Po
kilku nerwowych miesiącach, Ali wreszcie czuła, że wszystko zmierza w lepszym
kierunku. Co prawda przeczucie zmyliło ją ostatnio kilka razy, bo gdy widziała
już światełko w tunelu, okazywało się za chwilę, że wraz z Kevinem uderzali w
twardą ścianę. Nie chciała się cieszyć za wcześnie, by znów się nie sparzyć,
ale po prostu nie potrafiła oprzeć się wrażeniu, że w końcu i do nich
uśmiechnęło się szczęście. Co drugi dzień odwiedzali Haydena i Hailey, i coraz
lepiej się z nimi dogadywali, a także wszyscy nawzajem poznawali. Chłopiec
cieszył się na ich wizyty, a wczoraj Rebecka powiedziała im, że nie mógł nawet
doczekać się ich przyjścia i z niecierpliwością wyglądał przez okno, co bardzo
uradowało Kevina. Hailey dalej podchodziła do nich ostrożnie i niepewnie, ale
przynajmniej nie płakała już na ich widok i nawet raz dała jej się wziąć na
ręce i przytulić. W niej samej też zaczynało się odzywać pewne uczucie, gdy
spędzała czas z tymi dziećmi. Nie umiała tego nazwać, ale domyślała się, co to
jest. Była pewna, że o tym właśnie mówił jej Kev. Pragnęła zaadoptować to
rodzeństwo, stworzyć im dom, być dla nich mamą i nie liczyło się dla niej nic
więcej. Nawet to, że ich nie urodziła. A co było najważniejsze poczynili też
pierwsze, formalne kroki. Razem z dyrektorką domu dziecka i prawnikiem
zajmującym się takimi sprawami, który był też znajomym Kevina z czasów studiów,
zgodnie stwierdzili, że na początku postarają się o bycie rodziną zastępczą, a
potem o pełną adopcję. Czekała ich jeszcze wizyta u psychologa, przejście kilku
niezbędnych testów i czekanie na pozytywne opinie. Ale musiało być dobrze. Nie
przyjmowała już innych informacji do wiadomości.
Kevin
otworzył jej drzwi do restauracji, w której byli umówieni z jego matką na
szybki lunch. Nie cieszyła się za bardzo na to spotkanie. Nie po tym, co
opowiedziała jej przez telefon Demi. Zachowanie jej teściowej było straszne i
miała do niej o to wiele żalu. Dem była ostatnią osobą, którą można posądzić o
wrobienie kogoś w dziecko i alimenty. No i podobała jej się postawa Joe’go.
Bronił Demi i Nate’a, jak prawdziwa głowa rodziny. Słyszała dumę w głosie
przyjaciółki, gdy zdawała jej relacje, choć ta nigdy by się do tego nie
przyznała. Próbowała ją wypytać o to, co ich łączy, ale Nate zaczął płakać,
więc szybko musiały się pożegnać. Szanowała Denise, miały kilka tematów do
rozmowy, ale teraz wolała zachować dystans w relacji z nią.
Zauważyła
kobietę, siedzącą przy stoliku, znajdującym się w najbardziej zacisznym miejscu
sali. Rodzicielka Kevina zawsze wybierała podobne miejsca, by jak, twierdziła,
nikt nie podsłuchiwał jej prywatnych rozmów. Jakby kogokolwiek obchodziło o
czym plotkowała ze swoimi przyjaciółkami.
-
Dzień dobry, mamo.
Kev
ucałował matkę w policzek, ale doskonale wiedziała, że też miał jej za złe
sytuację z Joe. Usiedli naprzeciwko niej, a młody, blondwłosy kelner szybko
pospieszył do nich z kartami. Szczerze mówiąc, nie była głodna.
-
Jak zwykle spóźnieni, czy wy kiedykolwiek zaczniecie szanować mój cenny czas?
To
była formułka, którą Ali znała na pamięć, bo słyszeli ją przy niemal każdym
spotkaniu. DeniseJonas nie potrafiła zrozumieć, że Nowy Jork to ogromne, żywe,
zakorkowane miasto, a klienci jej syna, często przedłużali czas przeznaczony na
spotkania z nimi.
-
Wybacz, Denise, ale Kevin wrócił do domu później niż planował… - Odezwała się
do niej po raz pierwszy, zupełnie nie wiedząc po co i odłożyła menu na stół.
Ich tłumaczenia były zbędne, bo jej teściowa i tak na wszystko miała własną
teorię.
-
Oczywiście, ale ty jako dobra żona, powinnaś umieć go pośpieszyć.
Zacisnęła
zęby i przytaknęła jej, ale miała ochotę odpowiedzieć, by się odczepiła. Nie
zrobiła tego jedynie ze względu na Kevina.
-
Strasznie jesteś opalona. Powinnaś uważać, bo niedługo wyjdą ci piegi, co gorsza zmarszczki, a to pierwszy krok do
szybszego starzenia się…
Denise
należała do bezpośrednich osób, które nie kryły swoich osądów, czasem bardzo
bolesnych. Kiedyś powiedziała jej, że powinna schudnąć z pięć kilogramów, to będzie ładniej
wyglądać. Przepłakała wtedy pół nocy, ale Kevin zapewnił ją, że nie musi, bo
wygląda pięknie i obiecał, że porozmawia z matką. Tak też zrobił, ale Denise
nie wzięła sobie tego do serca i dalej, co jakiś czas, potrafiła coś tam
uszczypliwie skomentować.
- Mamo, przestań, nie przyszliśmy tu po to, by
wysłuchiwać twoich uwag. Ali jest śliczna z piegami czy bez.
W
Kevinie włączył się ton, nieznoszący sprzeciwu. Denise też o tym wiedziała.
Znała swojego najstarszego syna i doskonale zdawała sobie sprawę, kiedy
odpuścić.
-
Już nic nie można wam powiedzieć, bo od razu się obrażacie, a ja chcę tylko
waszego dobra i martwię się o was.
-
Dziękujemy za troskę, ale jest niepotrzebna.
Kevin
z pewnością nie chciał, by jego matka zaczęła się nakręcać i budować w nich
poczucie winy. Często tak pogrywała ze swoimi synami, co nie było ani
sprawiedliwe ani uczciwe, ale za to bardzo dla niej korzystne. Nic im nie
odpowiedziała i nawet słowem nie wspomniała o tym, że niespodziewanie została
babcią. Ali tego nie rozumiała. Przecież ciągle mówiła, że chce nią być, to
powinna się cieszyć z obrotu spraw. W końcu nie co dzień rodził jej się słodki,
cudny wnuk podobny do jej średniego syna. Jeśli Nate nie był w stanie zmiękczyć
jej serca, to nie wiedziała, czy istnieje w ogóle ktoś taki.
Ponownie
pojawił się kelner, by przyjąć ich zamówienie, więc je złożyli, a on ukłonił
się nisko i zostawił ich samych.
-
Właściwie to jestem ciekawa, kiedy zabierzecie się do roboty…
Zaczęła
po chwili, z ciekawością przyglądając się małżeństwu, które właśnie wchodziło
do środka wraz z dwójką dzieci. Starszy chłopczyk miał z sześć lat, a młodszy
trzy. Al błagała w duchu, by Denise nie rozpoczęła tego ciężkiego tematu.
-
Chyba nie bardzo rozumiemy. – Spojrzała na swojego męża. Kevin również wydawał
się zaskoczony słowami matki.
-
Czas leci, a wy nic nie robicie. Rozumiem, że nie możecie mieć dzieci drogą
naturalną, ale na Boga, przecież istnieje in-vitro, powinniście wybrać się do
specjalistów, zrobić badania… Czekanie z założonymi rękami na cud nic wam nie
da.
Teraz
to Kev popatrzył na nią. Cały poczerwieniał, choć próbował zachować zimną krew.
-
Właściwie to podjęliśmy już pewne kroki…
Zaczął,
uśmiechając się do niej i ściskając pod stołem jej dłoń. Był dumny i
szczęśliwy, a to przecież było najważniejsze. Ich szczęście, ich wybory oraz
Hayden i Hailey.
-
Tak? To fantastycznie! Czemu nic nie mówiliście wcześniej? Czy ja zawsze muszę
o wszystkim dowiadywać się ostatnia?!
Zalała
ich falą pytań, a to z pewnością był dopiero początek. Wyglądała na bardzo
zadowoloną.
-
Woleliśmy nikomu się nie chwalić. Jesteś pierwszą osobą, która się dowiedziała,
mamo.
-
To kiedy będę mogła zająć się wyprawką dla mojego wnuka, a może nawet wnuków?
Słyszałam, że to częste przy in-vitro…
Nie
wspominała o Nathanie, co było okrutne wobec niego i jego rodziców. Nie
zasłużyli sobie na to.
-
Nie przygotowujemy się do in-vitro. Zaczęliśmy starania o adopcję rodzeństwa,
chłopca i dziewczynki. Chcesz zobaczyć zdjęcia?
Wyraz
twarzy DeniseJonas zmienił się w ciągu kilku sekund. Nie zdawała się być
zachwycona ich pomysłem. Wręcz przeciwnie, była przerażona i rozczarowana. No
cóż, mogli się tego spodziewać.
-
Jak to?! Wolicie wychowywać cudze dzieci niż postarać się o własne?!
Podniosła
głos, a kilka zaciekawionych głów odwróciło się w ich stronę. Nie próbowała
dbać o pozory, a to wróżyło im bardzo źle. DeniseJonas była królową przesady.
-
Takie rozwiązanie wybraliśmy wspólnie, Denise. I bardzo chcemy stworzyć dom
Haydenowi i Hailey. – Chciała uciąć ten temat, ale jej teściowa zdawała się
dopiero rozkręcać. Czemu nie mogła tak po prostu zaakceptować ich decyzji i
cieszyć się razem z nimi? To był dla nich ważny moment, może nawet
najważniejszy w życiu, a ona tego nie rozumiała.
-
Ile mają lat?
-
Pięć i dwa.
-
Jeszcze, żebyście zdecydowali się na jakiegoś noworodka, a tu… Przecież wy nic
nie wiecie o ich rodzinie, może pochodzą z marginesu społecznego? Albo są
nosicielami poważnych chorób?
-
Proszę cię przestań. Ich mama zmarła, a tata jest nieznany, dzięki nam mają
szansę na normalny dom pełen miłości.
Kevin
był bardzo stanowczy. Walczył, jak nigdy.
-
No więc skoro jest nieznany, to znaczy, że nic dobrego powiedzieć o nim nie
można, tak jak pewnie o całej ich rodzince. Z resztą adopcja to ostateczność i
wyjście bezpieczeństwa dla tych, którzy tchórzą, bo boją się zaryzykować.
-
To nie jest ostateczność, tylko nasz wybór!
Kevin
walnął pięścią w stół. Obie się przestraszyły, ale Denise nie straciła rezonu.
O nie, ona nie poddawała się tak łatwo i bez walki.
-
To nie wybór, tylko pójście na łatwiznę.
-
Masz już wnuka, zapomniałaś o Nathanie? Możesz codziennie obdarowywać go
prezentami, jeśli nie pasują ci nasze dzieci. A nie, nie możesz, nie po tej
szopce, którą urządziłaś w szpitalu!
-
Nigdy nie zaakceptuję dziecka tej… tej okropnej dziewuchy, która wykorzystuje
twojego naiwnego brata!
-
Uwierz, będziesz tego żałować i prędko go nie zobaczysz!
Ali
próbowała go powstrzymać, by nie powiedział czegoś, czego będzie żałował, ale
wiedziała, że wyrzucał z siebie całą, nagromadzoną złość. Poza tym poruszanie
tematu dzieci było dość ryzykowne i Denise doskonale zdawała sobie z tego
sprawę.
-
Nie mówimy tu o nich, tylko o waszej bezmyślności. A to wszystko twoja wina,
Ali. Dobra kobieta i żona umie przekonać swojego męża do wszystkiego.
Al
była zaskoczona. A więc jej teściowa uznawała ją za winną wszystkiego i bez
ogródek poniżała. Ogromna gula urosła w jej gardle. Nie mogła się teraz
rozkleić, choć niewiele do tego brakowało.
-
Żadne to macierzyństwo, gdy nie poczujesz ruchów własnego dziecka i go nie
urodzisz.
Ali
czuła na sobie wzrok wszystkich zebranych gości restauracji. Nikt nigdy jej tak
nie zranił. Jak Denise mogła być tak nieczuła? Czy naprawdę nie wiedziała, że
ostanie miesiące były dla nich koszmarem i dopiero ostatnio zaczęli widzieć
światło w tunelu? Aż tak straszne dla niej było ich szczęście?
-
Żadne to macierzyństwo, gdy twoja własna matka neguje każdą, twoją decyzję i
krytykuje bliskie ci osoby!
Kev
był czerwony ze złości. Cierpiał bardziej niż ona, bo w końcu chodziło o
kobietę, która go urodziła.
-
Jak śmiesz mówić mi coś takiego?!
-
Traktuję ciebie tak samo, jak ty nas! I
wiesz, co, wcale nie dziwię się ojcu, że nas zostawił! Nie mógł z tobą
wytrzymać, bo odpychasz od siebie każdego!
Ali
zastygła na moment, a Denise to otwierała, to zamykała buzię, jakby chciała coś
powiedzieć, ale zapomniała, jak to się robi.
-
Kevin… - Chwyciła go za dłoń, by trochę uspokoić. Temat ojca był tabu, a już na
pewno w takim kontekście.
-
Idziemy.
Przeszli
przez restauracyjny hol, odprowadzani ciekawskimi spojrzeniami wszystkich
dookoła.
*
Obserwował,
jak Demi sprawnie radzi sobie najpierw z górnym, a później dolnym zamkiem, by
wreszcie otworzyć przed nim szeroko drzwi do mieszkania. Ostrożnie przeszedł
próg, uważając, by nie zawadzić o futrynę. Przez lewe ramię przewieszony miał
pasek sporej, fioletowej torby sportowej w kwiaty, mniejszą, granatową,
dzierżył w dłoni tej samej ręki. W drugiej natomiast trzymał mocno nosidełko,
starając się jakimś cudem nie obudzić śpiącego Nathana.
Ze
sporą ulgą odstawił w korytarzu ciężkie pakunki, po czym, nie czekając na
kolejne polecenia, powędrował do doskonale znanego sobie pomieszczenia.
Łóżeczko nie było już zbiorowiskiem wszystkich możliwych rzeczy, jakie udało
zgromadzić się Wiedźmie w hormonalnym szale zakupów. Dzień wcześniej zgodnie z
jej prośbą, wpadł na chwilę, by uporządkować pokoik synka. Ogromną pomocą
okazała się mama Demi, która nalegała, by pozwolił pomóc jej chociaż w ten
sposób, skoro nie mogła zostać dłużej i pozajmować się trochę wnukiem. Czuł się
bardzo nieswojo, wykorzystując tak jej dobrą wolę, ale pani Lovato okazała się
być bardzo przekonująca. Wyprała, wyprasowała, a następnie poukładała wszystkie
wymagające tego ubranka dla Nate’a, podczas gdy on zajął się innymi sprawami.
Uprzątnął pudełka po jedzeniu na wynos z kuchni spod szafki ze zlewem, pojechał
na zakupy spożywcze i kupił zapasy produktów, na co najmniej półtorej tygodnia.
Zgodnie za radą Diany wstąpił również do apteki po mleko modyfikowane, butelkę
i smoczek, chociaż Demi upierała się przy karmieniu piersią. Tak na wszelki
wypadek, gdyby jednak młody zbuntował się, albo po prostu nie dojadał. Wstąpił
też po wózek, który Matt i Courtney dostarczyli prosto do jego mieszkania. Na całe
szczęście w całości, oszczędzając mu tymczasem sporo czasu, który musiałby
poświęcić na montaż wszystkich części. Zaprzyjaźnił się również z nosidełkiem,
pełniącym również funkcję fotelika samochodowego, bo z zajęć szkoły radzenia
pamiętał, jak ważne jest solidne zamontowanie go i zabezpieczenie pasami przed
wyruszeniem w jakąkolwiek podróż. Później postawił na swoim, mimo licznym
protestów, odwożąc Dianę na lotnisko, chociaż sama chciała pojechać taksówką.
Odprowadził ją do samej odprawy, gdzie pożegnała go zaskakująco wylewnie. W tej
kwestii zdecydowanie Demi różniła się od swojej matki. Była dużo bardziej
zamknięta, zdystansowana, chociaż starała się to rekompensować sobie jakoś
ciętym językiem i odzywkami, które zdecydowanie nie przystawały damom. Ale
kochał ją pomimo wszystko. Uwielbiał tę drobną szatynkę, która zupełnie przez
przypadek pojawiła się w jego życiu, wpadając do jego biura na
dwudziestocentymetrowych szpilkach, razem z tym swoim wrednym charakterkiem i
ciętymi uwagami. Wtedy uznał, że Robert wyraźnie chciał dać mu nauczkę za
kompletną dezorganizację i brak dojrzałości, jednak teraz miał ochotę mu
podziękować. Ale najpierw musiał ogarnąć cały ten swój myślowy bajzel. Bo
prawda była taka, że przez ostatni tydzień robił wszystko, żeby tylko nie
dopuścić do tego momentu. Tymczasem jego wysiłki zakończyły się niechybną
porażką.
Najostrożniej
jak to było odstawił nosidło na podłogę i zaczął nierówną walkę z uprzężą, w
którą zapięty był synek. Normalnie poszłoby mu to znacznie szybciej, jednak fakt,
iż zasnął niecałą godzinę wcześniej, po ponad godzinnej sesji marudzenia oraz
histerii spowodowanej szczepieniem tuż przed wypisem, mocno ograniczał jego
możliwości. Metodycznie poradził sobie z pierwszą spinką, oraz dwoma
zlokalizowanymi na wysokości ramionek chłopca. Następnie rozluźnił szelki,
niepewnie wyplątując jego drobne ciałko z pasów bezpieczeństwa. Kiedy już
trzymał go w ramionach, mały poruszył się gwałtownie i miał wrażenie, że zaraz
znowu się rozpłacze, ale na całe szczęście był to fałszywy alarm. Ułożył go
wygodnie w łóżeczku, z którego wyjął całkowicie kołderkę, która była w tym
momencie całkowicie zbędna. Temperatury oscylowały od kilku dni niezmiennie w
okolicach trzydziestu stopni, przez co mały mimo, iż ubrany jedynie w granatowe
body z krótkim rękawem był całkowicie mokry. I nastała chwila, której bał się
najbardziej. Stał tak oparty o białą, lakierowaną ramę, przyglądając się
swojemu idealnemu, śpiącemu synowi. Tak bardzo przyzwyczaił się do niemal
ciągłego przebywania w jego otoczeniu, że teraz zupełnie nie wyobrażał sobie,
co zrobi, kiedy za chwilę będzie musiał wrócić do siebie. Nie chciał go
zostawiać, nie chciał być weekendowym tatusiem i widywać własne dziecko po dwie
godziny dziennie. Pragnął być z nimi, pomagać Demi, mieć ją przy sobie i
wspólnie z nią uczyć się, jak wygląda opieka nad Nate’m bez asysty zawsze
pomocnych pielęgniarek lub położnych. Ale musiał pogodzić się z jej wyborem.
Spieprzył sprawę, więc musiał ponieść tego odpowiednie konsekwencje. Mimo że
bardzo chciał wszystko naprawić, to przecież nie mógł do niczego jej zmuszać.
Jednakże nie miał czasu na dalsze przemyślenia, bo do realnego świata boleśnie
i szybko przywołało go jej subtelne odchrząknięcie. No tak, pewnie chciała
położyć się i odpocząć po pełnym nowych doświadczeń dniu. A on nie był tu
potrzebny. Czuł się jak niechciany intruz. Nie pozostało mu, więc nic innego,
jak spełnić jej niewypowiedzianą prośbę. Po raz ostatni schylił się nad
łóżeczkiem, które sam składał długie tygodnie wcześniej, pocałował w czółko
Nathana, po czym bez słowa wyszedł z pomieszczenia. Demi podążyła zaraz za nim.
-
Jeśli zgłodniejesz, to nie zamawiaj na wynos, bo zrobiłem ci wczoraj małe
zakupy. – Odpowiedział, trzymając już rękę na klamce. Nawet na nią nie patrzył,
bo zdawał sobie sprawę, że gdy spojrzy jej w oczy, pojechanie do siebie stanie
się sto razy trudniejsze.
-
Nie musiałeś…
-
Ale chciałem. – Odpowiedział szybko, zanim po raz kolejny niepotrzebnie
podkreśliła swoją wielką niezależność. Zastanawiał się, czy robiła to specjalnie,
czy po prostu tak bardzo przywykła do izolacji i samotności, że nie potrafiła
przyjąć pomocy z wdzięcznością. – Naprawdę, nie musisz udowadniać mi, że możesz
wszystko zrobić sama, bo wiem o tym aż za dobrze. Ale czasami mogłabyś pozwolić
sobie pomóc…
-
Przepraszam… ja… Naprawdę jestem ci wdzięczna, za to, jak nam pomagasz….
-
Ale mam sobie już iść. – Odpowiedział gorzko, wiedząc, co chce mu powiedzieć.–
Spokojnie, nie musisz się wysilać. Sam doskonale zrozumiałem.
Może
powiedział to zbyt chłodnym tonem, ale nie potrafił poradzić sobie z pokładami
żalu, które dosłownie zalewały go od środka. Wiedział, że nie powinien
naciskać, że to tylko pogorszy całą sprawę. Jednak z drugiej strony ciężko było
mu się powstrzymać. Szczególnie teraz, gdy musiał wrócić do siebie. Bez Demi i
Nate’a. W szpitalu było mu zdecydowanie łatwiej, bo nie mogła mu uciec.
Żółtaczka syna, a co za tym idzie, przedłużony pobyt na oddziale był dla niego
zbawieniem. Liczył, że przez ten czas uda mu się ją jakoś przekonać. Nawet,
jeśli nie chciała go znać, to gdyby miał ja przy sobie byłby spokojniejszy. I
mógłby się nimi opiekować przez cały czas, gdyby potrzebowali jego pomocy. A
tak, czuł się kompletnie zepchnięty na boczny tor. Niepotrzebny.
-
Joe, dobrze wiesz, że to nie tak. Przecież
nie zabraniam ci go odwiedzać.
-
Chyba lepiej, żeby ta rozmowa skończyła się teraz, zanim powiem coś, czego
będziemy oboje żałowali. – Nacisnął na klamkę i uchylił drzwi, cały czas marząc
o tym, żeby go zatrzymała. Żeby powiedziała, że może zostać, że go potrzebuje.
Odczekał tak dłuższą chwilę, ale skoro nic nie powiedziała, przeszedł wreszcie
próg i stanął na klatce. – Jakby się coś działo to dzwoń, bez względu na
godzinę. I tak pewnie nie będę mógł zasnąć…
-W
porządku.
Brzmiała
tak, jakby rozmawiali o pogodzie. Zupełnie beznamiętnie, a to tylko jeszcze
bardziej go przygnębiło. Był pewien, że nie zadzwoni. Bo przecież doskonale
radziła sobie ze wszystkim sama. Od zawsze. Dlaczego wiec tym razem miałoby być
inaczej?
-
Dem, wiem, że spieprzyłem i… Nie będę znowu cię przepraszał, bo rozumiem, że
masz dość słuchania tego samego. Jestem bezmyślnym idiotą, ale naprawdę cię
kocham…
-
Do jutra, Joe. – Tym razem to ona przerwała mu wpół zdania.
-
Do jutra…
Odparł
ze zrezygnowaniem, gdy czekała tuż przy drzwiach, by móc zatrzasnąć je za nim
na zamek. I znowu dotarło do niego, że po raz kolejny wykorzystał miłość, jako
kartę przetargową, co stawiało go w mało korzystnym świetle. Cholera! Znowu to
spieprzył, ale naprawdę chciał, żeby mu uwierzyła. Chociaż tyle, bo nawet nie
spodziewał się usłyszeć od niej tego samego. Ze złością uderzył w niczemu winny
przycisk windy, której drzwi momentalnie się otworzyły. Musiał wreszcie
pogodzić się ze świadomością samotnych wieczorów w pustym, zimnym mieszkaniu.
*
Wpatrzona
w Bena, słuchała wszystkiego, co jej opowiadał. Wiedziała to na pewno. Była
totalnie zauroczona, wpatrzona, a być może nawet już zakochana. Ten mężczyzna
był jej ideałem. Uroczy, szarmancki, zabawny spełniał wszystkie jej wymagania.
Nikt, dosłownie nikt nie mógł się z nim równać. Takiego faceta, jak on szukała
przez całe życie. Śmiało mogła nazwać go swoim rycerzem w srebrnej zbroi.
Zastanawiała się, czy miał jakieś wady. Wydawało jej się, że nie. Przyjechał po
nią punktualnie, gdy sama jeszcze była w kropce i próbowała dobrać biżuterię do
bordowej mini na ramiączkach z rozkloszowanym dołem. Wręczył jej również bukiet
złożony z kilku czerwonych róż, a ona się zarumieniła. Ani Nick, Jake, czy
jeszcze wcześniejsi chłopcy nie wręczali jej kwiatów bez okazji. Czasem
zapominali o tym nawet na rocznicę, urodziny lub walentynki. Dlatego poczuła
się przyjemnie zaskoczona. A potem otworzył jej drzwi od samochodu i zabrał do
uroczej, przytulnej restauracji, mieszczącej się w Greenwich. Nie było to jedno
z tych modnych i obleganych miejsc. Nie, raczej zaglądali tu ludzie, którzy
chcieli dobrze zjeść w przyjaznej atmosferze. Z resztą Ben musiał znać
właściciela, bo gdy tylko weszli, przywitał się z nim, jak z dobrym znajomym.
Polecił jej też, by zamówiła specjalność szefa kuchni, czyli makaron z tapioką
i kurczakiem teriyaki. Zazwyczaj na pierwszej randce nie zamawiała nic, co
miało więcej niż sto kalorii, by nie wyglądać na osobę, która lubi się objadać,
ale tym razem postanowiła zaryzykować. Z resztą przy Benie wszystko było inne.
Czuła się swobodnie i miała zamiar być sobą. Dlatego ze smakiem zajadała się
swoim daniem, ciesząc, że to nie sałata.
-
Przepraszam, ale chyba cię zanudzam.
Wyrwał
ją z zamyślenia nad udanym wieczorem i zrobił posępną minę. Jeśli się
przejmował, to nie miał czym. Już dawno nie bawiła się lepiej. Naprawdę, bardzo
dawno. Lubiła go słuchać, tego z jaką pasją opowiadał o swojej pracy, a przy
tym nie wydawał się być pracoholikiem. Przynajmniej taką miała nadzieję.
-
Nie! – Odpowiedziała szybko i usłyszała głośny dźwięk swojego telefonu. Cholera
jasna! Zapomniała go wyciszyć lub wyłączyć. Nie chciała, by ktokolwiek lub
cokolwiek im przeszkadzało. Spojrzała na wyświetlacz. To Demi. No cóż, choćby
się waliło i paliło, jej przyjaciółka będzie musiała poczekać.
-
Odbierz, może to coś ważnego?
Zasugerował
i upił łyk wina z kieliszka. Miał takie cudowne dołeczki w policzkach. I
cudowne oczy. Cały był cudowny.
-
To Demi, później do niej oddzwonię. – Rozłączyła się i wrzuciła telefon do
małej, czarnej torebki na złotym pasku. Demi miała Joe’go, więc ona i Nate byli
w dobrych rękach. Ona teraz walczyła o to samo. By mieć kogoś, przy kim czułaby
się bezpieczna.
-
Mały terrorysta miał wyjść dzisiaj do domu…
Doskonale
wiedziała, o kim mówił. Dem wraz z Nathanem i Joe mieli wreszcie opuścić
szpital. Lovato strasznie przeżywała kolejne dni spędzone w więzieniu, jak
słodko nazywała oddział położniczy, dlatego pewnie teraz chciała podzielić się
z nią swoją radością z opuszczenia go. Później, wszystko to zostawiła na
później.
-
Tak wiem, jutro ich odwiedzę, bo bardzo się za nim stęskniłam. – Nate skradł
jej serce. Był prawdziwym słodziakiem i robił takie śmieszne minki, kiedy spał.
Chociaż Demi twierdziła, że potrafił urządzać prawdziwe histerie, ona jeszcze
nie zdążyła być ich świadkiem.
-
Długo się znacie?
Zapytał,
wyrywając z zachwytów nad najmłodszym z Jonasów. Miała też lekkie wyrzuty
sumienia, bo może powinna odebrać? Gdyby były w odwrotnej sytuacji, Dem nigdy
nie zignorowałaby żadnego połączenia od niej.
-
Kilka lat, poznałyśmy się przez Al, naszą inną przyjaciółkę. – To było wtedy,
gdy zaczęła spotykać się z Nickiem i poznała Ali, będącą już w związku z
Kevinem. Była wtedy bardzo samotna, bo choć spotykała się z Nicholasem, to jego
znajomi, nie akceptowali jej. Nie pochodziła z Nowego Jorku, nie znała modnych
klubów, nie poruszała się po Manhattanie. A Al i Dem pomogły jej przetrwać ten
trudny czas, co stało się początkiem pięknej przyjaźni. – Gdyby nie one, pewnie
spakowałabym się i wróciła do Arizony… - Nawet Nick, by jej przed tym nie
powstrzymał. Z resztą nie była pewna, czy by zauważył jej zniknięcie. W tamtym
czasie zaczynał staż w firmie i był tym bardzo przejęty.
-
Jak tam jest?
Zadał
kolejne pytanie i naprawdę czekał na odpowiedź. Naprawdę go interesowała.
Patrzył jej w oczy, ciekaw, co ma mu do powiedzenia. Rzadko poznawała mężczyzn,
którzy umieli i chcieli słuchać.
-
Zupełnie inaczej niż tutaj. Wszędzie są farmy, mnóstwo farm, sama dorastałam na
jednej z nich i myślałam, że tam się zestarzeję, ale rodzice stwierdzili, że
ślicznie rysuje i nie powinnam tego marnować, doglądając dyni. Dlatego
odkładali każdy grosz, bym mogła wyjechać do Nowego Jorku i studiować tu.
Początkowo myślałam o akademii sztuk pięknych, ale w końcu zdecydowałam się na
architekturę.
-
Chciałabyś tam wrócić?
-
Sama nie wiem, tęsknię za rodziną, ale tu jest moje życie, tu mam przyjaciół i
chrześniaka. Oni wiedzą, że nie byłabym tak naprawdę szczęśliwa, gdybym z
powrotem znalazła się w Arizonie. – Zamyśliła się na chwilę, przypominając
sobie coś. Uśmiechnęła się, do siebie i po części do Bena. – Kiedyś miałam
takie marzenie, że jak już będę bardzo stara i tak samo stary będzie mój mąż,
to przeprowadzimy się właśnie tam, by odpocząć od wielkiego miasta, naszych
dzieci i wnuków. Siadalibyśmy na werandzie i cieszyli sobą. – Trochę się
zarumieniła, bo nie chciała by pomyślał, że jest jakąś wariatką, bujającą w
obłokach. Chociaż tak właśnie było. Lubiła marzyć, zwłaszcza, gdy się
zakochiwała.
-
Brzmi nieźle, podobają mi się takie plany na przyszłość. Chociaż nie wiem, czy
wnuki dałyby spokój.
Nie
była pewna, czy się z niej naigrywał, czy nie. Nie, chyba nie. To nie było w
jego stylu. Nie był sarkastyczny, nie wyśmiewał się z niej.
-
Chociaż pewnie uważasz, że taki mieszczuch, jak ja, nie poradziłby sobie na
wsi.
Już
wcześniej zdążyła się dowiedzieć, że jego rodzina od pokoleń mieszkała w Nowym
Jorku, jego tata był znanym i szanowanym chirurgiem, a mama również pediatrą.
Miał starszą siostrę, która mieszkała w Australii z mężem i dwuletnią córką,
którą miał zamiar niedługo odwiedzić, bo ostatni raz widział ją, kiedy miała
trzy miesiące.
-
Hmm właściwie to jestem pewna, że nie wytrzymałbyś dnia w domu bez klimatyzacji
pełnym robactwa. – Chciała się z nim trochę podroczyć. Właściwie to była jedyna
rzecz, której jej w nim brakowało, a którą miał… Matt. Henderson doprowadzał ją
do szaleństwa, ale ich słowne sprzeczki naprawdę lubiła. Gdyby nie był takim
kobieciarzem, może pomyślałaby o nim poważniej? Teraz jednak miała Bena.
-
Jeszcze byś się zdziwiła…
Odpowiedział
jej bez chwili wahania z tajemniczym błyskiem w oku. To było dziwne, bo mogła
czytać w nim, jak w otwartej księdze, a czasem miała wrażenie, że trzymał w
ukryciu jakiś poważny sekret, coś, co mogłoby przyprawić ją o ból głowy. Nie
chciała jednak brać go za kłamcę i krętacza. Próbowała to sobie tłumaczyć
ostrożnością i lękiem przed kolejnym sparzeniem się. W końcu, co mógłby przed
nią ukrywać? Gorszej prawdy niż przyłapanie własnego chłopaka w łóżku z innym
mężczyzną nie mogła poznać. Ben był dobrym, normalnym facetem, a ona po prostu
momentami się bała. Bała się kolejnego rozczarowania i tego, że ją prawdziwa
miłość omija szerokim łukiem. Ali miała Keva, który zrobiłby dla niej wszystko.
Demi – Joe’go, niewidzącego poza nią i ich synkiem świata. Też tak chciała.
Wmawiała sobie, że jest niezależna, samowystarczalna i silna, ale jedno
spojrzenie Bena Tremblay’a utwierdziło ją w przekonaniu, że była w błędzie.
Jej
telefon rozbrzmiał na nowo. Tym razem jednak dostała wiadomość. Myślała, że to
od Demi, dlatego gnana wyrzutami sumienia, odczytała go, jak najbardziej
pospieszne, wylewnie przepraszając swojego towarzysza. Jednak to nie panna
Lovato była nadawcą, a Matt. Jak zwykle musiał zawracać jej głowę w najmniej
odpowiednim momencie. Miał okropne wyczucie czasu. Zupełnie, jakby to sobie
zaplanował. No cóż, lubił robić jej na złość, więc wykluczyć takiej opcji nie
mogła. Henderson pytał się, czy wiedźma pojechała wraz z Nate’m do mieszkania
Joe’go, bo chciałby odwiedzić jutro chrześniaka, a do swojego kumpla nie może
się dodzwonić. Dlatego maltretował ją. Sama nie znała odpowiedzi, ale na tyle,
na ile znała Dem oraz jej upór, to nie liczyła na powodzenie planu Jonasa.
Szybko mu odpisała, czując na sobie uważne spojrzenie Bena. Czuła, że się
czerwieni. To było niegrzeczne z jej strony.
-
Jednak coś ważnego.
Odparł
po chwili, ale nie słyszała w jego głosie żadnego zarzutu. Taki właśnie był.
Grzeczny i nieoceniający nikogo.
-
Nie, to tylko bardzo upierdliwa koleżanka. – Skłamała, bo nie chciała go zrażać
informacją o bliskiej zażyłości z kolegą z pracy. Nie, Matta wolała zostawić
tylko dla siebie. Musiała też przyznać, że taki sekret był bardzo pociągający.
Zrugała siebie jednak za to w myślach. Matt nie był dla niej. Był dla
wszystkich łatwych i szybkich panienek. Ona wolała księcia z bajki.
-
Wiesz, ja właściwie też muszę zadzwonić, mam nadzieję, że nie masz mi tego za
złe?
-
Nie, oczywiście, że nie.
Uśmiechnął
się do niej i wstał od stolika, a ona długo patrzyła za nim, jak wychodził na
zewnątrz, by wykonać ważne połączenie.
*
Matt
szarpnął za kraty. Popełnił w życiu wiele głupstw, ale jeszcze nigdy wcześniej
nie trafił na komisariat. Do dzisiaj. Zazwyczaj unikał problemów z prawem, nie
jeździł po pijaku, nie palił niedozwolonych substancji i nie podrywał
nieletnich dziewczynek, których pełno kręciło się po klubach w Nowym Jorku.
Zwykle też nie pił do nieprzytomności, bo nie lubił tego stanu, w którym ludzie
zaczynali bełkotać i się zataczać, chociaż sam miał bardzo mocną głowę.
Tymczasem dzisiaj zupełnie stracił panowanie nad sytuacją. Żaden z jego kumpli
nie miał czasu, by wyjść w miasto i się zabawić, nie wspominając już o Joey’u,
któremu, jako świeżo upieczonemu tatusiowi nie w głowie były balangi do rana.
Nie znalazł też żadnej, ciekawej panienki, bo w każdej coś mu nie pasowało.
Albo miała zły kolor włosów, albo ich długość, albo uśmiechała się nie tak. Nie
był wybredny, ale prawda była taka, że wszystkie porównywał do Court. Za każdym
razem, gdy patrzył na którąś z kobiet, przed oczami pojawiała mu się panna
Stone. Był zły na siebie, bo nie bardzo rozumiał, o co chodzi. Przecież poszli
już do łóżka, więc powinien dać sobie spokój i znaleźć nową zdobycz. Jednak nie
umiał. A zwłaszcza nie po tym, jak dowiedział się, że zaczęła się z kimś
spotykać. Wydawało mu się, że to niemożliwe. W końcu ich dziwna relacja, którą
ciężko było nazwać przyjaźnią, zaczęła się w momencie, gdy rozstała się z
Nickiem. Nie wiedział, jak się zachowuje, gdy poznaje kogoś nowego i wchodzi w
nową relację. I bardzo żałował, że się o tym przekonał. Zakochana Court robiła
się nie do zniesienia. Przez cały czas chodziła z głową, w chmurach, nie
rozstawała się z telefonem i nie słuchała tego, co do niej mówił. Miała gdzieś
przyjaciół, miała gdzieś pokój dla Nate’a, liczył się tylko ten głupi doktorek.
Nawet teraz, gdy o nim pomyślał, robiło mu się nie dobrze i chciał komuś
przywalić. Właśnie w taki sposób się tu znalazł. Jakiś gość w klubie spojrzał
na niego krzywo, a ten niewiele myśląc, obił mu gębę, nie patrząc na
konsekwencje. Nic strasznego się nie stało, sam też oberwał, ale mniej. Z
resztą miał to w dupie. Najważniejsze było się teraz stąd wydostać.
-
Ej, kolego, no błagam cię, daj mi jeszcze raz zadzwonić. – Złożył dłonie w
błagalnym geście i zwrócił się do policjanta, który go pilnował, a raczej
siedział na krześle i zawzięcie przeglądał coś w swoim telefonie. Mógł wykonać
jedno połączenie. Wybrał numer Joe’go, mając nadzieję, że ten odbierze, ale tak
się nie stało. Zapewne był zajęty karmieniem, usypianiem lub przewijaniem
Nathana, ewentualnie tłumaczeniem Wiedźmie, jak bardzo ją kocha. Baby,
wszystkie takie same. Uparte i ślepe.
-
Wybacz, kolego, wykorzystałeś swój limit, teraz cierp.
Funkcjonariusz
policji zdawał się być niewzruszony jego prośbami i sytuacją w jakiej się
znalazł. No tak, pewnie spotykał się z tym na co dzień. Ale jemu nie marzyła
się noc na komisariacie i musiał coś wykombinować. Miał nawet pewien pomysł.
Głupi, ale jedyny, jaki przyszedł mu do głowy.
-
Posłuchaj, moja dziewczyna… ona na pewno sią martwi o mnie i wolałaby wiedzieć,
gdzie jestem… - Nigdy w swoim życiu nie był tak żałosny, jak teraz.
-
Trzeba było o tym pomyśleć zanim się schlałeś i wszcząłeś bójkę.
Trafił
mu się bardzo uparty przeciwnik, którego zdawał się nie wzruszać los jego
wyimaginowanej dziewczyny.
-
Wiem, że nie powinienem pić, ale dzisiaj mi powiedziała, że będziemy mieli
dziecko. Musiałem to uczcić, przecież nie? – Fantazja ponosiła go bardzo
daleko, ale trudno.
-
Gratulacje, tatusiu.
Gliniarz
najzwyczajniej w świecie kpił sobie z niego. Może powinien dodać jeszcze kilka
dramatycznych wątków, ale chyba wolał jednak nie przeginać. I tak marnie mu to
wychodziło, nie chciał z siebie robić jeszcze większego pajaca i kretyna.
-
Ty byś się nie cieszył? Chcę się jej oświadczyć, a ona na pewno nie powie
„tak”, gdy spędzę noc za kratami. Nasze dziecko urodzi się w rozbitej rodzinie,
a to będzie wszystko twoja wina! – Dodał dramatycznym tonem i dostał czkawki,
co mężczyzna skwitował jedynie donośnym parsknięciem. Nabijał się z niego. –
Masz dzieci? Na pewno masz. – Zauważył na jego palcu obrączkę.
-
Dwójkę. Bo co?
-
Chyba nie chciałbyś, żeby ich matka martwiła się, gdzie jesteś przez całą noc i
czemu się nie odzywasz, co?
-
Ja bym jej tego nigdy nie zrobił.
-
Oj dobra, dobra, ja też już tego więcej, nie zrobię, obiecuję, tylko daj mi do
niej zadzwonić, błagam.
Facet
wstał z krzesła i nie odzywał się przez chwilę.
-
W porządku, niech stracę, pozwalam ci zadzwonić, po raz drugi ze względu na to
biedne dziecko, chociaż chyba lepiej byłoby dla niego, gdybyś spędził z nami
noc. Może to by cię oduczyło zaczepiania innych i chlania w klubach.
Ucieszył
się w duchu. Odniósł zwycięstwo. I choć wciąż szumiało mu w głowie, to potrafił
trzeźwo myśleć, a co za tym idzie, wykiwać policjanta. Funkcjonariusz podał mu
telefon, a ten od razu wybrał jeden numer. Courtney.
*
Przeciągnął
się na skórzanej kanapie usytuowanej w centralnej części jego przestronnego,
nowoczesnego salonu i spojrzał na armagedon panujący wokół niego. Sterty
papierów walały się dosłownie wszędzie. Dokumenty wpłat, wypłat, księgowości z
ostatniego kwartału, kilka wymagających przejrzenia raportów oraz propozycji
poprawek do umów z ważnymi kontrahentami – jednym słowem wszystkie „przyjemności,”
będące konsekwencjami jego ponad tygodniowej nieobecności.
Oczy
kleiły mu się niemiłosiernie, ale nie chciał spać, dlatego właśnie wlał w
siebie już dwa dzbanki kawy. Tylko w ten sposób mógł zachować, jako takie
skupienie, umożliwiające mu pracę nad dokumentami. Prawdę powiedziawszy
najchętniej wywaliłby do kosza cały ten stos makulatury. Nienawidził roboty
papierkowej i zawsze dokładał wszelkich starań, żeby tylko uniknąć wypełniania
jej po godzinach. Tymczasem dzisiaj sam, z własnej woli w drodze powrotnej od
Demi zajechał do biura po dokumenty. Dobrze, że w firmie nikt jeszcze nie
zdołał dowiedzieć się o wielkich wieściach, a przynajmniej takie odniósł
wrażenie, bo nikt nie zaczepiał go z gratulacjami i nie zadawał żadnych
niewygodnych pytań. Na recepcji Ashley nawet go chyba nie zauważyła, mocno
zajęta nakładaniem czerwonego lakieru na swoje sztuczne paznokcie, na które
pewnie wydawała połowę swojej miesięcznej pensji. Chciał po prostu jak
najszybciej odebrać teczki z dokumentami i wrócić do siebie. Niewiele
brakowało, a nawet by mu się to udało, gdyby na ostatniej prostej dzielącej go
od windy nie napotkał surowego wzroku wuja Roberta, który bez słów, jedynie
skinieniem głowy wskazał na swój gabinet, wyrażając tym niemą prośbę, nieznoszącą
sprzeciwu. Nie chciał słuchać kolejnego wywodu, który zdawał się być
nieuchronny, szczególnie po tym, jak zachował się w szpitalu, gdy matka
postanowiła odstawić swoją szopkę. Usiadł na krześle naprzeciw wielkiego
mahoniowego biurka Roba z miną nieszczęśnika oczekującego na skazujący wyrok.
Tymczasem ten nie nadszedł. Wuj przez krótką chwilę siedział w ciszy, a później
poklepał go po ramieniu i pogratulował odwagi. Przyznał mu rację, a później
wspomniał coś, że Denise obraziła się śmiertelnie, ale to akurat go nie
obchodziło, czego z resztą nie omieszkał wspomnieć. Później jeszcze zapytał,
jakim cudem szwęda się po biurze, zamiast opiekować się małym i Demi. Ale nawet
nie musiał odpowiadać, bo przecież doskonale znał odpowiedź.
Zanim wlał do kubka kolejną porcję
dawno wystygłej już kawy, po raz kolejny sprawdził swój telefon, udając, że
interesuje go godzina na wyświetlaczu. Nadal brak nowych nieodebranych
połączeń. Gdzieś po trzeciej uporządkowanej teczce i pierwszym opróżnionym
dzbanku stracił głupią, bezsensowną nadzieję, że jednak zadzwoni. Cholera,
przecież za dobrze ją znał. Na pewno ze wszystkim sobie poradziła, a Nate był
wykąpany, najedzony i spał spokojnie w tanim, białym lakierowanym łóżeczku,
chociaż u niego w mieszkaniu czekał na niego zupełnie nowy, wyremontowany
pokój. Nie, wcale nie uważał, że dzięki meblom za kilka tysięcy zamiast
łóżeczka z supermarketu za dwieście dolców miał po swojej stronie jakiś duży
argument. Po prostu nieustannie szukał jakiegoś powodu, dla którego Demi
zgodziłaby się na jego propozycję. Szczególnie, że nie chciała mu uwierzyć w
tej najważniejszej kwestii. Gdyby tylko nie była tak uparta… Zastanawiał się,
ile razy jeszcze będzie musiał w kółko powtarzać, że ją kocha zanim wreszcie
cokolwiek do niej dotrze. Tak, był kłamcą, niewartym zaufania, ale przecież
próbował pokazać, jak bardzo się zmienił. A mimo wszystko nadal trzymała go na
dystans, zupełnie jakby był najgorszym zbrodnialcem.
Nie miał jednak czasu, by zbyt długo
rozmyślać nad swoim pierdzielonym szczęściem, bo sygnał nadchodzącego
połączenia momentalnie wrócił go do rzeczywistości. Niewiele myśląc, chwycił za
hałasujące urządzenie, a mina zrzedła mu w jednej chwili. Matt. Czyli nadal
miała gdzieś jego pomoc. Zastanawiał się czy odebrać. Z jednej strony miło byłoby
z kimś pogadać, a przyjaciel zawsze służył mu dobrą radą, ale… Co on mógł mu
powiedzieć, skoro nie miał nawet pojęcia, jak to jest mieć dziecko, którego
matka szczerze cię nienawidzi i najchętniej wysłałaby cię w kosmos? No właśnie.
Ich relacja była popieprzona. Zastanawiał się, czy od samego początku
znajomości, zrobili cokolwiek w odpowiedniej kolejności, ale szczerze w to
wątpił. Było to śmieszne i dołujące za razem, bo skomplikowana natura Wiedźmy
jeszcze nigdy nie ułatwiła niczego, a już na pewno nie pomagała mu w
naprawieniu wszystkiego tego, co spieprzył. Jeszcze gdyby nie próbowała ciągle
udawać całkowicie samodzielnej, mimo że czasem naprawdę potrzebowała wsparcia,
łatwiej byłoby mu jakoś do niej dotrzeć. Ale Demi nigdy nie prosiła o niczyją pomoc.
Zastanawiał się, czy z przekory, a może jakiegoś innego, głębszego powodu.
Jedynym wyjątkiem od tej reguły były dwukrotne wycieczki na szpitalną izbę
przyjęć, w tym ta ostatnia zakończona na porodówce. Ale od tej pory znowu
zaczęła stopniowo odbudowywać mur. „Naprawdę, poradzę sobie sama.” – za każdym
razem, kiedy słyszał to z jej ust, miał ochotę strzelić sobie w łeb. Im
bardziej się starał, tym bardziej ona odsuwała go od siebie. W tym właśnie momencie ponownie dał o sobie
znać jego telefon. Z początku pomyślał, że to Matt próbuje po raz kolejny, ale
coś tknęło go by zerknąć na wyświetlacz.
- Joe?
Zapytała
wyjątkowo dziwnym tonem, nim zdążył cokolwiek powiedzieć.
- Coś się dzieje? - Ciężko było mu
cokolwiek wywnioskować, ale jedno wiedział na pewno. Gdyby wszystko było w
porządku, nie dzwoniłaby o jedenastej w nocy, żeby urządzić sobie miłą
towarzyską pogawędkę.
- Tak… nie… nie wiem. Płacze bez
przerwy już trzecią godzinę, ciągle się pręży i podkula nóżki, a ja nie wiem,
co mam zrobić, żeby wreszcie się uspokoił!
Wyłkała mu do słuchawki, tak żałosnym tonem,
że sam miał ochotę się rozpłakać. Usłyszał, jak otwiera drzwi i momentalnie
usłyszał wrzask Nate’a, bo nie brzmiało to, jak zwykły płacz, którego
dotychczas doświadczył.
- Sprawdzałaś czy nie ma gorączki?
- Wszystko jest w porządku, ale
nawet na chwilę nie chce przestać wyć!
Brzmiała naprawdę źle. Jeszcze chyba
nigdy nie słyszał jej takiej rozchwianej i zrezygnowanej. Momentalnie zaczął
zastanawiać się, co z tą sytuacją zrobić. A przeokropne wycie Nathana w tle,
dosłownie wiercące dziury w mózgu, na pewno nie pomagało mu w zachowaniu
zdrowego myślenia.
- Mam zadzwonić po pediatrę? –
Przypomniał sobie o telefonie do ordynatora neonatologii, który przy wypisie
podał mu swój numer i kazał dzwonić, jakby działo się coś niedobrego. A płacz
synka zdecydowanie wskazywał na sytuację z tego gatunku.
- Nie… Po prostu przyjedź.
Rozłączyła się, a on nie myśląc za
wiele zerwał się prosto do wyjścia, po drodze zabierając portfel, dokumenty i
klucze do samochodu.
Kocham kocham kocham �� ��
OdpowiedzUsuńDenise zachowuje się okropnie, ugh. Demi też za bardzo unosi się swoją dumą, a tak naprawdę nie daje sobie rady. Szkoda mi Joe, ale to, że będzie rzucał "kocham Cię" na końcu każdego zdania nie poprawi mu sytuacji, powinien coś zorganizować, coś oryginalnego. Cieszę się, że Ali i Court powoli odnajdują trochę szczęścia. /lovatoftjonas
OdpowiedzUsuńMam dość Denise, serio. Wszystko tej kobiecie nie pasuje. Mam nadzieję, że u Jemi też wszystko sie unormuje. Czekam na nastepny ;)
OdpowiedzUsuńIch matka naprawdę mnie wkurza. na ich miejscu urwałabym kontakt dopóki nie przejrzy na oczy w każdej sprawie....
OdpowiedzUsuńCzyżby Demi się przełamywała? szkoda, że tylko w podbramkowych sytuacjach....
Czekam na next!
Czytam tego bloga od tygodnia z zapartym tchem. Doszłam do rozdziału, który jest ostatnim w spisie treści, bo niestety więcej nie mogę nigdzie znaleźć. Więc moje pytanie, czy nie dałoby się uzupełnić spisu o resztę rozdziałów, bo nie chcę mieć żadnej luki? Jestem pewna, że nie tylko ja będę wdzięczna :) Dodam, że opowiadanie naprawdę wspaniałe, stąd moja prośba. Pozdrawiam gorąco :)
OdpowiedzUsuńSpis został już uzupełniony. Bardzo przepraszamy za niedopatrzenie i życzymy miłej lektury. ~ M.
UsuńTak, uzupełnimy spis treści :)
OdpowiedzUsuńCudowny . kocham to
OdpowiedzUsuńCzy tylko tu da się znaleźć tego bloga? Jest może na wattpad lub czymś podobnym? :) Poza tym, uwielbiam te opowiadanie, na początku każdego miesiąca jak najszybciej wchodzę, żeby nie pominąć ani jednego rozdziału. <3 ~Carly
OdpowiedzUsuńTak, ALBC znaleźć można jedynie na bloggerze i tak już raczej pozostanie. Dziękujemy za miłe słowa.
UsuńPozdrawiam,
~ M.