Courtney westchnęła głęboko, żałując w ogóle,
że odebrała ten cholerny telefon. Przejechała taksówką przez pół miasta,
wydając przy tym małą fortunę, a w dodatku jeszcze trafiła na kierowcę, który
dosłownie rozbierał ją wzrokiem, patrząc we wsteczne lusterko. Zastanawiała się
w ogóle, dlaczego jednak postanowiła przyjechać. Mogła kompletnie zignorować
płaszczącego się przez telefon, pijanego Matta i kontynuować miły wieczór z
Benem. Chociaż kilkukrotnie przepraszał ją z powodu ważnych służbowych
konsultacji to bawili się świetnie. A przynajmniej ona. Lekarz był wygadany,
ale pozwalał jej także dochodzić do głosu. Słuchał o architekturze, projektach
i nawet ze zrozumieniem kiwał głową, choć była prawie pewna, że usypiał z
nudów. Doskonale im się rozmawiało, ale miała dziwne wrażenie, jakby
niekoniecznie był nią zainteresowany. Przynajmniej nie w sposób, którego by
oczekiwała. I właśnie w tym momencie wierutnej głupoty zgodziła się przyjechać
na ten przeklęty komisariat.
Miała nadzieję, że po prostu przyjedzie,
wpłaci kaucję i wróci taksówką do swojego mieszkania, gdzie zapomni o całym tym
zajściu oraz widoku zapijaczonej twarzy Matta. Jednak w kontekście jego osoby
nigdy nic nie szło tak, jak sobie zakładała. Oczywiście, więc nie mogłoby być
inaczej także tym razem. Już, kiedy trafiła do odpowiedniego pomieszczenia po
samym spojrzeniu policjantów wyczuła, że coś jest nie tak. Zlustrowali ją
wzrokiem od stóp do głów, przez co po raz kolejny pożałowała założenia bordowej
mini, która odkrywała zdecydowanie więcej, aniżeli powinna. I wtedy właśnie
padł tekst, który dosłownie zwalił ją z nóg. Chyba jeszcze nigdy nie
przytrafiła jej się taka sytuacja. Albo faktycznie ostatnio trochę się jej
przytyło, bo jakoś nie miała czasu na odwiedzanie siłowni, znajdując sobie
ciągle coraz ciekawsze wymówki, albo jak zwykle była to wina Matta. Zanim
jednak go pomyśli o zabiciu go, musiała się upewnić, czy aby na pewno i tym
razem była to jego sprawka.
- Matt, możesz mi wyjaśnić, o co tutaj
chodzi? Czemu ten policjant gratulował mi ciąży? – Złapała go za koszulę, kiedy
niemal wpadł w znak drogowy, idąc chodnikiem w stronę postoju taksówek.
- Też chciałbym wiedzieć…
Odpowiedział jej nieco bełkotliwie, chociaż
winę miał wymalowaną na twarzy. Nie przywykła do widoku pijanego Hendersona.
Nigdy wcześniej nie widziała go zataczającego się, ze splątanym od nadmiaru
procentów językiem. Wyglądał tak
nieporadnie i niewinnie, że aż obco.
- Matt…
- Słucham?
Brzmiał trochę jak sepleniący czterolatek,
ale i tak miała ochotę wystrzelić go w kosmos. Nie dość, że ratowała mu tyłek,
to jeszcze odstawiał jakieś szopki, przez które czuła się, co najmniej
niezręcznie.
- Nie przeginaj! Nie dość, że zepsułeś mi
wieczór, to jeszcze musiałam poręczyć za to, że będziesz grzeczny. – Nienawidziła
składać obietnic bez pokrycia, co jeszcze bardziej utrudniało jej sytuację. Z
resztą byłaby najgorszą małpą, gdyby zostawiła go w takim stanie samemu
sobie. Jeszcze powłóczyłby się do
kolejnego baru i wdał w kolejną bójkę, albo wpadłby mu do głowy inny,
beznadziejny, lekkomyślny pomysł, który skutkowałby samymi problemami. Tak.
Dokładnie tego wszystkiego mogła bez wątpienia spodziewać się po trzeźwym
Hendersonie. Bała się pomyśleć, co mogło uroić się mu w tej jego pustej głowie
po takiej dawce alkoholu, jaką zażył tej nocy.
- Powiedziałem mu, że upiłem się, bo moja
dziewczyna jest w ciąży. No i… padło na ciebie.
- Matt!
- No, co? Musiałem go wziąć na litość, a
jakbym zadzwonił po Joey’a to by nie uwierzył, że to z nim mam dziecko.
Nie mogła uwierzyć w to, co słyszała. Przez
moment kompletnie przestała go słuchać. Jej myśli skupiły się wokół słów:
dziecko i Matt. Nie, nie wyobrażała sobie, ani nawet nie chciała wyobrażać
takiej sytuacji, która była tak niedorzeczna, że aż śmieszna. Bardziej prawdopodobny
był upadek wielkiego meteorytu w samym centrum Manhattanu, aniżeli to, że
kiedykolwiek mogłaby mieć z nim dziecko. Nie, to było nawet ciężkie do
zobrazowania w jej głowie, chociaż przecież wyobraźnię miała całkiem bujną.
- Joe i tak, by nie przyjechał, bo ma teraz
ważniejsze sprawy na głowie niż ratowanie tyłka przyjaciela-idioty, który
włóczy się po klubach i wszczyna bójki. – Ten przynajmniej naprawdę przejmował
się rolą ojca, a przynajmniej tyle zdążyła wywnioskować z tego, że całymi
dniami przesiadywał u Demi w szpitalu. Właśnie dlatego nie zdążyła jej
porządnie przemaglować w temacie Jonasa, zwłaszcza, że upartość przyjaciółki
wiele razy obracała się przeciwko niej.
- No widzisz, dlatego byłaś moją ostatnią
deską ratunku… bardzo ładnie wyglądającą deską. Do twarzy ci w takim
czarno-czarnym kolorze.
Przewróciła oczami ze zrezygnowaniem kwitując
poalkoholowe daltonistyczne objawy Matta. Skoro już zaczynał mylić kolory to
musiał naprawdę mocno przeholować, albo po prostu dalej był starym dobrym
ignorantem, który nie potrafił
powstrzymać się od tych swoich seksistowskich komentarzy.
- Przestań! - Zdzieliła go po łapach, bo
próbował ją objąć, a śmierdział wódką, jak stary alkoholik. Naprawdę zaczynała
tracić do niego cierpliwość i liczyła, że uda jej się jakoś powstrzymać od
wystrzelenia go w kosmos te pięć minut, które dzieliły ich od tego
nieszczęsnego postoju taksówek. Matt już na trzeźwo potrafił być nieznośny, ale
po procentach przechodził samego siebie.
- Racja, nie mogę denerwować matki mojego
dziecka.
Stwierdził po dłuższej chwili, kiedy byli
prawie na miejscu, spacerując wężykiem całą szerokością chodnika, z rękami w
kieszeniach.
- Przypominam ci, że nie jestem z tobą w
ciąży. To tylko wytwór twojej chorej, pijanej wyobraźni.
- Ale mogłabyś być.
Po tym stwierdzeniu stanęła, jak wryta. Nie.
Nie spodziewała się, że ktoś kiedykolwiek jej to powie. Tym bardziej w
najbardziej chorych wyobrażeniach nie myślała, iż będzie to właśnie Matt.
- Nie, nie mogłabym. – Odpowiedziała odrobinę
pewniej, kiedy wreszcie udało jej się przywrócić logiczne myślenie.
- Wyobraź to sobie. Nasze dziecko byłoby i
ładne, i inteligentne. Byłoby fajniejsze niż Nate. I myślę, że to dziewczynka.
Chcę córeczkę, a ty?
Już dawno się nad tym nie zastanawiała. Odkąd
definitywnie uwolniła się od Nicka, nawet razu temat posiadania dziecka na
poważnie nie wrócił do łask. Nie miała do tego głowy, a i ciągle pojawiały się
inne dużo ważniejsze sprawy, niż jej wydumane marzenia o ciąży. Z resztą,
patrząc na to chłodnym okiem, doszła do wniosku, że wcale aż tak tego nie chce.
Przynajmniej nie w tej chwili. Nie była gotowa na takie zmiany w swoim życiu.
Za bardzo ceniła sobie wygodę i niezależność, żeby własnowolnie uwiązać się do
całonocnych salw płaczu oraz zmieniania brudnych pieluch. Wystarczyło jej kilka
odwiedzin w szpitalu, by to zauważyć. Mimo, że Nate był cudownym dzieciakiem,
to jednak zajmowanie się nim przez całą dobę byłoby wykańczające. Chociaż… Taka
mała dziewczynka, z jej ciemniejszą karnacją, ale jego niebieskimi, dużymi
oczami i ustami… Stop! Nie powinna w ogóle o tym myśleć. Przecież Henderson
ledwo kontaktował z rzeczywistością, po prostu gadał głupoty.
- Jeśli już miałabym mieć dziecko, to z kimś
innym, ale na pewno nie z tobą.
- Wolisz doktorka. Powiedz mi, co on ma
takiego, czego nie mam ja?
Zagrodził jej drogę, zakładając ręce na
piersi. Kiwał się na piętach i przeszywał ją spojrzeniem, a ona mogła przysiąc,
że czuła chłód bijący z jego błękitnych oczu.
- Uczucia.
- Wszyscy twoi faceci mieli uczucia, a jednak
każdy ranił cię z zimną krwią. Banda idiotów i pedałów.
Ciężko było jej się nie zgodzić z tymi
słowami. Ale tym razem było inaczej. Musiało. Wyczerpała już swój przydział na
skończonych idiotów, którzy potrafili dostrzec w niej jedynie przedmiot, przykrywkę,
albo kukiełkę do zabawy i dyktowania jej, co ma robić. Tyle, że Ben nie był tak
władczy, jak Nick, ani też przesadnie czuły, niczym Jake. Był lekko
zdystansowany, starał się słuchać, nie wyglądał też na cwaniaka.
- Ben taki nie jest. Jest miły, kulturalny,
zabawny…
- I na pewno coś ukrywa.
Nie miał racji. Nie mógł jej mieć. Od czasu
historii z Jakiem dużo więcej uwagi przywiązywała do wyłapywania dziwnych
zachowań oraz rzeczy, o których opowiadali faceci. Ben nie wyglądał na oszusta.
Kiedy rozmawiali zawsze patrzył jej w oczy, nie wyglądał na podenerwowanego,
kiedy nagle zaczynał dzwonić jego telefon, więc nie miała podstaw, by sądzić,
że chodzi o cokolwiek innego, niż pracę.
- Przestań, Matt, nie znasz go, nic o nim nie
wiesz.
- A ty go znasz?
- No nie za długo, ale na pewno lepiej niż
ty.
- Widziałaś się z nim dzisiaj?
Zapytał, z tym swoim kapiarskim uśmieszkiem na
twarzy. Znowu wrócił ten sam, irytujący, cholernie nieznośny Matt. Od razu
poczuła się pewniej. Szczególnie, że przez moment nawet zaczynała się go bać.
- Nie twoja sprawa. - Wyminęła go żwawo i
stanęła na krawędzi chodnika, próbując przywołać jakąkolwiek taksówkę, ale jak
na złość, wszystkie żółte auta przejeżdżały obok nich, zajęte przez innych
potrzebujących transportu o tej porze nowojorczyków.
- Widziałaś się. Wiesz, co powiem ci, że
gdyby był tak porządny, to by przyjechał tu z tobą, bo martwiłby się o ciebie.
- Wolałam go nie mieszać w twoje głupie
pomysły. Jest na to zbyt poważny. – Prawda była taka, że kiedy jeszcze
siedzieli w lokalu dostał pilne wezwanie do pracy, więc rozeszli się w zupełnie
różnych kierunkach. Dzięki temu nie miała wyrzutów sumienia, że poświęciła
randkę z fantastycznym facetem dla Matta, który ostatnimi czasy zachowywał się,
jak najgorszy wrzód na tyłku. Nie chciała z nim rozmawiać o Benie, bo nie
miałoby to wielkiego sensu, szczególnie w tej sytuacji. On zawsze potrafił
przeinaczyć wszystko tak, żeby postawić na swoim. W dodatku jeszcze po alkoholu
zebrało mu się na przedziwnie głębokie wynurzenia, co wcale nie było do niego
podobne. Zdecydowanie bardziej wolała, gdy rzucał dwuznacznymi komentarzami i
rozbierał ją wzrokiem. Wtedy przynajmniej wiedziała już, jak się z nim uporać.
Marzyła tylko o tym, żeby wpakować go do taksówki, podać kierowcy odpowiedni
adres, a później już wrócić do siebie i wziąć gorącą kąpiel z dodatkiem jakiegoś
olejku. Lawenda. Tak, to zdecydowanie była kusząca opcja.
- Nie zależy mu na tobie. Nie tak, jakbyś
tego chciała. Bo, gdyby mu zależało, to teraz byłabyś z nim, olewając moją
prośbę.
- Przestań, Matt…
- Daj sobie z nim spokój, zasługujesz na
kogoś o wiele fajniejszego.
- Na kogoś takiego, jak ty? – Miała ochotę
się roześmiać, ale powstrzymała się, bo nie chciała robić mu przykrości. Mimo
tego, że był cholernie wkurzający, to jednak ogólnie rzecz ujmując nie był taki
najgorszy. Prócz tego, że zaliczył połowę żeńskiej populacji Nowego Jorku,
ciągle rzucał dwuznacznymi komentarzami, a obecnie śmierdział wódką, jakby tego
wieczora wypił cysternę alkoholu.
- Na przykład. Nigdy nie pozwoliłbym bym, byś
wyszła z randki sama i włóczyła się po mieście. Zobacz, on nawet nie dzwoni, by
zapytać, co u ciebie.
- Ma dużo obowiązków, jest lekarzem,
ordynatorem oddziału neonatologii i…
- I dupkiem, a ty zawsze próbujesz znaleźć
wytłumaczenie dla swoich facetów.
- Nikogo nie tłumaczę. – Nawet nie próbowała,
bo i nie miała, z czego. Ben nie zrobił niczego złego. Z resztą, nic ich dotąd
nie łączyło, chociaż miała nadzieję, że taki stan rzeczy nie potrwa za długo.
Liczyła, że lekarz wreszcie zrobi jakiś odważniejszy krok, na który czekała z
niecierpliwością. Zdawał się być normalny – tego właśnie szukała teraz wśród
facetów. A to, że akurat pracował w szpitalu, miał cudowny uśmiech i
nietuzinkowe poczucie humoru… To wcale nie miało żadnego znaczenia.
- Wciąż szukasz ideału, księcia na białym
koniu, który nie istnieje. Nick, Jake i doktorek tylko udają takich wspaniałych
i cudownych facetów, którzy zrobią dla ciebie wszystko, a tak naprawdę,
spieprzą przy pierwszej, nadarzającej się okazji.
- Ben taki nie jest.
- Jest taki sam albo nawet i gorszy.
- A ty to niby jesteś lepszy, co? – Miała już
dosyć słuchania tych głupot. Co on mógł o nim wiedzieć, skoro nawet go nie
znał. Ale oczywiście wszystko musiał
wiedzieć najlepiej. Zastanawiała się, czy to cecha charakterystyczna dla
męskiego gatunku, czy może tylko ona miała szczęście trafiać na samych
wszechwiedzących idiotów. Chociaż w jej przypadku, najbardziej prawdopodobną
była ta druga opcja.
- Nie, pewnie jestem dupkiem, ale
przynajmniej nikogo nie udaję. Nie próbuję prawić ci czułych słówek i udawać,
że wcale nie podobają mi się twoje cycki i nie mam ochoty przelecieć cię po raz
kolejny. Jesteś fajną laską, która dokonuje złych wyborów.
- Ben to najlepsze, co mnie spotkało. A ty i
ja Matt… nie wyszłoby nam, bo wciąż musiałabym się martwić, czy przypadkiem nie
zdradzasz mnie z jakąś panienką w klubie, a ty boisz się zaangażowania, nie
umiesz być w związku, szybko byś się mną znudził i zostawił mnie dla tabunu
innych kobiet.
- To twoje zdanie, ale gdy będziesz miała
problem, to tylko ja ci pomogę, a nie twój doktorek…
- Zamknij się, Matt i jedźmy już do domu.
– Nie chciała kontynuować już dłużej tej
rozmowy, bo schodziła ona na coraz bardziej niebezpieczne tematy. Na całe
szczęście jakiś taksówkarz postanowił zlitować się nad nią i zjechał na
pobocze.
- A zostaniesz ze mną?
- Nie.
- No proszę cię, ja z tobą zostałem. –
Zrobił
minę obrażonego sześciolatka. Nawet trochę tak wyglądał. O kilka za dużo
rozpiętych guzików pomarańczowo niebieskiej koszuli, ręce w kieszeniach i wyraz
twarzy doskonale pasowały do takiego porównania.
- W porządku, niech ci będzie.
- Uwierz, nie pożałujesz.
Pokiwała za zrezygnowaniem głową, kiedy
grzecznie wsiadł do taksówki.
*
Cisza.
Dopiero po dłuższej chwili, kiedy odzyskała zdolność do logicznego myślenia,
uświadomiła sobie, że wreszcie nie słychać było płaczu Nathana. Szczerze, nie
miała pojęcia, która była godzina. Ostatnie, co pamiętała, to, że, gdy się
kładła było kompletnie ciemno. Potrzebowała chwili odpoczynku, dlatego z
wdzięcznością przyjęła rozkaz Joe’go, który kazał jej się położyć, chociaż na
chwilę. Miał rację. Mimo jego przyjazdu, Nate wcale nie zamierzał zaprzestać
swoich nocnych arii. Nie było, więc sensu, by oboje się męczyli. Z resztą,
ufała mu na tyle, żeby bez obaw zostawić synka pod jego opieką. Nadal miała mu
za złe to, jak ją potraktował, ale nie mogła powiedzieć, że był złym ojcem. W
tej roli akurat mogła liczyć na niego w każdej sytuacji. Miał od niej więcej
cierpliwości i spokoju, a mały nadal instynktownie wyczuwał, że zdecydowanie
bezpieczniej jest w pewnych ramionach taty, który, sądząc po błogim spokoju
panującym w jej mieszkaniu, po raz kolejny sprawił się na medal. Ostrożnie
wstała z łóżka, poszukując wzrokiem szlafroka, który jakimś cudem wisiał na
wieszaku umiejscowionym na drzwiach. Mogła przysiąc, że zostawiła go w salonie,
jednak to nie była rzecz na tyle ważna, by się nad nią dłużej zastanawiać.
Cicho uchyliła drzwi sypialni, zastanawiając się, jaką zastanie w nim sytuację.
Niewiele zmieniło się od zeszłej nocy. Cały stolik do kawy zastawiony był
podstawowym przybornikiem do obsługi synka: obowiązkowa paczka mokrych
chusteczek, oliwka, krem, na jego ciągle przesuszającą skórę, puder oraz
solidny zapas czystych pampersów, bo po kilkugodzinnym noszeniu Nate’a na rękach
była na tyle zmęczona, że nie miała nawet siły donieść go do jego pokoju, by go
przewinąć. Na oparciu kanapy wisiały dwie tetrowe pieluchy, na wszelki wypadek,
bo mały ciągle ulewał. Cieszyła się, że kompletując wyprawkę kupiła kilka
sztuk. W obecnej sytuacji ostatnią rzeczą, o jakiej myślała, było robienie
prania. Na dywanie leżała poduszka do karmienia, która w jej przypadku,
bardziej przeszkadzała, aniżeli pomagała. Pobieżnie ogarnęła wzrokiem cały ten
bałagan, ale jej wzrok szybko powędrował w jedno miejsce. Na fotelu pod oknem, siedział
Joe z głową odchyloną do tyłu i obejmując mocno Nathana, wtulonego w jego tors,
a raczej biały podkoszulek z krótkim rękawem, w którym przyjechał wczoraj
zaalarmowany jej telefonem. Mimowolnie uśmiechnęła się, ignorując ból głowy i
wszystkie inne dolegliwości. Obaj wyglądali na wymęczonych, ale przynajmniej
mały wreszcie zasnął. Kątem oka zauważyła stojące na podłodze obok fotela dwie
puste butelki po mieszance. Powinna być zła, że nie zapytał jej, czy może dać
mu mleko modyfikowane, ale jakoś nie potrafiła. Pewnie nie chciał jej budzić, a
z resztą, najważniejsze było to, że młody przestał płakać. Nigdy nie sądziła,
że będzie tak cieszyć się ze zwykłej błogiej ciszy, a jednak. Podeszła do nich
i najostrożniej, jak potrafiła przykryła ich obu cienkim kocem, bo Nate miał na
sobie jedynie pieluszkę i koszulkę z krótkim rękawem, więc nie chciała, żeby go
przewiało. Przeżyła mały zawał serca, gdy młody poruszył się nieznacznie, ale
na całe szczęście się nie obudził. Nie chciała już więcej kusić losu, więc, po
jeszcze krótszej chwili obserwowania tego godnego zapamiętania obrazka ruszyła
do kuchni. Chciała jakoś zrewanżować się za dobrą wolę Joe’go. Bo wcale nie
musiał przyjeżdżać do niej po telefonie niedługo przed północą, ani też
poświęcać własnego snu, kosztem pozwolenia jej na wypoczynek.
***
Niecałą
godzinę później siedziała już całkowicie ubrana przy niewielkim stole, który
jakimś cudem zmieścił się w rogu jej kompletnie nieustawnej kuchni, przez którą
to musiała zapłacić małą fortunę za meble robione specjalnie na zamówienie. O
dziwo, w tak krótkim czasie udało jej się zdziałać całkiem sporo. Pobieżnie
uprzątnęła cały bałagan w salonie, chodząc na palcach, byleby tylko nie obudzić
synka ani Joe’go. Takim sposobem wszystkie elementy wyprawki wróciły z powrotem
do pokoju dziecinnego, udało jej się zapakować do pralki pokaźną stertę
brudnych ciuszków Nate’a, z całego okresu pobytu w szpitalu oraz tego
koszmarnego wczorajszego dnia, a także, mimo swojej awersji do gotowania,
przygotowała jajecznicę na bekonie i zaparzyła kawę. Po tak ciężkiej nocy
najchętniej sama wypiłaby solidną porcję czarnego płynu, niestety jednak nie
mogła, dlatego musiała zadowolić się słabą herbatą słodzoną miodem. W
międzyczasie postanowiła zrobić jeszcze kilka tostów, bo pamiętała, że Joe nie
potrafił obyć się bez nich podczas śniadania. Mimo że pomieszkiwał u niej
bardzo krótko i za wszelką cenę chciała zapomnieć o wszystkich kłamstwach,
którymi ją karmił, nie potrafiła wyzbyć się z pamięci nawet takich głupot. Właśnie w momencie, kiedy powtarzała sobie w
myślach, jak wielką jest z tego powodu idiotką, do pomieszczenia wszedł główny
obiekt jej rozmyślań.
-
Nadal śpi. Położyłem go do łóżeczka, ale i tak niedługo powinien obudzić się na
karmienie.
Wyrecytował
zaspanym tonem, przecierając zmęczone oczy dłonią. Wyglądał, jakby nie spał
przez całą noc i zapewne tak właśnie było.
-
Joe… Naprawdę dziękuję ci za pomoc, bo wczoraj…
-
Nie masz a co mi dziękować. Przecież to też mój syn, z resztą sam zaoferowałem
się z pomocą.
Znowu
nie pozwolił jej skończyć zdania. Ostatnimi czasy stawało się powoli to jakąś
ich tradycją. Za każdym razem takie sytuacje przytrafiały się podczas
maglowania jednego tematu, Nathana. Nie mieli ich zbyt wiele do dyskutowania.
No może prócz jego ciągłych przeprosin i „kocham cię”, które powoli zaczęła kwalifikować,
jako jedyny argument przetargowy w słowniku Joe’go.
-
Bez ciebie wczoraj nie dałabym sobie rady.
-
Przecież nic nie zrobiłem. Przepłakał prawie całą noc, z przerwami może po
dwadzieścia minut. Padł dopiero jakieś półtorej godziny temu.
Odpowiedział nadwymiar skromnie, subtelnie
rozglądając się po pomieszczeniu, jakby czegoś szukał.
-
Nie widziałaś gdzieś moich kluczy i portfela?
-
Są na komodzie w korytarzu. Joe…
Słysząc
te słowa poczuła trudne do wytłumaczenia ukłucie zawiedzenia. Nie chciała, żeby
teraz jechał do siebie, szczególnie, że znowu będzie musiała po niego dzwonić,
niemal rycząc do słuchawki, bo nie będzie mogła poradzić sobie z uspokojeniem
Nate’a. Jakoś mając go w pobliżu czuła się dużo bezpieczniej.
-
Tak? – Wreszcie spojrzał w jej kierunku, a ona spuściła wzrok, zupełnie, jak
jakaś nastoletnia beznadziejnie zakochana pannica.
-
Zostań jeszcze trochę. Zrobiłam jajecznicę i tosty, a ty pewnie jesteś głodny.
-
No nie wiem. I tak już zdecydowanie się zasiedziałem…
Wyglądał raczej na mało pewnego jej słów.
Chociaż po tym, jak ostatnio dosłownie wyrzuciła go za drzwi wcale mu się nie
dziwiła.
-
Teraz to ty nie utrudniaj. Chyba możemy normalnie zjeść ze sobą śniadanie?
Nie,
to nie było w ich przypadku normalne. Ale lubiła właśnie tą część dnia, gdy
wstawali rano i przygotowywali wspólny posiłek. Cieszyli się swoją obecnością,
rozmawiali i najzwyczajniej w świecie byli razem.
-
Jeżeli tego właśnie chcesz.
Zastanawiała się nad tonem, którym
wypowiedział owe zdanie. Mogła przysiąc, że słyszała go po raz pierwszy w
życiu. Joe z natury był raczej prostym do rozszyfrowania facetem, albo po
prostu przez te lata pracy nauczyła się bezbłędnie oceniać jego humorki już po
samym brzmieniu jego głosu w słuchawce telefonu, kiedy po raz kolejny spóźniała
się do pracy. Tym razem jednak miała spore problemy z wywnioskowaniem, czy był
szczęśliwy, zły, a może nawet poirytowany jej prośbą.
Siedzieli
przy stole, w ciszy konsumując przygotowane przez nią jedzenie. Dziękowała
losowi, że wyjątkowo udało jej się niczego nie spalić, ani też nie przesolić,
więc jajecznica była jadalna. Jednakże ten nieistotny szczegół zszedł na dalszy
plan. Chciała wreszcie z nim porozmawiać. Czuła, że to ten odpowiedni moment na
wyjaśnienie kilku spraw i przeproszenie go za jej zachowanie zeszłego dnia, ale
nie potrafiła jakoś zdobyć się na rozpoczęcie konwersacji. On również nie był
do tego skory, dlatego też siedzieli naprzeciw siebie w kompletnej, niezręcznej
ciszy, która dosłownie doprowadzała ją do szaleństwa. Zaczęła nerwowo wiercić
się na krześle i grzebać widelcem w smażonych jajkach, kiedy wreszcie
odchrząknął.
-
Ładna dzisiaj pogoda.
Stwierdził lakonicznie, a ona tylko
przewróciła oczami. Nigdy nie był dobry w rozpoczynaniu rozmów. Przez chwilę
miała ochotę rzucić jakąś kąśliwą uwagę na temat beznadziejności wybranego
przez niego pretekstu, ale nie pozwolił jej dojść do słowa.
-
Zapomniałem ci powiedzieć. Jak byłaś w szpitalu to prócz nosidła kupiłem też
wózek. Na razie jest w moim mieszkaniu, ale jakbyś chciała zabrać małego na
spacer to daj znać, to go przywiozę…
-
Joe…
-
Tak, wiem. Nie musiałem, ale chciałem.
-
Nie o to mi chodziło…
-
A o co?
Po raz pierwszy od dłuższej chwili wydał się
bardziej zainteresowany jej osobą, aniżeli mało ciekawym wzorkiem wytłoczonym
na srebrnym widelcu.
-
Dziękuję ci za pomoc w szpitalu, za ten wózek, bo kompletnie o nim zapomniałam
i za dzisiaj, a właściwie… wczoraj. Naprawdę nie wiedziałam już, co zrobić. Bez
ciebie bym sobie nie poradziła. - Myślała, że dużo ciężej przyjdzie jej
przyznanie tego wszystkiego, a jednak, było zupełnie odwrotnie. Z jednej strony
cieszyła się, bo bardzo wiele dobrego stało się w ciągu ostatnich kilku dni
właśnie za sprawą Joe’go, z drugiej jednak, przy ich obecnym układzie, a raczej
jego braku, cała jego pomoc zdawała się czymś w rodzaju przysługi, która kiedyś
będzie wymagała rewanżu. Nie lubiła tego uczucia, dlatego tak rzadko prosiła
kogokolwiek o jakiekolwiek formy pomocy. Gdzieś podświadomie wiedziała,
dlaczego to robi. W końcu czuł się zobowiązany, skoro Nate był jego synem. Ona
nic dla niego nie znaczyła, a wszystko, co mówił wydawało się być dla niej
próbą zawalczenia o częstsze widywania z synem. Nie z nią. Ale był dobrym
ojcem. Najlepszym, jakiego mógł mieć Nathan, dlatego nie zamierzała mu tego
utrudniać. Mimo że za każdym razem, tak samo, jak teraz, na jego widok
dostawała gęsiej skórki. Miała kompletny mętlik. Niczego już nie była pewna.
-
Przecież nie zostawiłbym cię z tym wszystkim samej. Ile razy mam ci powtarzać,
jak bardzo mi na was zależy?
Momentalnie
zmroziła go spojrzeniem, już wiedząc, że za chwilę padnie kolejne z jego
bezwartościowych „kocham cię”, których ostatnio łapał się, niczym tonący
brzytwy, w dosłownie każdym możliwym momencie.
-
Dziękuję za śniadanie i za to, że
zadzwoniłaś do mnie zamiast do Courtney albo Alice…
Uśmiechnęła
się krzywo. Wolała nie wspominać, że jej pierwszym wyborem była właśnie panna
Stone, która jednak nie raczyła odebrać telefonu.
-
Gdyby nadal się coś działo, dzwoń. Cały czas jestem pod telefonem.
Wstał
od stołu i skierował się do wyjścia, a ona nadal siedziała w bezruchu, jak
ostatnia idiotka. Wreszcie oprzytomniała, ruszając zaraz za nim. Kiedy dotarła
do korytarza, już zakładał buty. Chyba nawet nie zauważył jej obecności, bo
nawet nie podniósł głowy, a może po prostu nie chciał na nią patrzeć?
-
Możesz jeszcze zostać…
-
Wolałbym chyba nie, bo znowu powiem coś nie tak, a ty się na mnie obrazisz albo
kompletnie mnie zignorujesz.
-
Joe, przecież wiesz, że to wcale nie jest tak. – Faktycznie, ostatnio
zachowywała się irracjonalnie. Raz miała ochotę przytulić się do niego,
powiedzieć mu, że naprawdę jej na nim zależy, z kolei za chwilę miała ochotę
wykopać go w kosmos. Niestety ta druga opcja przeważała odkąd na każdym kroku
próbował przekonać ją do swoich racji. Bardzo nieporadnie z resztą.
-
No to w takim razie mnie oświeć…
-
Proszę cię, po prostu zostań.
*
Ali
pomyślała, że już dawno nie przeżyła tak miłego, czerwcowego dnia. Co prawda od
dwóch tygodni w Nowym Jorku panowały straszne upały, które ludzie woleli
spędzać w klimatyzowanych pomieszczeniach niż w na dworze, ale dzisiaj nie
przeszkadzało jej nic. Razem z Kevinem po raz pierwszy zabrali Haydena i Hailey
poza teren domu dziecka i postanowili zorganizować im wycieczkę do zoo. Bardzo
długo zastanawiali się, jak spędzić z nimi ten czas. Kev przychylał się
bardziej wesołemu miasteczku, ale ona była przerażona, a w jej głowie pojawiała
się masa czarnych scenariuszy. No bo przecież każda z tych karuzel, pomimo
odpowiedniego zabezpieczenia, mogła w którymś momencie urwać się i spaść. Jej
mąż wpadł również na pomysł z basenem, ale to także odrzuciła. Była chyba zbyt
nadopiekuńcza i nadwrażliwa, ale nic nie mogła na to poradzić, że chciała
zadbać o ich bezpieczeństwo. Dlatego też zgodnie ze swoim mężem zdecydowali się
na zoo. Rebecka była im przychylna, więc nic nie stało już na przeszkodzie. Postanowili
też, że zrobią dzieciom niespodziankę. Do samego końca nie mówili im, gdzie się
udają, aż nie stanęli przed ogromną bramą nowojorskiego zoo. Hailey była
zachwycona, bo uwielbiała zwierzęta, czego nie dało się nie zauważyć, bo w
trakcie wspólnych zabaw uwielbiała zamieniać się w kotka lub pieska, a czasem
również w coś innego. Hayden’owi też się podobało i szedł dziarskim krokiem,
dopóki nie zalała ich fala turystów, którym niestraszny był upał, panujący w
mieście. Wtedy to chłopiec chwycił kurczowo rękę Kevina i za nic nie chciał jej
puścić, co mężczyźnie wcale nie przeszkadzało. Wyglądał na zadowolonego z
obrotu spraw.
Wyszli
z oceanarium i skierowali się w alejkę, gdzie mieszkały dzikie koty.
Dziewczynka była zachwycona. Zaczęła nawet miauczeć, mruczeć, a nawet ryczeć,
jak lew i udawała, że pokazuje pazurki. To było zabawne i urocze. Zwłaszcza, że
biały kapelusik z różową wstążeczką był odrobinę za duży i co chwilę zsuwał się
jej na oczy. Miała też na sobie
przewiewną sukienkę w kwiatki, lekko spraną i znoszone sandałki. Ali nieraz
przyłapywała się na tym, że w głowie sporządza listę rzeczy, których
potrzebowały maluchy i które powinna zacząć gromadzić. Nowa garderoba przede
wszystkim.
Zatrzymali
się przed ogrodzeniem, za którym znajdowały się tygrysy bengalskie. Wielkie
koty skryły się w cieniu skał, dlatego ciężko było je dostrzec. Dzieciaki były
zawiedzione, ale Kev obiecał im, że na pewno, jak będą szli w drogę powrotną,
zrobi się chłodniej i tygrysy się pojawią.
-
Zmęczyłem się.
Mieli
przejść dalej, ale wtedy Hayden, odezwał się po raz pierwszy, odkąd
przekroczyli bramę zoo. Był raczej małomówny i bardzo skryty, ale jak
zauważyła, szybko się przywiązywał, zwłaszcza do Kevina, którego traktował, jak
swój największy autorytet. Do niej też, ale inaczej. Kevin był dla małego
chłopca najważniejszy.
-
Jak chcesz, to wezmę cię na barana.
Chłopczyk
się ucieszył i ochoczo przystał na propozycję, ale wtedy Hailey zaczęła
piszczeć i pokazywać na Kevina, że ona też chce, by wziął ją na barana.
-
W porządku, Hailey, możesz ty.
Hayden
zrobił zaciętą minę, jakby chciał się rozpłakać, ale schował ręce do kieszeni i
nic więcej nie powiedział. Natomiast jego młodsza siostrzyczka usadowiła się
wygodnie na barkach mężczyzny i była z tego powodu bardzo szczęśliwa. A jeszcze
gorzej zrobiło się, gdy usłyszał, że następnym punktem wycieczki były goryle.
-
Hayden, a może chciałbyś się czegoś napić, bo ja bardzo. – Zwróciła się do
niego, a on pokiwał głową na tak. – Tutaj niedaleko widziałam fajną lodziarnię,
więc możemy tam odpocząć, a Hailey z Kevinem później do nas dołączą, co ty na
to?
-
Tak, może tak być.
Chłopiec
się z nią zgodził, a po chwili kroczyli już w przeciwną stronę do ich
towarzyszy. Szli w miarę wolno, Hayden dał jej rękę. Był bardzo szczuplutki,
miał drobne ręce, które w jej dłoniach, wydawały się jeszcze mniejsze. Nie
męczyła go rozmową, bo wiedziała, że nie miał na to ochoty. Nie dziwiła mu się.
Upał doskwierał nawet w cieniu drzew. Wreszcie dotarli do celu. Mieli
szczęście, bo znaleźli jeden wolny stolik, który nawet nie stał w samym słońcu
i ochraniał go ogromny parasol. Niestety tu nie obsługiwali kelnerzy, tylko
trzeba było samemu podejść do kasy. Nie chciała za bardzo zostawiać chłopca
samego, ale nie miała wyjścia. Na szczęście nie było kolejki, więc istniała
szansa, że szybko złoży zamówienie i wróci do stolika. Spytała Haydena, czy
może tak być, ale uparł się, że pójdzie z nią. Nie miała, więc wyjścia i
zabrała go ze sobą. Wybrali dla siebie lody oraz pyszną, orzeźwiającą
lemoniadę. Hayden nie mógł się nadziwić, że taka duża porcja jest tylko dla
niego. Jakby zawsze musiał się wszystkim dzielić. Wcześniej pewnie ze swoją
siostrą, a teraz ze wszystkimi wychowankami domu dziecka.
Cieszyła
się w duchu, że nikt nie zajął ich wcześniejszego miejsca i mogli naprawdę
odpocząć, zajadając się smakiem ulubionego deseru. Ona wybrała śmietankowe z
karmelową polewą, a Hayden wybrał czekoladowo-orzechowe z kolorową posypką. Na
szczęście zdecydowali się na pucharki, a nie wafle, bo inaczej wszystko,
spłynęłoby im po rękach. Chłopiec uważnie jej się przyglądał.
-
Chcesz spróbować? – Zapytała po chwili, przypominając sobie, jak często
wyjadała rodzicom ich porcje lodów, choć miała do zjedzenia jeszcze swoją. Oni
bez problemu się z nią dzielili. Też miała zamiar tak zrobić. Młody pokiwał
głową na tak, więc przysunęła mu swój deser, a on zabrał się do zjadania go.
-
Smakuje ci?
Znów
pokiwał głową. Dawniej wydawało jej się, że wszystkie dzieciaki są wygadane,
hałaśliwe i wciąż psocą. Tymczasem Hayden skutecznie zmieniał jej światopogląd.
Był bardzo zamknięty w sobie i zazwyczaj wolał milczeć. Rozgadywał się tylko
wtedy, gdy rozmawiał z Kevinem o samochodach.
-
Może chcesz zjeść też moją porcję? – Zaproponowała mu, bo była pewna, że akurat
jemu nie zaszkodzi. Był tak drobny, że powinien dużo więcej jeść, a w domu
dziecka z pewnością niespecjalnie go pilnowali.
-
Mmm… ty zjesz połowę mojej, a ja twojej, zgoda?
-
Zgoda. – Zamienili się naczyniami i zaczęli jeść w ciszy.
-
Ali, mogę ci coś powiedzieć w tajemnicy?
Chłopiec
po chwili odezwał się do niej, przybierając poważny wyraz twarzy. Była ciekawa
i bardzo szczęśliwa, że chciał się z nią czymś podzielić.
-
Pewnie, że tak. – Uśmiechnęła się do niego i zachęciła do wyjawienia sekretu,
ale widziała, że nie był pewien, czy może jej zaufać.
-
Ale obiecujesz, że nikomu nie powiesz?
-
Obiecuję. – Odpowiedziała zgodnie z prawdą.
-
Strasznie boję się goryli.
Wyszeptał
jej na ucho i cały się zaczerwienił. Pewnie mocno się wstydził, więc
postanowiła mu pomóc i wiedziała, jak.
-
Wiesz, powiem ci, że ja też się ich boję. – Może nie tyle się bała, co, nie
przepadała za wszystkimi małpami i innymi małpopodobnymi stworzeniami.
Zobaczyła, jak oczy Haydena robią się szerokie na jej wyznanie i nawet przez
chwilę się uśmiechał. – A, jakie zwierzęta lubisz? Bo ja uwielbiam pandy, za
każdym razem, gdy jestem w zoo, to przy nich zatrzymuje się najdłużej.
-
A ja lubię słonie.
Odpowiedział
bez chwili wahania.
-
Świetnie, w takim razie, gdy Kevin wróci z Hailey, to wybierzemy się, by je zobaczyć.
I zrobimy sobie zdjęcie na pamiątkę, co ty na to?
Chłopiec
się ucieszył i zaczął szeroko uśmiechać, a ona wtedy, jak na zawołanie,
zauważyła, że jej mąż wraca z małą, która zmieniła pozycję i aktualnie rączkami
mocno oplatała jego kark. I wcale, ale to wcale, nie wyglądała na zmęczoną. Ali
wstała z krzesła i pomachała im, bo zauważyła, że Kev miał problem ze
zlokalizowaniem ich. Kilka sekund później dostrzegł ją oraz chłopca i zaczął
zmierzać w ich kierunku. Gdy dotarli na miejsce zauważyła, że oboje są czerwoni
i spoceni od upału, dlatego powinni odpocząć. Hailey od razu wyciągnęła do niej
ręce, więc Al zabrała ją od Keva i posadziła sobie na kolanach. Też się za nią
stęskniła. Mała była tak szczęśliwa, że ją widzi, że zaczęła składać buziaki na
całej jej twarzy. Nie mogła się jej
oprzeć. I bardzo żałowała, że dzieciaki nie pojadą z nimi do domu.
Dziewczynka
pokazała na lody, że też chce zjeść, więc Ali nałożyła jej trochę na łyżeczkę i
podała, a młoda zaczęła zajadać.
-
Kevin, czy przyjdziemy kiedyś jeszcze do zoo?
Odkąd
jej mąż wrócił, uwaga Haydena skierowała się od razu na niego. Widziała podziw
w oczach chłopca i była dumna ze swojego męża. Pragnęła, by teraz mogła
zobaczyć ich Denise. Ciekawe, co by powiedziała na ten widok. Pewnie nic
miłego, choć oni byli bardzo szczęśliwi.
-
Pewnie, jak będziecie chcieli, to znów zrobimy sobie małą wycieczkę.
Kevin
uśmiechnął się do niej. Zrobili ogromny krok wprzód w relacjach z dziećmi, co
bardzo ją cieszyło.
-
A może chcielibyście przyjechać kiedyś do nas na cały weekend? – Zapytała, bo
taki pomysł wpadł jej teraz do głowy. Poza tym kilka dni wcześniej rozmawiali z
Kevem o tym, że fajnie by było zabrać Haydena i Hailey do siebie, spędzić czas
w domowym zaciszu, pokazać mieszkanie. Nie wiedzieli tylko, jak Rebecka na to
zareaguje i czy nie jest za wcześnie, ale dzisiejsza wycieczka należała do
udanych, więc nie powinno być problemu.
-
Na cały? Na noc też?
-
No tak.
Oczy
młodego rozbłysły. A gdy zauważyła to jego siostrzyczka, to też zaczęła się
cieszyć. Hayden podskakiwał na krześle i krzyczał. Jeszcze chyba nigdy go
takiego nie widziała.
-
I co będziemy robić?
Chłopiec
wdrapał się na kolana jej męża i mocno do niego przytulił. Mężczyzna przyjął to
z radością. Ona też się cieszyła. Było coraz lepiej.
-
Co tylko będziecie chcieli. Będziemy jeść pizzę, grać w gry, może obejrzymy
jakieś bajki? Albo, albo pójdziemy na plac zabaw i zbudujemy jakiś fajny tor
wyścigowy z piasku…. I może nauczymy Hailey i Ali, jak to robią profesjonaliści,
co ty na to?
-
Tak!
Znów
się do niego przytulił.
-
No, a teraz chyba powinniśmy iść zobaczyć te słonie.
*
Rozpiął
kolejny guzik od kołnierza ciemnozielonej koszuli, przeklinając upał, który
panował dosłownie wszędzie i nie dawał spokoju nawet w klimatyzowanych
pomieszczeniach, takich właśnie, jak niewielkie biuro znajdujące się na szóstym
piętrze wieżowca przy Upper East Side. Był już zdecydowanie za stary na takie
eskapady po zatłoczonym Nowym Jorku, w dodatku przy trzydziestu stopniach na
słupkach rtęci. Z tego też powodu coraz częściej wysyłał pośredników, bądź też
proponował spotkania w siedzibie RB Company. Tym razem jednak żadna z
powyższych opcji nie wchodziła w grę.
Wędrował
znajomym korytarzem, chociaż odkąd miał okazję być tu ostatnim razem, zmieniło
się bardzo wiele, żeby nie powiedzieć, że właściwie wszystko. Jeżeli dobrze
pamiętał, agencję nieruchomości swojego starego znajomego, Davida Pattersona
odwiedził dekadę wcześniej. Dzisiaj wcale nie była to maleńka firma, zajmująca
jedno ciasne pomieszczenie z dwoma biurkami, kserokopiarką i starym komputerem.
Teraz zajmowała pół piętra, dorobiła się własnej recepcji, podobnie, jak z
resztą wszystko, utrzymana była w klimacie chłodnej, nowoczesnej bieli
połączonej z tak bardzo ostatnio modnym minimalizmem. Sam niekoniecznie był
fanem takiego wystroju, nawet w RB mocno się temu sprzeciwiał, ale jednak
przegrał walkę na argumenty z Joe oraz specjalistką do wystroju wnętrz, bo
podobno miało to dobrze świadczyć o wizerunku firmy, jako takiej, która nadąża
za najnowszymi trendami. No cóż, nie miał w tej kwestii za wiele do
powiedzenia. Zdecydowanie bardziej wolał klasykę, ciepłe kolory i drewno. W tej
kwestii zaliczał się raczej do ludzi starej daty i miał kompletnie gdzieś, co
sądzą o tym inni. Dlatego był nieustępliwy w kwestii wystroju własnego
gabinetu, dzięki czemu udało mu się wynegocjować pozostawienie ukochanego
masywnego mahoniowego biurka, z licznymi rzeźbieniami i ogromną wartością, tak
materialną, jak sentymentalną. Ale wracając do tematu. Rozglądając się wokół
doszedł do wniosku, że może jednak faktycznie powinien zacząć częściej spotykać
starych znajomych. Zapukał do drzwi wykonanych z mlecznego nieprzezroczystego
szkła, gdzie widniało imię i nazwisko byłego kolegi z akademika, a słysząc
odpowiedź, wszedł do środka.
-
Rob, nic się nie zmieniłeś! Dawno się nie widzieliśmy! To niemożliwe, żeby w
Nowym Jorku żyć, jak asceta!
-
Ciebie też miło widzieć, Dave. Wiesz, mam sporo obowiązków i wcale nie żyję,
jak asceta. - Poklepał znajomego po plecach. W przeciwieństwie do swojego
przybytku, on nie zmienił się ani trochę. Miał nadal swoje kilka kilo nadwagi,
z którymi bezskutecznie próbował walczyć jeszcze za studenckich czasów, rdzawa
czupryna nabrała trochę srebrnych refleksów, a zmarszczki wokół oczu, będące
wynikiem ciągłego uśmiechu, będącego jego znakiem rozpoznawczym nadawały mu
odrobinę więcej powagi. Ciężko jednak było brać go na poważnie, kiedy spotykało
się go po raz pierwszy w życiu. Głównie z powodu jego zamiłowania do
wzorzystych koszul, koziej bródki oraz nieproporcjonalnie dużego nosa, w
stosunku do całej reszty okrągłej twarzy.
-
Tak, ale na imprezach rzadko można cię spotkać. Joe’go z resztą też.
-
Nie przepadam za takimi imprezami, dobrze o tym wiesz. A Joe ma teraz mnóstwo
obowiązków. Niedawno został tatą. – Był dumny, tak, jak przystało świeżo
upieczonemu dziadkowi. Zawsze na wszelki wypadek miał na telefonie zdjęcie
Nathana, by móc się pochwalić. W końcu to był jego pierwszy wnuk.
-
Naprawdę? Fantastyczna wiadomość! W końcu go jakaś usidliła.
-
Można tak powiedzieć…
Wolał
jednak nie zagłębiać się w szczegóły dotyczące relacji Joe’go z Demi, bo ta
była naprawdę pokręcona. Przestał już nawet liczyć na to, że zrozumie, o co
właściwie im chodziło. Jednego dnia, kiedy ich odwiedzał jeszcze w szpitalu
zachowywali się, jak para, żeby kolejnego być kompletnie wycofanym. Powoli
tracił już do nich cierpliwość, ale nie chciał się wtrącać. Wychodził z
założenia, że takie coś nigdy nie pomagało, a raczej odnosiło zupełnie odwrotne
efekty.
-
Ale co cię do mnie sprowadza, co? Przez telefon wspominałeś coś o kupnie domu
na przedmieściach.
-
Tak, szukam czegoś w spokojnej okolicy, przestronnego, najlepiej z kilkoma
sypialniami, w tym z dwoma dla dzieci, wielkim ogrodem, w którym byłoby sporo
miejsca na plac zabaw dla nich i nie wiem… może basen?
-
No, no, Robert, ty stary lisie! Nie mów, że też się ustatkowałeś!
-
Nie, to nie dla mnie, tylko dla mojego bratanka Keva i jego żony Ali? Poznałeś
ich, kiedyś, pamiętasz?
Na
ogół starał się nie wchodzić pomiędzy dwie zwaśnione strony konfliktu,
szczególnie, jeśli chodziło o Denise i swoich bratanków, ale tym razem
postanowił coś zrobić. Znał Kevina nie od dziś. Był najbardziej
odpowiedzialnym, ułożonym oraz godnym zaufania spośród braci, co więcej nigdy
nie podejmował żadnych decyzji pochopnie. Ali również była rozsądna, więc
niekoniecznie chciał wierzyć w całą historię rozhisteryzowanej szwagierki, o
tym, że chcą zniszczyć sobie życie, próbują iść na łatwiznę i zupełnie nie
liczą się z jej zdaniem. Nie rozumiał jej postępowania. Bardzo często za bardzo
próbowała ingerować w życie Keva, Joe’go i Nicka. Traktowała ich niezmiennie,
jak małych bezbronnych chłopców, a na każdy przejaw indywidualizmu w
podejmowaniu decyzji, reagowała niemal alergicznie. Chyba ciężko było się jej
pogodzić z tym, że mimo wielkich starań, synowie byli dorosłymi ludźmi,
mającymi już własne rodziny, zdanie oraz pomysły na dalsze życie. Niedawno dała
popis w szpitalu, przez co Joe nie odezwał się do niej od tamtego czasu nawet
słowem, a teraz jeszcze pokłóciła się z Kevinem, który również nie zamierzał
pozwalać na obrażanie siebie oraz własnej żony. W obu przypadkach trzymał
stronę bratanków. Nie zamierzał być ich wrogiem. Chciał ich wspierać. I, o ile
w przypadku średniaka nie mógł za wiele zrobić, bo wszystko zależało tu od
tego, na co zdecyduje się Demi, to dla Keva mógł zrobić już dużo, dużo więcej.
-
Hmmm… chyba kojarzę. Zaproponowałbym ci Westchester, to dobra dzielnica,
spokojna, mieszkają w niej przeważnie młodzi ludzie z małymi dziećmi, blisko
jest bardzo dobre przedszkole i prywatna szkoła podstawowa.
Ten
opis stanowił kwintesencję tego, czego szukał. Znał doskonale oboje i wiedział,
co lubią i jakie mają priorytety. Edukacja oraz możliwość spotykania z innymi
dzieciakami oraz ich rodzicami wydawała się całkiem rozsądną opcją. Ale
niestety nie było to jedyne kryterium warte rozważenia.
-
A moglibyśmy tam jechać?
-
Teraz?
-
Wolałbym nie tracić czasu. – Nienawidził z całego serca stagnacji i
niezdecydowania. Kiedy już się na coś decydował, to robił to od początku do
końca, najlepiej, jak tylko potrafił. Miał nadzieję, że udało się to również
wpoić swoim bratankom, którzy póki, co radzili sobie w życiu całkiem dobrze.
Zdarzały im się wpadki, jak każdemu, ale i tak końcem końców, udało mu się
odwalić kawał dobrej roboty przy ich wychowaniu.
-
Ale wiesz, że tam jest bardzo drogo.
-
Jeśli warto, to cena nie gra roli. - To była jego kolejna życiowa maksyma. Może
brzmiała ona nieco wyniośle, czasami snobistycznie i mogła nie podobać się
wielu ludziom, to w przypadku rodziny, koszty stawały się sprawą drugorzędną.
Przez tyle lat harował całymi dniami, próbując odkładać pieniądze na
przyszłość, gdy już założy własną rodzinę. Nie doczekał się dzieci, nie znalazł żony, nie wybudował domu,
ani też nie posadził drzewa, ale nie czuł z tego powodu smutku. Miał rodzinę.
Najlepszą, jaką mógłby sobie wymarzyć i trzech dorosłych już mężczyzn, których
kochał, jak synów. Na kogo innego miałby, więc wydawać swoje oszczędności.
-
No to w porządku, jedźmy.
*
Z
niemałym wysiłkiem usiadł na tartanowym krześle w zacienionej części
niewielkiego patio, skąd miał doskonały widok na zadbany ogród z równo
przystrzyżoną trawą, zadbanymi kwiatowymi rabatami i niewielkim basenem
wyłożonym brązowym kamieniem. Całość działki otoczona była niewysokim białym
płotem, a zaraz obok słychać było piski dzieci najbliższych sąsiadów, bawiących
się z biszkoptowym labradorem. Dzięki takim widokom upewnił się tylko, że
Westchester było idealnym wyborem dla Keva i Ali.
Potrafił
już teraz wyobrazić sobie częste wycieczki w odwiedziny. Ale jego wygoda była
tutaj mało istotna. Najważniejsze, że dla dzieciaków to zdecydowanie powinien
być mały raj na ziemi. Chociaż, zastanawiając się nad tym poważniej, to po
pobycie w domu dziecka wszystko poza nim musiało wydawać się fantastyczne.
Nigdy o tym nie myślał. Sam miał całkiem normalną rodzinę. Nie licząc faktu, że
jego matka była rozwódką, dzięki czemu zyskał przyrodniego brata. Z Paulem
różnili się wszystkim, od samego nazwiska, aż do postury i koloru oczu. Nigdy
nie łączyły ich szczególnie bliskie stosunki. Owszem, spotykali się często u
rodziców, a nawet poprosił go, żeby został drużbą na jego ślubie, na co z
resztą się zgodził. Ale nie robił tego ze względu na niego. Bo właściwie zawsze
w towarzystwie młodszego brata czuł się pomijany. Jako dziecko z powodu tego,
że przecież był starszy i powinien mu ustępować, dzielić zabawkami, mimo że
wcale nie chciał tego robić. Ta sama tendencja utrzymywała się przez lata
szkolne i studenckie. Wtedy też znalazł się kolejny argument, który na dobre
ich od siebie oddalił. Denise. Paul doskonale wiedział, jak bardzo mu na niej
zależało. A mimo wszystko, łamiąc wszelkie zasady męskiego kodeksu, po raz
kolejny dostając to, czego chciał. Ale tym razem nie była to głupia łopatka w
piaskownicy, ani też deskorolka. Często zastanawiał się, czy poprosił go o
bycie drużbą z czystych chęci, czy może chciał mu dopiec. Obstawiał raczej tę
drugą opcję. No a później urodzili się Kev, Joe i zupełnie nieplanowanie Nick.
Wtedy to jego kochany braciszek pokazał, jak fantastycznym był mężem. Pracował,
jako zwykły handlowiec, bo nigdy nie przepadał za wysiłkiem, szczególnie
umysłowym, a studia traktował za zupełnie niepotrzebne. Jednak trójka dzieci na
utrzymaniu, to była odpowiedzialność zdecydowanie nie na jego barki. Najpierw
zaczął wyjeżdżać na „szkolenia”, które podejrzanie trwały tygodniami, aż
wreszcie kontakt się urwał. Nie, nie zaginął bez wieści. Wyprowadził się na
Florydę i za nic nieśpieszno mu było do zajmowania się porzuconą rodziną. Od
tej pory chłopcy nie widzieli go już nawet razu, tak samo, jak Denise
jakichkolwiek alimentów. Ten tchórz zawsze znajdował wyjście, żeby jakoś
wykręcić się od płacenia, a ona uniosła się dumą i nie zamierzała go już o nic
prosić. Wtedy też postanowił jej pomóc. Nie zasłużyła sobie na takie
traktowanie, ani ona, ani tym bardziej chłopcy. Szczególnie, że potrzebowali
dobrego męskiego wzorca. Lepszego, niż żałosny tatuś, wieczny żigolo,
zabawiający się gdzieś na drugim końcu Stanów, zamiast zajmować się wychowaniem
własnych synów. Nie miał nawet na tyle przyzwoitości, by złożyć podpis na
pozwie rozwodowym. No i tak awansował na nieoficjalną głowę rodziny. Zabierał
chłopaków na mecze, uczył jeździć na rowerze, grać w koszykówkę, nie wymigiwał
się nawet od pomocy przy algebrze Kevinowi, który od zawsze alergicznie
reagował na matematykę.
-
I jak Ci się podoba? – Otrząsnął się z chwilowego zamyślenia o dawnych czasach
i jeszcze raz rozejrzał się po okolicy.
-
Ładne, ale wydaje mi się, że Ali wolałaby bardziej nasłonecznione pokoje, no i
sypialnie dla dzieci od strony południowej, nie północnej. - W tym momencie
odezwało się jego skrzywienie zawodowe. Nieruchomości nie były dla niego
jedynie ładnie wyglądającymi domkami na przedmieściach. Po tylu latach
zajmowania się budowaniem takich właśnie osiedli, patrzył na wszystko ze zdecydowanie
innej perspektywy. Przeciętni nabywcy nie zwracali uwagi na takie sprawy, a
jednak owe szczegóły okazywały się często bardzo ważne, szczególnie, w
przypadku rozmyślania nad pokojami dla dzieci. Wolał, żeby wszystko to było jak
najbardziej przystosowane właśnie dla nich. Na pewno Kev i Ali bardzo by tego
chcieli, chociaż jeszcze pewnie nawet o tym nie myśleli.
-
Ile lat mają potwory?
-
Chłopiec pięć, a dziewczynka dwa. – A przynajmniej tyle zdołał się dowiedzieć z
histerycznych opowieści Denise podczas ich ostatniego spotkania, gdzieś
pomiędzy rozpaczą, jak to bardzo Kevin marnuje sobie życie, a Ali jest
beznadziejną żoną, bo przecież powinna powstrzymywać go od robienia takich
głupot.
-
Nie wiedziałem, że Kev ma już takie duże dzieciaki. Wcześnie zaczął…
-
Właściwie to oni chcą je adoptować i na razie wszystko zmierza w odpowiednim
kierunku. -W przeciwieństwie do szwagierki, cieszył się razem z nimi. Nie znał
cieplejszych ludzi, od najstarszego bratanka i jego żony. Na pewno doskonale
poradzą sobie w tej roli. Bo jeżeli nie oni, to któż lepiej nadawałby się na
rodziców dla takich dzieciaków? Nie znał się na tym, ale na pewno potrzebowały
dwa razy więcej ciepła oraz uwagi, aniżeli pociechy bez bagażu przykrych
doświadczeń i wizji życia w domu dziecka.
-
Dobry z ciebie wujek, skoro kupujesz im willę.
-
Są dla mnie, jak synowie, w końcu wychowywałem ich.
-
Racja… A powiedz mi, co u Denise?
-
Wszystko w porządku, choć ma ostatnio trochę problemów i musi się z nimi
uporać. – Odpowiedział krótko, stanowczym tonem. Nie lubił poruszać tematu
Denise. Szczególnie, że ich relacja nigdy nie należała do jakkolwiek
szablonowych. Często się sprzeczali, a raczej ona nie potrafiła przyjąć do
wiadomości, że podobnie, jak i jej synowie, on również może mieć swoje zdanie,
zamiast bezsensownie przytakiwać wszystkiemu, co mówiła.
-
I pewnie dalej traktuję cię tylko, jako chusteczkę do otarcia łez.
-
Przestań.
-
Powinieneś już dawno zrobić krok do przodu i zapomnieć, a ty tymczasem od
dwudziestu kilku lat łudzisz się, że ona w końcu spojrzy na ciebie, jak na
faceta.
-
Nie łudzę się. Jesteśmy przyjaciółmi i to mi wystarcza. – Prawdę powiedziawszy
nigdy nie myślał o niej w kategoriach przyjaciółki. Ciężko było mu zdefiniować
łączącą ich relację. Często spotykali się na lunchach i w weekendy, pozwalała
mu brać udział w decyzjach dotyczących chłopaków, ale na dzień dzisiejszy było
to tyle. Tylko tyle.
-
Nie wierzę, że wystarcza ci przyjaźń kobiety, za którą robisz maślane oczy,
odkąd twój brat przyprowadził ją do domu.
-
I tak dostałem bardzo wiele, wychowałem razem z nią jej synów, traktują mnie,
jak ojca… - W życiu nie przyznałby się przed Davem, że ma rację. Narzekał na
własnego brata, a sam był takim samym tchórzem, albo nawet i większym. Bo nie
miał odwagi kiedykolwiek przyznać się, co do niej czuje. A miał do tego wiele
okazji. Teraz już jednak pogodził się z faktem pozostania wiecznym kawalerem.
Był już za stary na kwiatki, czekoladki i inne pierdoły, z resztą zmarnował już
wystarczająco dużo szans.
-
Szkoda, że ona nie traktuje cię, jak męża. Albo przynajmniej kochanka.
-
Nie musi.
-
Masz tak zamiar do końca życia?
-
Nie przyjechaliśmy tu po to, by roztrząsać moje życie prywatne, więc skończ i
pokaż mi ładniejszy dom. – Odwarknął niezbyt miło. Ta rozmowa mocno pogorszyła
mu humor. Nie chciał już więcej kontynuować drażliwego tematu.
-
W porządku, ale wiedz, że na twoim miejscu, powiedziałbym jej, co czuję. Dawno
temu.
-
Dawno temu miała złamane serce i trójkę małych dzieci do wychowania. A teraz…
Teraz jest już za późno.
-
Nigdy nie jest za późno, by być szczęśliwym.
-
Jestem szczęśliwy, a jeszcze bardziej będę, gdy kupię ładny dom.
Tak,
to zdecydowanie była dobra wymówka. A przynajmniej jedyna, która przyszła mu do
głowy.
-
Ty nawet jesteś tak samo uparty, jak ona. Co to baba z tobą zrobiła?
-
Skończ i chodź już stąd.
Wspaniały rozdział :*
OdpowiedzUsuńNajbardziej podobała mi się cześć o Ali i Kevie ;) Jestem ciekawa następnego rozdziału i niecierpliwie czekam na więcej. Pozdrawiam :*
Czytelniczka
Jak już mówiłam chciałabym wiecej Jemi xD Rozdział super, czekam na 1 :P
OdpowiedzUsuńRozdział świetny!
OdpowiedzUsuńSzkoda, że mało Jemi ale za to wynagrodziłaś mi to pijanym Mattem i "żoną w ciąży"... może i pijany ale mówi prawdę i myślę, że jest dla niej najlepszym kandydatem i jedynym dobrym wyborem...
Czekam na next!
Rozdział świetny. Nadrobiłam poprzednie rozdziały, bo ostatnio byłam zajęta przez studia. Mam nadzieję, że Demi wprowadzi się do Joe'go a Kevin i Ali zaadoptują dzieci. I widzę, że Matt zaczyna pragnąć założenia rodziny. Zapowiada się ciekawie :-)
OdpowiedzUsuń