła kobietę, tulącą słodkiego malca do piersi. Demi oczywiście próbowała udawać, że jej to nie rusza, ale sama wyglądała na wzruszoną. Joe uprzejmie zostawił je same, bo zapewne wiedział, że będą chciały porozmawiać. Wyściskała Dem, pogratulowała jej, a potem nie mogła przestać zachwycać się Nate’m. Był cudowny, zdecydowanie jeszcze mniejszy niż na zdjęciu i miał o wiele więcej długich, czarnych włosków. Zrobiła mu chyba ze sto zdjęć, które teraz właśnie przeglądała i nie mogła przestać się zachwycać. Jedyne to, co przeszkadzało jej w czasie tej wizyty to upór Dems. Wiedźma, jak pieszczotliwie nazywał ją Henderson, cały czas postanowiła trwać przy swojej teorii, że Joe jej nie kocha, chodzi mu tylko o syna, a ona jest dodatkiem. No cóż, gdyby tak było, piękny bukiet czerwonych róż, nie stałby na stoliku obok jej łóżka, a Jonas nie robił tego wszystkiego, co dla niej robił i jeszcze miał zamiar zrobić. Próbowała jej to wszystko w miarę spokojnie wytłumaczyć, ale Demi była bardzo zmęczona, obolała, a szpitalna sala nie była do tego odpowiednim miejscem. Opowiedziała jej po krótce o porodowym koszmarze, ogromnym bólu, uldze, jaką poczuła, gdy zobaczyła Nathana na rękach Joe’go. Może porozmawiałyby dłużej, ale Nate zaczął płakać, bo jak się okazało chwilę później, miał mokrą pieluszkę, a do sali wrócił Joe. Zupełnie, jakby miał radar wyczulony na płacz synka. Grzecznie się pożegnała i zostawiła rodziców samych, by mogli zająć się swoim dzieckiem. Ona miała jego zdjęcia, od których nie mogła się oderwać. Szła, nie zwracając uwagi na nic. Niestety jej ciche ochy i achy wydawane pod adresem kopii średniego Jonasa przerwało nagłe zderzenie z podłogą. Nie tylko przewróciła siebie, ale i kogoś jeszcze.
- Bardzo przepraszam, naprawdę nie chciałam. – Podniosła się, jak najszybciej mogła i zaczęła nieporadnie zbierać kartki, które wypadły z rąk jej ofierze.
- No cóż, niecodziennie jestem atakowany w swojej pracy.
Podniosła się, podała mu kartki i dopiero teraz mogła się przyjrzeć swojej ofierze. Mężczyźnie. Był tylko o głowę od niej wyższy, miał ciemne, krótkie włosy, orli nos, zwyczajne, brązowe oczy i uśmiechał się do niej szeroko oraz przyjaźnie. Coś dziwnie ścisnęło ją w dole brzucha.
- Przepraszam, ja po prostu zapatrzyłam się w telefon. Moja przyjaciółka urodziła synka i on jest tak słodki, że nie mogę oderwać od niego oczu…. Proszę zobaczyć. – Pokazała mu zdjęcie i znów się rozczuliła.
- To prawda, Nathan Jonas złamał serca wszystkim pielęgniarkom i położnym na oddziale.
- Pan go zna?
- Jestem pediatrą i na imię mam Ben.
Wyciągnął do niej rękę, a ona się zarumieniła. Nie rozumiała kompletnie, co się z nią działo. Ostatni raz czuła się tak, gdy poznała Nicka. Ale wtedy była młodsza, głupsza i biedniejsza o kilka życiowych doświadczeń.
- C-Courtney… - Odwzajemniła jego uścisk i ponownie się zaczerwieniła. Była prawdziwą idiotką. Najpierw przespała się z największym podrywaczem w Nowym Jorku, a teraz jeszcze onieśmielał ją średni przystojny lekarz, na którego nawet nie zwróciłaby uwagi, gdyby szedł ulicą.
- Miło mi cię poznać.
Znów się uśmiechał. Miała wrażenie, że w ogóle nie przestawał tego robić. Biła od niego pozytywna energia, którą zarażał wszystkich dookoła, a na pewno ją.
- Mnie również. – Zainteresowały ją kartki, które trzymał w rękach. Były to dziecięce rysunki, bardzo kolorowe i pełne serduszek. Chyba miał tu sporo wielbicieli.
- Niedawno obchodziłem urodziny, a że byłem w tym czasie na urlopie, to dopiero dzisiaj odebrałem swoje prezenty od moich najlepszych przyjaciół.
Wytłumaczył jej, gdy zauważył jej ciekawskie spojrzenie. Chyba musiał bardzo kochać to, co robił, bo nie wypowiadałby się tak o swoich pacjentach. Lubiła facetów, którzy kochali swoją pracę, ale bez przesady. Być może był pracoholikiem. Zupełnie, jak Nick, gdy go poznała. W jej głowie od razu zapaliła się czerwona lampka ostrzegawcza. Wiej od niego, jak najdalej dziewczyno, inaczej cię zamęczy. Ale z drugiej strony wspominał o urlopie, więc może nie było z nim tak źle.
- Ciekawy budynek… - Spojrzała na narysowany zieloną kredką romb z oknami w kształcie trójkątów. Kogoś poniosła wyobraźnia. – Wybacz, jestem architektem, to takie skrzywienie zawodowe.
- Fajnie, możesz sobie zaprojektować dom marzeń. 
- Wiesz, kiedyś przeczytałam, że dom tworzą ludzie, którzy w nim mieszkają, a nie cztery pięknie wykończone ściany. – Pomyślała, że pomimo dobrego nastroju i nowego życia, które prowadziła od kilku miesięcy, brakowało jej kogoś bliskiego. Kto martwiłby się o nią, troszczył i czekał na nią albo ona na niego.
- No tak, to prawda. Wiesz, chętnie porozmawiałbym dłużej, ale mam spotkanie z ordynatorem oddziału.
Poczuła się trochę zawiedziona, że to już koniec ich rozmowy. Nagle jednak wpadła na pomysł, nad którym nie miała zamiaru się zastanawiać. Poszła na żywioł.
- A może umówilibyśmy się na kawę? Tutaj niedaleko widziałam fajne, włoskie bistro. – Gratulowała sobie odwagi, choć zazwyczaj wolała, gdy to facet robił pierwszy krok. No ale przecież nie proponowała mu małżeństwa, tylko zwykłe, towarzyskie spotkanie. Czekała na jego odpowiedź z niecierpliwością.
- Dzięki za zaproszenie, ale w najbliższym czasie to nie będzie możliwe. Mam masę pracy i wyjeżdżam na konferencję do Miami już pojutrze.
- Och, no cóż skoro tak, to życzę powodzenia. – Tak, jak się spodziewała, był pracoholikiem. Albo ona nie była w jego typie. A może jedno i drugie. Lub też miał kogoś. Obrączki na palcu nie dostrzegła, ale przecież nie musiał mieć żony tylko dziewczynę, kochankę, przyjaciółkę do seksu.
- Hej, a może dasz mi swój numer? Wtedy będziemy mogli się skontaktować. Bo raczej nie mogę liczyć, że wpadniesz na mnie po raz drugi na szpitalnym korytarzu.
Oboje się roześmiali, a Courtney ucieszyła się z takiego obrotu spraw, choć była to radość umiarkowana. Wolała nie robić sobie nadziei, że się do niej odezwie, ale podyktowała mu tych kilka cyfr. Nie miała jednak zamiaru odzywać się pierwsza. Jeśli on tego nie zrobi, to ona odpuści.
- To… do usłyszenia! I uważaj na schodach.
- Dzięki i do zobaczenia… - mam nadzieję, dodała w myślach. Posłał jej kolejny ze swoich ciepłych uśmiechów, a potem patrzyła, jak odchodzi. Otrząsnęła się dopiero, gdy jego sylwetka zniknęła za zakrętem. A właściwie na co powinna uważać?


                                                      *          *          *

Denise Jonas wysiadła z windy na dwunastym piętrze, gdzie znajdowały się gabinety prezesowskie oraz główna pracownia architektów RB Company. Wiedziała, jak wiele ta firma znaczyła tak dla Roberta i Joe’go, ale miała już dość tego kompletnego zaniedbywania jakichkolwiek rodzinnych interakcji. Z resztą nie tylko oni dwaj. Ogólnie ostatnie miesiące upłynęły jej pod znakiem sporych, nagłych zmian. Najpierw ta cała sprawa z Kevinem, który z dnia na dzień zaczął ignorować jej telefony i unikać sobotnich obiadów, będących małą tradycją ustaloną przez nią wiele lat wcześniej. Na całe szczęście, ten okres już minął. Cieszyła się, że jej pierworodny postanowił wreszcie wyjaśnić wszystko po kolei. Tak zdecydowanie łatwiej było jej powstrzymać się od wrednych komentarzy w stronę Ali, którą uwielbiała, ale nie mogła przecież wiedzieć, dlaczego za każdym razem, kiedy tylko próbowała pytać o tak bardzo wyczekiwanego przez nią wnuka, momentalnie bladła na twarzy i uciekała do łazienki, albo na taras, żeby zażyć świeżego powietrza. Ceniła sobie szczerość oraz zaufanie, jakimi obdarzył ją Kevin. Od swoich synów zawsze wymagała więcej, niż przeciętna matka, ale wynikało to jedynie z troski o ich dobro. W takich właśnie sytuacjach utwierdzała się w przekonaniu, że jednak miała rację. Bo jej najstarszy syn wyrósł na prawdziwie odpowiedzialnego, kochającego mężczyznę. Naprawdę żałowała, że los był dla niego i Ali aż tak okrutny. Miała tylko nadzieję, iż wszystko między nimi jakoś się ułoży. Nie chciała nadużywać cierpliwości Keva, jednak kiedyś w końcu miała zamiar poruszyć kwestię inseminacji, albo In-vitro. Słyszała od swoich przyjaciółek, że czasami udawało się nawet w beznadziejnych przypadkach. Póki, co, wolała wstrzymać się z tą rozmową. Szczególnie, że musiała przywołać do porządku pozostałą dwójkę swoich, również nieidealnych synów.
Nicholas ani myślał  wracać z tej swojej Anglii, cały czas żaląc się, że Courtney, ta roztrzepana dziewucha z głową w chmurach go nie chce, a on nie może oglądać jej codziennie w pracy. Trochę go nie rozumiała. Mógł spokojnie wrócić, poznać jakąś ładniejszą, poważniejszą i bardziej stworzoną do roli żony, czy matki dziewczynę. Przecież był przystojnym młodym człowiekiem. Stać było go na kogoś lepszego od tej roztrzepanej trzpiotki. Ale do tej pory nie udało jej się mu tego wperswadować. Niestety, ale upartość odziedziczył po niej. To wiedziała już, odkąd miał pięć lat i wiecznie musiał stawiać na swoim. Ale był najmłodszy, więc mimowolnie była dla niego łagodniejsza, niż w przypadku Josepha i Kevina. No, a teraz miała za swoje. Cały czas w duchu liczyła jednak, że w końcu znudzi mu się ten zatęchły Londyn i wróci do domu. Bo naprawdę ciężko jej było przywyknąć do tego stanu rzeczy.
Joseph z kolei dopiero niedawno zaczął ją martwić. Od około półtorej miesiąca nie pojawił się u niej w odwiedzinach, wymawiając się przeróżnymi przedziwnymi historyjkami, które chyba miały być wiarygodne, ale zupełnie nie dawała się na nie nabrać. Telefony od niej odbierał, choć dość szybko ucinał rozmowy, niewiele miał jej do powiedzenia, mimo że zawsze był małomówny, to jednak przekraczało granice jego normalnego postępowania. Starała się jakoś znosić ów dziwny okres w życiu swojego średniego syna, ale przez cały weekend nie raczył nawet odebrać telefonu. Próbowała dodzwonić się do jego biura, ale tam również odpowiadała jej głucha cisza pomiędzy kolejnymi sygnałami, a na końcu automatyczna sekretarka. Dwukrotnie również nie zastała go w mieszkaniu. Dosłownie, jakby zapadł się pod ziemię. Zdenerwowana próbowała dowiedzieć się czegoś od Roberta, ale stwierdził, że Joe pewnie świętuje, albo pojechał do znajomych za miasto, bo nie uprzedzał go o żadnej dłuższej absencji. Tak czy siak, to było do niego bardzo niepodobne. Dlatego też, wraz z nastaniem poniedziałku wsiadła w taksówkę i postanowiła odwiedzić syna w pracy. Inny pomysł nie przychodził jej już do głowy. Stukot jej obcasów roznosił się echem po wyłożonym jasnym piaskowcem holu, kiedy wędrowała w stronę stanowiska recepcji. Już z daleka powitał ją sztuczny uśmiech sekretarki swojego syna, Annie, April… Ashley. Tak to na pewno była Ashley. Choć dziewczyna nie była dla niej nie miła, jakoś nigdy nie darzyła jej szczególnym uwielbieniem. Była uosobieniem wszelkich cech, których szczerze nie znosiła. Ubierała się okropnie wyzywająco, paznokcie malowała na wściekłe odcienie czerwieni bądź różu, a na dodatek nie grzeszyła inteligencją, bo szczytem jej intelektualnych możliwości było zaparzenie odpowiedniej kawy oraz zapamiętanie, ile łyżeczek cukru wsypać do poszczególnej filiżanki. Kompletna chodząca porażka życiowa.
- Dzień dobry, czy mój syn jest już u siebie? – Zapytała niezbyt miłym tonem. Niezależnie od odpowiedzi i tak nie zamierzała dać się zbyć. Miała w planach czekać, póki Joe wreszcie nie zaszczyci jej obecnością i nie wytłumaczy, dlaczego zbywał ją przez cały weekend, nie dając nawet znaku życia.
- Witam, panią. Niestety, ale dzisiaj go pani tu nie zastanie. Dostałam polecenie od prezesa, żeby poprzekładać wszystkie jego dzisiejsze i jutrzejsze spotkania, a najważniejszych klientów odsyłać właśnie do niego, więc jutro też nie będzie go w biurze.
Przez dłuższą chwilę przyglądała się ze zdziwieniem, mało rozgarniętej dziewczynie, zastanawiając się, czy aby na pewno czegoś nie pokręciła. Nie pamiętała, kiedy ostatnio Joe nie pojawiał się w pracy. A w połączeniu z brakiem kontaktu i pustym mieszkaniem stawało się to jeszcze bardziej niepokojące.
- A uprzedzał wcześniej, że go nie będzie?
- Nie, proszę pani. Dopiero dzisiaj rano pan Hoffman, to znaczy… pan prezes, powiedział, że ma urlop.
            Zmarszczyła brwi, coraz bardziej zdziwiona i zdenerwowana całą tą sytuacją, która zdecydowanie się jej nie podobała. Nie dość, że jej syn zapadł się pod ziemię, to jeszcze Robert wiedział wyraźnie więcej, niż chciał przyznać.
            - Rozumiem w takim razie, że pan Hoffman jest u siebie?
            - Tak, ale ma właśnie ważną rozmowę i…
            Dalszej części wypowiedzi tej dennej dziewuchy już nie usłyszała, bo bez większego zastanowienia skierowała się do gabinetu swojego kłamliwego szwagra. O nie. Nie zamierzała dawać się tak oszukiwać. Szczególnie w sprawach jej kochanych, ale ostatnimi czasy bardzo niesfornych, choć dorosłych już, synów.

*          *          *

            Nienawidziła sytuacji, kiedy traciła kontrolę. A właśnie tak czuła się za każdym razem, gdy któryś z jej synów próbował coś przed nią ukryć. Ale ona zawsze wiedziała, że coś się święci. I miała nadzieję, że jej chłopcy wreszcie kiedyś zrozumieją, iż bez sensu są takie ich marne starania, skoro prędzej czy później wreszcie sama, bez ich pomocy, a pomimo tych nieudolnych zasłon dymnych, dochodziła do sedna sprawy. To samo powiedziała Kevinowi, kiedy wreszcie postanowił z nią porozmawiać. Nie była przecież potworem. Po prostu się o nich martwiła, ot tyle i aż tyle. Nie zawsze pochwalała, a czasem nie rozumiała nawet przyczyn ich postępowania, jednak wolała wiedzieć, gdy coś zaczynało dziać się nie tak. Dlatego nie osądzała swojego pierworodnego, ani nie powiedziała wprost Nicholasowi, co sądzi o tym całym jego wyjeździe do Londynu. Wolała poczekać, aż sami dojrzeją do pewnych decyzji. Inną sprawą była kewstia Joe’go i jego permanentnego braku  jakiejkolwiek sensownej dziewczyny przy boku. Zaraz po studiach zrzucała to na kark chęci zdobycia pozycji w firmie, dorobienia się czegoś własną, ciężką pracą, ale na Boga, w jego wieku Kevin był już dawno zaręczony! Tymczasem jej średni syn nigdy nawet nie przedstawił jej oficjalnie żadnej dziewczyny. Nie licząc tej ostatniej, długonogiej blondynki, która jednej soboty otworzyła jej drzwi mieszkania Joe’go ubrana jedynie w jego koszulę. Od tego czasu jej już nie widziała, na całe szczęście, bo nie wyglądała na właściwy materiał dla niego. Kiedyś nawet z ciekawości zapytała go, co u niej, ale zbył ją krótkim i lakonicznym „Nie wiem”, połączonym z dziwnym wyrazem twarzy. Ogólnie jakoś tak ostatnio rzadko kiedy znajdował dla niej czas. Zachowywał się również dziwnie, no a teraz jeszcze nie raczył nawet odebrać telefonu i powiedzieć, że żyje.
            Była zła na Roberta, że nie raczył powiedzieć jej, co dzieje się z Josephem. W dodatku jeszcze kłamał jej w żywe oczy! Zastanawiała się, co takiego zbroił tym razem Joe, skoro męska solidarność nakazała jej byłemu szwagrowi ratować go z tarapatów. Dość szybko dotarła pod drzwi gabinetu Roba, mijając jego zdezorientowaną, skonsternowaną asystentkę, która chyba próbowała ją zatrzymać, ale w tym momencie niewiele ją to obchodziło. Wyładowała część swojej złości na klamce, by po chwili przekroczyć próg gabinetu prezesa z miną, która bez wątpienia świadczyła o sporych kłopotach.
             - Tak, Erneście, wszystko będzie skończone na czas, jak obiecał ci mój bratanek. Nie… Wszystko w porządku. Architekci nanoszą już finalne poprawki. Najdalej do piątku powinieneś dostać gotowy projekt…
            Robert stał przy wielkim panoramicznym oknie, z którego rozpościerał się zapierający dech w piersiach widok. Nigdy nie podchodziła do niego zbyt, blisko, bo, mimo że nie miała lęku wysokości, ani przestrzeni, to jednak wysokość czternastu pięter sprawiała, iż dość szybko zaczynało kręcić się jej w głowie. Zauważył ją dość szybko i wskazał ręką usytuowany nawrot jego mahoniowego masywnego, bogato zdobionego biurka, by chwilę poczekała. Z głośnym westchnięciem zajęła wskazane miejsce, ze zniecierpliwieniem bębniąc palcami w oparcie.
            - Niestety, ale w tej chwili jest niedostępny, ale obiecuję wszystkiego dopilnować. Oczywiście, przekażę… Do usłyszenia.
            Jak gdyby nigdy nic zasiadł przy biurku i zaczął przeglądać dokumenty, ówcześnie zakładając na czubek nosa staromodne półokrągłe okulary w metalowych oprawkach, a w niej dosłownie gotowało się ze złości. Doskonale wiedział, że nie lubiła, kiedy krył występki ukochanych bratanków.
            - Powiesz mi wreszcie, o co w tym wszystkim chodzi, czy nadal będziesz próbował udawać, że nie wiesz, co się dzieje? – Zapytała wreszcie, nie doczekawszy się wcześniej żadnych wyjaśnień.
            - Nie za bardzo rozumiem…
            Wreszcie raczył podnieść wzrok znad papierów i rozpiął drugi guzik przy kołnierzu białej, eleganckiej koszuli. Nie zwykł nosić krawata, marynarki zakładał wyłącznie podczas ważniejszych spotkań, a zwykle, tak jak teraz, niechlujnie podwijał rękawy, marnując ciężką pracę gosposi, której płacił małą fortunę, by utrzymywała jego mieszkanie oraz garderobę w nienagannym stanie.
            - Proszę cię, Rob skończmy z tymi podchodami, bo to zaczyna się robić nudne. – Złość ustąpiła miejsca zniecierpliwieniu, które bezbłędnie dawało swój wydźwięk w tonie jej głosu. - Ja odchodzę od zmysłów, bo Joe przez cały weekend nie raczył nawet dać znaku życia, a ty jeszcze kłamiesz, że nic o tym nie wiesz. A o tym, że jest na nagłym urlopie muszę dowiadywać się od tej nierozgarniętej dziewuchy z recepcji?!
            - Denise, uspokój się.
            Miała ochotę wyśmiać go w żywe oczy, ale zanim zdążyła otworzyć usta, Robert postanowił kontynuować swoje wyjaśnienia.
            - Joe poprosił mnie, żebym na razie nic ci nie mówił, a ja chciałem uszanować jego decyzję.  Kiedy będzie gotów to sam zadzwoni i powie ci o wszystkim…
            - O czym ty do cholery mówisz?! Co on znowu nawyrabiał?
            - Uspokój się, powtarzam. Nic mu nie jest. Wszystko z nim w porządku, nie wylądował w więzieniu i jest cały i zdrów.
Hoffman uśmiechnął się tajemniczo, jakby chcąc dopowiedzieć coś jeszcze, ale jednak zrezygnował, a ona powoli przyswajała nowe informacje. Takie wyjaśnienia wcale nie poprawiały jej samopoczucia.
- To powiedz mi tylko, gdzie jest skoro nie ma go ani w pracy, ani we własnym mieszkaniu i nie raczy nawet odebrać komórki? – To jej się zupełnie nie kleiło. No, bo, dlaczego miałby tak bez powodu znikać na całe trzy dni.
- Denise, to dorosły, odpowiedzialny facet. Zapewniam cię, że nie zrobił niczego głupiego. Po prostu… Miał dużo spraw na głowie.
            - Zaczynam w to wątpić, skoro zadałeś sobie tyle trudu, żeby go przede mną kryć.
            - Nie zamierzałem nic przed tobą kryć. Po prostu chciałem, żeby Joe powiedział ci o tym osobiście.
            - Dlaczego ostatnio wszyscy knują za moimi plecami? Najpierw Kevin wolał przez trzy miesiące mnie unikać, zamiast po prostu szczerze porozmawiać, później Nick bez uprzedzenia spakował manatki i wyniósł się do tego cholernego Londynu, a teraz jeszcze pomagasz Joe’mu coś przede mną ukryć?
            - Przestań panikować i zrozum wreszcie, że nikt nic przed tobą nie chce ukrywać. Może gdybyś trochę spokojnie podchodziła do pewnych spraw, to Joe powiedziałby ci od razu.
            - Masz zamiar pouczać mnie, jak mam wychowywać własnych synów?
            - Po pierwsze to już ich wychowałaś. Teraz już możesz tylko obserwować efekty swojej pracy, a po drugie nie zapominaj, że również ci w tym pomagałem i nie bądź niesprawiedliwa. Doskonale wiesz, że traktuje ich trzech, jak swoje własne dzieci.
            - Przepraszam, po prostu naprawdę martwię się o Joe’go.
            - Naprawdę musisz wiedzieć już teraz?
            Posłała mu wzrok, mówiący, że a i owszem, w dodatku możliwie jak najszybciej. Nie chciała już dłużej być trzymana w napięciu, stresie oraz nagromadzeniu setki katastroficznych ciągów wydarzeń, które mimowolnie kłębiły się w jej głowie.
            - No dobrze… I tak mam już dość tej całej szopki. Obiecaj tylko, że nie zrobisz kolejnego teatrzyku, ani żadnych głupstw.
            - Mówisz mi coś takiego, a ja mam się nie denerwować?
            - Po prostu postaraj się być wyrozumiała, bo to bardzo delikatna sprawa.
            - Przestań już owijać w bawełnę i wyduś to z siebie!
            Jednak Rob nie odezwał się ani słowem, tylko sięgnął po swój telefon, jeden z tych dziwnych, wielkich nieporęcznych gadżetów z dotykowym ekranem i zaczął czegoś szukać, marszcząc przy tym brwi w charakterystyczny sposób. Nie wyglądał jednak na szczególnie zdenerwowanego. Raczej na skupionego, a może nawet i dumnego? Ciężko było jej to stwierdzić. Wreszcie uśmiechnął się delikatnie, jeszcze raz stuknął palcem w ekran, a za chwilę wstał ze swojego miejsca, okrążył biurko, by przykucnąć tuż obok niej.
            - Chciałbym ci kogoś przedstawić… - Podsunął jej pod nos to wielkie nieporęczne ustrojstwo, a jej oczom ukazał się widok, którego na pewno się nie spodziewała. Było to zdjęcie noworodka. Sądząc po kolorze ubranek, prawdopodobnie chłopca, chociaż bez okularów ciężko było jej to osądzić.
            - Ale po co pokazujesz mi zdjęcie czyjegoś dziecka?
            W torebce szybko odszukała etui i wyjęła z niego swoje okulary, by móc dokładniej przyjrzeć się zdjęciu. Noworodek był różowy, pomarszczony i pierwsze, co zwróciło jej uwagę to ilość ciemnych, długich włosów wystających spod czapeczki. Dopiero później zauważyła nadawcę wiadomości…
            - Czy możesz mi wytłumaczyć, dlaczego Joe wysyła ci zdjęcia jakichś obcych dzieci?
            - A ty nadal nic nie rozumiesz?
            - No na razie czekam, aż raczysz mnie oświecić!
            - Chciałem ci przedstawić i pogratulować twojego pierwszego wnuka, Nathana Josepha Jonasa. – Powiedział na jednym wdechu, a jej szczęka momentalnie znalazła się na wysokości wyłożonej zimnym, jasnym piaskowcem posadzki. Ale tylko na chwilę. Szybko odzyskała zimną krew, uważnie lustrując wyraz twarzy swojego byłego szwagra.
            - Naprawdę, Rob, skończ wreszcie z tą dziecinadą. Mogłeś wysilić się na coś bardziej sensownego, skoro już mam udawać głupią i przekonaną…
            Starała się tolerować całą tę ich męską solidarność, chociaż setki razy powtarzała Robertowi, żeby zawsze informował ją o wszelkich występkach oraz głupawych pomysłach jej niekoniecznie zawsze rozsądnych synów. Trzymała się zasady, że najgorsza prawda jest lepsza od najlepszego kłamstwa i tego właśnie wymagała od wszystkich czterech najważniejszych mężczyzn w jej życiu. Tak. Mimo rozwodu z jego przyrodnim bratem, Roba nadal traktowała jak członka bardzo bliskiej rodziny. Wiele pomógł jej w wychowywaniu trzech zbuntowanych nastolatków, ale też przysparzał jej sporo stresów, gdy starał się dochować tajemnic powierzonych przez bratanków. Nie miała mu jednak tego za złe. Z biegiem lat nawet zdążyła się do tego przyzwyczaić, chociaż oczywiście nigdy by się do tego nie przyznała. Ceniła sobie tę relację łączącą Kevina, Joe’go i Nicka z Hoffmannem. Miała przynajmniej świadomość, że chłopcy w dzieciństwie mieli dobry męski wzorzec do naśladowania. Poukładany, solidny, szarmancki i dobrze wychowany prezes świetnie prosperującej firmy architektonicznej, czyli Robert Walter Hoffman. Zawsze ceniła go za wszystkie te cechy. Oraz za to, jak wiele swojego cennego wolnego czasu poświęcał jej synom, chociaż wcale nie musiał. Jednak miał dużo więcej przyzwoitości, niż jego starszy brat, a jej były mąż. Nie lubiła jednak wspominać osoby tego drugiego. Wiele lat temu zakończyła ten rozdział w swoim życiu. Postawiła grubą kreskę i od tej pory żyło jej się zdecydowanie lepiej.
            - W tym problem, że to wcale nie jest żart… Mały to dosłownie cały Joe, chociaż może nie widać tego aż tak na zdjęciu, jak na żywo. – Przyglądała się błyszczącym błękitnym tęczówkom i charakterystycznym zmarszczkom wokół oczu Roberta, kiedy ten uśmiechał się do niej, jak wariat.
            Tym razem zrozumiała już aż nazbyt dobrze. Chociaż nadal wydawało się to najbardziej niedorzeczną rzeczą na świecie. Jej własny, średni syn postanowił urządzić całą maskaradę, żeby tylko nie powiadomić ją o fakcie, że po raz pierwszy została babcią. A najgorsze było to, iż nie miał nawet odwagi by stawić czoła sytuacji i powiedzieć jej o tym osobiście. Oczywiście! Jak zwykle musiała dowiadywać się o wszystkim ostatnia!
            - Nie wierzę… Ale jakim cudem… Kiedy… Dlaczego nic mi… - I w trakcie wyrzucania z siebie mało sensownego ciągu słów z prędkością karabinu maszynowego, doznała olśnienia, które jednak wprowadziło ją w stan jeszcze większej złości. – To dziecko tej całej jego wyszczekanej asystentki, prawda?                     
            - Ona ma na imię Demi.
            - Wiedziałam. Po prostu wiedziałam… Joe zawsze był taki łatwowierny, a ta harpia wyczuła okazję i złapała go na dziecko! I to jeszcze wypierała mi się w żywe oczy, rozumiesz ty to?!
            - Denise, uspokój się wreszcie!
            - Właśnie się dowiedziałam, że mój syn dorobił się dziecka z własną cwaną pracownicą i mam być spokojna?!
            - I właśnie, dlatego Joe zadzwonił najpierw do mnie. Z takim podejściem, to nie powinnaś się nawet dziwić, że nie chciał ci nic mówić. Demi to naprawdę inteligentna, pracowita dziewczyna i mogę cię zapewnić, że ostatnia rzecz, o którą bym ją podejrzewał, to łapanie go na dziecko. –  W lekkim szoku słuchała wywodu Roberta, który swoje racje przedstawiał dosadnie i bardzo stanowczo, jakby nie pozostawiając jej żadnej szansy na protesty. – A jeśli nie zmienisz podejścia, to nie licz na odwiedzenie Nathana w szpitalu, bo ostatnie czego teraz potrzebują wszyscy troje, to rozhisteryzowana, wrogo nastawiona wariatka, oskarżająca wszystkich o całe zło na tym świecie. Joe’mu naprawdę na nich zależy…

5 komentarzy:

  1. jejkuuu, "Nie dość, że Demi nie mogła uwolnić się od „upierdliwego Jonasa”, to jeszcze dostała w pakiecie jego malutką kopię." - mój ulubiony fragment, haha. Bardzo fajny rozdział, szkoda tylko mi Ali i Keva. I Joe'go. Miałam nadzieję cichutką, że jakoś się dogadają już, ale rozumiem Demi. Chciałabym takiego faceta jak Joseph w sumie, i tą małą kopię też. Czekam desperacko na jakikolwiek fizyczny kontakt Joe i Wiedźmy :D
    Pozdrawiam // lovatoftjonas.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie zostaje mi nic innego jak dopisać się pod powyższy komentarz bo jest w nim ujęte wszystko co chciałam powiedzieć. Mam nadzieję, że kiedy emocje opadną Demi szybko zorientuje się w tym jak ta sytuacja prezentuje się w rzeczywistości. Dla Ali i Kevina to będzie kolejna duża próba....Mam nadzieję, że im się uda.
    Czekam na next!

    OdpowiedzUsuń
  3. Rozdział jak zawsze mnie zaskoczył, bo myślałam, że może się dogadają, a tu nic. Demi nadal uparcie nie zauważa starań Josepha, a on nie wie jak ją przekonać. Mam nadzieję, że mamusia Joe nie namiesza, chociaż może gdyby przyszła i zrobiła im awanturę, a Joe stanąłby po stronie Demi, to może ona inaczej na niego spojrzy. Zobaczymy, ale nie odsuwajcie ich od siebie jeszcze dalej, np. tak na odległość Teksas-Nowy Jork. Trochę zaniepokoił mnie Kevin z tym myśleniem, że stoi na drodze do szczęścia Ali. Ona bez niego nie będzie szczęśliwa, niech zaadoptują tą dwójkę dzieci, może popróbują z in-vitro i innymi metodami leczenia bezpłodności, a jak nie to mogą za jakiś czas zaadoptować kolejne dzieci, może noworodki - wtedy będą mieli dużą rodzinę, o której marzyli. Coutr - czyżby się zakochała w tym lekarzu? W sumie Matt nie zdradza się na razie z tym, czy coś do niej czuje, czy była to tylko chęć przespania się z nią, którą już spełnił. Czy nadal będzie nią zainteresowany - musiałby tak jak Joe Demi, próbować przekonać Courtney do siebie. Czekam na kolejny. Oczywiście znów mnie pewnie zaskoczycie. Pozdrawiam M&M

    OdpowiedzUsuń
  4. Mam nadzieję, że Joe tego nie spieprzy i poradzi sobie z mamusią. A Demi mogłaby przestać być tak uparta jak oślica. Jestem ciekawa jak poprowadzicie dalej wątek Courtney i Matta. Czy ten lekarz coś namiesza? Byłoby dobrze, bo wtedy może Matt ogarnąłby się xd. Ale przede wszystkim nareszcie Demi urodziła! Chwała wam za to. Ali i Kevin też mogliby się pogodzić z własną sytuacją. Byle Denise nie zaczęła się mieszać, bo jeszcze pogorszy sprawę. No i Kevin jak tak bardzo chce, aby Ali urodziła to niech skorzystają z banku nasienia. Czekam na nn.

    OdpowiedzUsuń
  5. Mam nadzieję, że Joe i Demi w końcu się pogodzą i zamieszkaja razem. Demi mogłaby zrozumieć, że Joe serio ją kocha. Denise mam nadzieję, że nie namiesza. Mam nadzieję także, że u Kevina i Ali będzie okej i w jakiś sposób spełnia marzenie o dziecku. Czekam na nexta !!

    OdpowiedzUsuń