poniedziałek, 1 lutego 2016

56. "Racja, nie mogę denerwować matki mojego dziecka".

Courtney westchnęła głęboko, żałując w ogóle, że odebrała ten cholerny telefon. Przejechała taksówką przez pół miasta, wydając przy tym małą fortunę, a w dodatku jeszcze trafiła na kierowcę, który dosłownie rozbierał ją wzrokiem, patrząc we wsteczne lusterko. Zastanawiała się w ogóle, dlaczego jednak postanowiła przyjechać. Mogła kompletnie zignorować płaszczącego się przez telefon, pijanego Matta i kontynuować miły wieczór z Benem. Chociaż kilkukrotnie przepraszał ją z powodu ważnych służbowych konsultacji to bawili się świetnie. A przynajmniej ona. Lekarz był wygadany, ale pozwalał jej także dochodzić do głosu. Słuchał o architekturze, projektach i nawet ze zrozumieniem kiwał głową, choć była prawie pewna, że usypiał z nudów. Doskonale im się rozmawiało, ale miała dziwne wrażenie, jakby niekoniecznie był nią zainteresowany. Przynajmniej nie w sposób, którego by oczekiwała. I właśnie w tym momencie wierutnej głupoty zgodziła się przyjechać na ten przeklęty komisariat.
Miała nadzieję, że po prostu przyjedzie, wpłaci kaucję i wróci taksówką do swojego mieszkania, gdzie zapomni o całym tym zajściu oraz widoku zapijaczonej twarzy Matta. Jednak w kontekście jego osoby nigdy nic nie szło tak, jak sobie zakładała. Oczywiście, więc nie mogłoby być inaczej także tym razem. Już, kiedy trafiła do odpowiedniego pomieszczenia po samym spojrzeniu policjantów wyczuła, że coś jest nie tak. Zlustrowali ją wzrokiem od stóp do głów, przez co po raz kolejny pożałowała założenia bordowej mini, która odkrywała zdecydowanie więcej, aniżeli powinna. I wtedy właśnie padł tekst, który dosłownie zwalił ją z nóg. Chyba jeszcze nigdy nie przytrafiła jej się taka sytuacja. Albo faktycznie ostatnio trochę się jej przytyło, bo jakoś nie miała czasu na odwiedzanie siłowni, znajdując sobie ciągle coraz ciekawsze wymówki, albo jak zwykle była to wina Matta. Zanim jednak go pomyśli o zabiciu go, musiała się upewnić, czy aby na pewno i tym razem była to jego sprawka.
- Matt, możesz mi wyjaśnić, o co tutaj chodzi? Czemu ten policjant gratulował mi ciąży? – Złapała go za koszulę, kiedy niemal wpadł w znak drogowy, idąc chodnikiem w stronę postoju taksówek.
- Też chciałbym wiedzieć…
Odpowiedział jej nieco bełkotliwie, chociaż winę miał wymalowaną na twarzy. Nie przywykła do widoku pijanego Hendersona. Nigdy wcześniej nie widziała go zataczającego się, ze splątanym od nadmiaru procentów językiem.  Wyglądał tak nieporadnie i niewinnie, że aż obco.
- Matt…
- Słucham?
Brzmiał trochę jak sepleniący czterolatek, ale i tak miała ochotę wystrzelić go w kosmos. Nie dość, że ratowała mu tyłek, to jeszcze odstawiał jakieś szopki, przez które czuła się, co najmniej niezręcznie.
- Nie przeginaj! Nie dość, że zepsułeś mi wieczór, to jeszcze musiałam poręczyć za to, że będziesz grzeczny. – Nienawidziła składać obietnic bez pokrycia, co jeszcze bardziej utrudniało jej sytuację. Z resztą byłaby najgorszą małpą, gdyby zostawiła go w takim stanie samemu sobie.  Jeszcze powłóczyłby się do kolejnego baru i wdał w kolejną bójkę, albo wpadłby mu do głowy inny, beznadziejny, lekkomyślny pomysł, który skutkowałby samymi problemami. Tak. Dokładnie tego wszystkiego mogła bez wątpienia spodziewać się po trzeźwym Hendersonie. Bała się pomyśleć, co mogło uroić się mu w tej jego pustej głowie po takiej dawce alkoholu, jaką zażył tej nocy.
- Powiedziałem mu, że upiłem się, bo moja dziewczyna jest w ciąży. No i… padło na ciebie.
- Matt!
- No, co? Musiałem go wziąć na litość, a jakbym zadzwonił po Joey’a to by nie uwierzył, że to z nim mam dziecko.
Nie mogła uwierzyć w to, co słyszała. Przez moment kompletnie przestała go słuchać. Jej myśli skupiły się wokół słów: dziecko i Matt. Nie, nie wyobrażała sobie, ani nawet nie chciała wyobrażać takiej sytuacji, która była tak niedorzeczna, że aż śmieszna. Bardziej prawdopodobny był upadek wielkiego meteorytu w samym centrum Manhattanu, aniżeli to, że kiedykolwiek mogłaby mieć z nim dziecko. Nie, to było nawet ciężkie do zobrazowania w jej głowie, chociaż przecież wyobraźnię miała całkiem bujną.
- Joe i tak, by nie przyjechał, bo ma teraz ważniejsze sprawy na głowie niż ratowanie tyłka przyjaciela-idioty, który włóczy się po klubach i wszczyna bójki. – Ten przynajmniej naprawdę przejmował się rolą ojca, a przynajmniej tyle zdążyła wywnioskować z tego, że całymi dniami przesiadywał u Demi w szpitalu. Właśnie dlatego nie zdążyła jej porządnie przemaglować w temacie Jonasa, zwłaszcza, że upartość przyjaciółki wiele razy obracała się przeciwko niej.
- No widzisz, dlatego byłaś moją ostatnią deską ratunku… bardzo ładnie wyglądającą deską. Do twarzy ci w takim czarno-czarnym kolorze.
Przewróciła oczami ze zrezygnowaniem kwitując poalkoholowe daltonistyczne objawy Matta. Skoro już zaczynał mylić kolory to musiał naprawdę mocno przeholować, albo po prostu dalej był starym dobrym ignorantem, który  nie potrafił powstrzymać się od tych swoich seksistowskich komentarzy.
- Przestań! - Zdzieliła go po łapach, bo próbował ją objąć, a śmierdział wódką, jak stary alkoholik. Naprawdę zaczynała tracić do niego cierpliwość i liczyła, że uda jej się jakoś powstrzymać od wystrzelenia go w kosmos te pięć minut, które dzieliły ich od tego nieszczęsnego postoju taksówek. Matt już na trzeźwo potrafił być nieznośny, ale po procentach przechodził samego siebie.
- Racja, nie mogę denerwować matki mojego dziecka.
 Stwierdził po dłuższej chwili, kiedy byli prawie na miejscu, spacerując wężykiem całą szerokością chodnika, z rękami w kieszeniach.
- Przypominam ci, że nie jestem z tobą w ciąży. To tylko wytwór twojej chorej, pijanej wyobraźni.
- Ale mogłabyś być.
Po tym stwierdzeniu stanęła, jak wryta. Nie. Nie spodziewała się, że ktoś kiedykolwiek jej to powie. Tym bardziej w najbardziej chorych wyobrażeniach nie myślała, iż będzie to właśnie Matt.
- Nie, nie mogłabym. – Odpowiedziała odrobinę pewniej, kiedy wreszcie udało jej się przywrócić logiczne myślenie.
- Wyobraź to sobie. Nasze dziecko byłoby i ładne, i inteligentne. Byłoby fajniejsze niż Nate. I myślę, że to dziewczynka. Chcę córeczkę, a ty?
Już dawno się nad tym nie zastanawiała. Odkąd definitywnie uwolniła się od Nicka, nawet razu temat posiadania dziecka na poważnie nie wrócił do łask. Nie miała do tego głowy, a i ciągle pojawiały się inne dużo ważniejsze sprawy, niż jej wydumane marzenia o ciąży. Z resztą, patrząc na to chłodnym okiem, doszła do wniosku, że wcale aż tak tego nie chce. Przynajmniej nie w tej chwili. Nie była gotowa na takie zmiany w swoim życiu. Za bardzo ceniła sobie wygodę i niezależność, żeby własnowolnie uwiązać się do całonocnych salw płaczu oraz zmieniania brudnych pieluch. Wystarczyło jej kilka odwiedzin w szpitalu, by to zauważyć. Mimo, że Nate był cudownym dzieciakiem, to jednak zajmowanie się nim przez całą dobę byłoby wykańczające. Chociaż… Taka mała dziewczynka, z jej ciemniejszą karnacją, ale jego niebieskimi, dużymi oczami i ustami… Stop! Nie powinna w ogóle o tym myśleć. Przecież Henderson ledwo kontaktował z rzeczywistością, po prostu gadał głupoty.
- Jeśli już miałabym mieć dziecko, to z kimś innym, ale na pewno nie z tobą.
- Wolisz doktorka. Powiedz mi, co on ma takiego, czego nie mam ja?
 Zagrodził jej drogę, zakładając ręce na piersi. Kiwał się na piętach i przeszywał ją spojrzeniem, a ona mogła przysiąc, że czuła chłód bijący z jego błękitnych oczu.
- Uczucia.
- Wszyscy twoi faceci mieli uczucia, a jednak każdy ranił cię z zimną krwią. Banda idiotów i pedałów.
Ciężko było jej się nie zgodzić z tymi słowami. Ale tym razem było inaczej. Musiało. Wyczerpała już swój przydział na skończonych idiotów, którzy potrafili dostrzec w niej jedynie przedmiot, przykrywkę, albo kukiełkę do zabawy i dyktowania jej, co ma robić. Tyle, że Ben nie był tak władczy, jak Nick, ani też przesadnie czuły, niczym Jake. Był lekko zdystansowany, starał się słuchać, nie wyglądał też na cwaniaka.
- Ben taki nie jest. Jest miły, kulturalny, zabawny…
- I na pewno coś ukrywa.
Nie miał racji. Nie mógł jej mieć. Od czasu historii z Jakiem dużo więcej uwagi przywiązywała do wyłapywania dziwnych zachowań oraz rzeczy, o których opowiadali faceci. Ben nie wyglądał na oszusta. Kiedy rozmawiali zawsze patrzył jej w oczy, nie wyglądał na podenerwowanego, kiedy nagle zaczynał dzwonić jego telefon, więc nie miała podstaw, by sądzić, że chodzi o cokolwiek innego, niż pracę.
- Przestań, Matt, nie znasz go, nic o nim nie wiesz.
- A ty go znasz?
- No nie za długo, ale na pewno lepiej niż ty.
- Widziałaś się z nim dzisiaj?
 Zapytał, z tym swoim kapiarskim uśmieszkiem na twarzy. Znowu wrócił ten sam, irytujący, cholernie nieznośny Matt. Od razu poczuła się pewniej. Szczególnie, że przez moment nawet zaczynała się go bać.
- Nie twoja sprawa. - Wyminęła go żwawo i stanęła na krawędzi chodnika, próbując przywołać jakąkolwiek taksówkę, ale jak na złość, wszystkie żółte auta przejeżdżały obok nich, zajęte przez innych potrzebujących transportu o tej porze nowojorczyków.
- Widziałaś się. Wiesz, co powiem ci, że gdyby był tak porządny, to by przyjechał tu z tobą, bo martwiłby się o ciebie.
- Wolałam go nie mieszać w twoje głupie pomysły. Jest na to zbyt poważny. – Prawda była taka, że kiedy jeszcze siedzieli w lokalu dostał pilne wezwanie do pracy, więc rozeszli się w zupełnie różnych kierunkach. Dzięki temu nie miała wyrzutów sumienia, że poświęciła randkę z fantastycznym facetem dla Matta, który ostatnimi czasy zachowywał się, jak najgorszy wrzód na tyłku. Nie chciała z nim rozmawiać o Benie, bo nie miałoby to wielkiego sensu, szczególnie w tej sytuacji. On zawsze potrafił przeinaczyć wszystko tak, żeby postawić na swoim. W dodatku jeszcze po alkoholu zebrało mu się na przedziwnie głębokie wynurzenia, co wcale nie było do niego podobne. Zdecydowanie bardziej wolała, gdy rzucał dwuznacznymi komentarzami i rozbierał ją wzrokiem. Wtedy przynajmniej wiedziała już, jak się z nim uporać. Marzyła tylko o tym, żeby wpakować go do taksówki, podać kierowcy odpowiedni adres, a później już wrócić do siebie i wziąć gorącą kąpiel z dodatkiem jakiegoś olejku. Lawenda. Tak, to zdecydowanie była kusząca opcja.
- Nie zależy mu na tobie. Nie tak, jakbyś tego chciała. Bo, gdyby mu zależało, to teraz byłabyś z nim, olewając moją prośbę.
- Przestań, Matt…
- Daj sobie z nim spokój, zasługujesz na kogoś o wiele fajniejszego.
- Na kogoś takiego, jak ty? – Miała ochotę się roześmiać, ale powstrzymała się, bo nie chciała robić mu przykrości. Mimo tego, że był cholernie wkurzający, to jednak ogólnie rzecz ujmując nie był taki najgorszy. Prócz tego, że zaliczył połowę żeńskiej populacji Nowego Jorku, ciągle rzucał dwuznacznymi komentarzami, a obecnie śmierdział wódką, jakby tego wieczora wypił cysternę alkoholu.
- Na przykład. Nigdy nie pozwoliłbym bym, byś wyszła z randki sama i włóczyła się po mieście. Zobacz, on nawet nie dzwoni, by zapytać, co u ciebie.
- Ma dużo obowiązków, jest lekarzem, ordynatorem oddziału neonatologii i…
- I dupkiem, a ty zawsze próbujesz znaleźć wytłumaczenie dla swoich facetów.
- Nikogo nie tłumaczę. – Nawet nie próbowała, bo i nie miała, z czego. Ben nie zrobił niczego złego. Z resztą, nic ich dotąd nie łączyło, chociaż miała nadzieję, że taki stan rzeczy nie potrwa za długo. Liczyła, że lekarz wreszcie zrobi jakiś odważniejszy krok, na który czekała z niecierpliwością. Zdawał się być normalny – tego właśnie szukała teraz wśród facetów. A to, że akurat pracował w szpitalu, miał cudowny uśmiech i nietuzinkowe poczucie humoru… To wcale nie miało żadnego znaczenia.
- Wciąż szukasz ideału, księcia na białym koniu, który nie istnieje. Nick, Jake i doktorek tylko udają takich wspaniałych i cudownych facetów, którzy zrobią dla ciebie wszystko, a tak naprawdę, spieprzą przy pierwszej, nadarzającej się okazji.
- Ben taki nie jest.
- Jest taki sam albo nawet i gorszy.
- A ty to niby jesteś lepszy, co? – Miała już dosyć słuchania tych głupot. Co on mógł o nim wiedzieć, skoro nawet go nie znał.  Ale oczywiście wszystko musiał wiedzieć najlepiej. Zastanawiała się, czy to cecha charakterystyczna dla męskiego gatunku, czy może tylko ona miała szczęście trafiać na samych wszechwiedzących idiotów. Chociaż w jej przypadku, najbardziej prawdopodobną była ta druga opcja.
- Nie, pewnie jestem dupkiem, ale przynajmniej nikogo nie udaję. Nie próbuję prawić ci czułych słówek i udawać, że wcale nie podobają mi się twoje cycki i nie mam ochoty przelecieć cię po raz kolejny. Jesteś fajną laską, która dokonuje złych wyborów.
- Ben to najlepsze, co mnie spotkało. A ty i ja Matt… nie wyszłoby nam, bo wciąż musiałabym się martwić, czy przypadkiem nie zdradzasz mnie z jakąś panienką w klubie, a ty boisz się zaangażowania, nie umiesz być w związku, szybko byś się mną znudził i zostawił mnie dla tabunu innych kobiet.
- To twoje zdanie, ale gdy będziesz miała problem, to tylko ja ci pomogę, a nie twój doktorek…
- Zamknij się, Matt i jedźmy już do domu. –  Nie chciała kontynuować już dłużej tej rozmowy, bo schodziła ona na coraz bardziej niebezpieczne tematy. Na całe szczęście jakiś taksówkarz postanowił zlitować się nad nią i zjechał na pobocze.
- A zostaniesz ze mną?
- Nie.
- No proszę cię, ja z tobą zostałem. –
 Zrobił minę obrażonego sześciolatka. Nawet trochę tak wyglądał. O kilka za dużo rozpiętych guzików pomarańczowo niebieskiej koszuli, ręce w kieszeniach i wyraz twarzy doskonale pasowały do takiego porównania.
- W porządku, niech ci będzie.
- Uwierz, nie pożałujesz.

Pokiwała za zrezygnowaniem głową, kiedy grzecznie wsiadł do taksówki.

*

 Promienie słoneczne wpadające przez niezasłonięte okna w sypialni oślepiły ją w momencie, gdy z wielkim wysiłkiem udało jej się rozchylić powieki. Chwilę później poczuła pulsowanie w okolicach skroni. Skrzywiła się nieco, próbując podnieść się do pozycji siedzącej. Nie sądziła, że może być coś gorszego od bólu krzyża, towarzyszącego jej niezmiennie od połowy drugiego trymestru, a jednak. Szybko zweryfikowała swoje poglądy, mierząc się z początkami połogu. Oprócz tej cholernej migreny, z którą musiała walczyć bez leków, bo wiedziała, że nie może z nimi przesadzać podczas karmienia piersią, rana po cesarce nadal mocno dawała się jej we znaki. Jakby tego było mało, Nate niczego nie ułatwiał. Starała się jak najlepiej potrafiła. Ciągle sprawdzała, czy ma czystą pieluszkę, pilnowała harmonogramu karmień, a nawet zgodnie z radami położnych, zawijała go szczelnie w kocyku, co miało go uspokoić, ale nic nie zdawało egzaminu. Płakał. Darł się w niebogłosy, aż siniejąc na twarzy. Próbowała też spaceru po mieszkaniu, z synkiem na rękach, kołysania, w akcie desperacji nawet stara się do niego mówić. Wszystko na nic. Nathan wyraźnie cierpiał, prężył się i wyginał, wyjąc przy tym żałośnie, a ona czuła się, jak wyrodna matka, bo nie potrafiła zrozumieć, co mu dolegało. Gdzieś po dwóch godzinach nieprzerwanego płaczu, sama miała ochotę rozryczeć się z własnej bezsilności. Była wykończona, ale to nie było najgorsze. Od bólu głowy dostawała aż nudności. W akcie desperacji, więc odłożyła wrzeszczącego syna do łóżeczka i w salonie znalazła pośród całego bałaganu telefon. Patrząc na to chłodnym okiem, dobrze się stało, że Courtney nie odebrała.
Cisza. Dopiero po dłuższej chwili, kiedy odzyskała zdolność do logicznego myślenia, uświadomiła sobie, że wreszcie nie słychać było płaczu Nathana. Szczerze, nie miała pojęcia, która była godzina. Ostatnie, co pamiętała, to, że, gdy się kładła było kompletnie ciemno. Potrzebowała chwili odpoczynku, dlatego z wdzięcznością przyjęła rozkaz Joe’go, który kazał jej się położyć, chociaż na chwilę. Miał rację. Mimo jego przyjazdu, Nate wcale nie zamierzał zaprzestać swoich nocnych arii. Nie było, więc sensu, by oboje się męczyli. Z resztą, ufała mu na tyle, żeby bez obaw zostawić synka pod jego opieką. Nadal miała mu za złe to, jak ją potraktował, ale nie mogła powiedzieć, że był złym ojcem. W tej roli akurat mogła liczyć na niego w każdej sytuacji. Miał od niej więcej cierpliwości i spokoju, a mały nadal instynktownie wyczuwał, że zdecydowanie bezpieczniej jest w pewnych ramionach taty, który, sądząc po błogim spokoju panującym w jej mieszkaniu, po raz kolejny sprawił się na medal. Ostrożnie wstała z łóżka, poszukując wzrokiem szlafroka, który jakimś cudem wisiał na wieszaku umiejscowionym na drzwiach. Mogła przysiąc, że zostawiła go w salonie, jednak to nie była rzecz na tyle ważna, by się nad nią dłużej zastanawiać. Cicho uchyliła drzwi sypialni, zastanawiając się, jaką zastanie w nim sytuację. Niewiele zmieniło się od zeszłej nocy. Cały stolik do kawy zastawiony był podstawowym przybornikiem do obsługi synka: obowiązkowa paczka mokrych chusteczek, oliwka, krem, na jego ciągle przesuszającą skórę, puder oraz solidny zapas czystych pampersów, bo po kilkugodzinnym noszeniu Nate’a na rękach była na tyle zmęczona, że nie miała nawet siły donieść go do jego pokoju, by go przewinąć. Na oparciu kanapy wisiały dwie tetrowe pieluchy, na wszelki wypadek, bo mały ciągle ulewał. Cieszyła się, że kompletując wyprawkę kupiła kilka sztuk. W obecnej sytuacji ostatnią rzeczą, o jakiej myślała, było robienie prania. Na dywanie leżała poduszka do karmienia, która w jej przypadku, bardziej przeszkadzała, aniżeli pomagała. Pobieżnie ogarnęła wzrokiem cały ten bałagan, ale jej wzrok szybko powędrował w jedno miejsce. Na fotelu pod oknem, siedział Joe z głową odchyloną do tyłu i obejmując mocno Nathana, wtulonego w jego tors, a raczej biały podkoszulek z krótkim rękawem, w którym przyjechał wczoraj zaalarmowany jej telefonem. Mimowolnie uśmiechnęła się, ignorując ból głowy i wszystkie inne dolegliwości. Obaj wyglądali na wymęczonych, ale przynajmniej mały wreszcie zasnął. Kątem oka zauważyła stojące na podłodze obok fotela dwie puste butelki po mieszance. Powinna być zła, że nie zapytał jej, czy może dać mu mleko modyfikowane, ale jakoś nie potrafiła. Pewnie nie chciał jej budzić, a z resztą, najważniejsze było to, że młody przestał płakać. Nigdy nie sądziła, że będzie tak cieszyć się ze zwykłej błogiej ciszy, a jednak. Podeszła do nich i najostrożniej, jak potrafiła przykryła ich obu cienkim kocem, bo Nate miał na sobie jedynie pieluszkę i koszulkę z krótkim rękawem, więc nie chciała, żeby go przewiało. Przeżyła mały zawał serca, gdy młody poruszył się nieznacznie, ale na całe szczęście się nie obudził. Nie chciała już więcej kusić losu, więc, po jeszcze krótszej chwili obserwowania tego godnego zapamiętania obrazka ruszyła do kuchni. Chciała jakoś zrewanżować się za dobrą wolę Joe’go. Bo wcale nie musiał przyjeżdżać do niej po telefonie niedługo przed północą, ani też poświęcać własnego snu, kosztem pozwolenia jej na wypoczynek.
***                                                                                                                        
Niecałą godzinę później siedziała już całkowicie ubrana przy niewielkim stole, który jakimś cudem zmieścił się w rogu jej kompletnie nieustawnej kuchni, przez którą to musiała zapłacić małą fortunę za meble robione specjalnie na zamówienie. O dziwo, w tak krótkim czasie udało jej się zdziałać całkiem sporo. Pobieżnie uprzątnęła cały bałagan w salonie, chodząc na palcach, byleby tylko nie obudzić synka ani Joe’go. Takim sposobem wszystkie elementy wyprawki wróciły z powrotem do pokoju dziecinnego, udało jej się zapakować do pralki pokaźną stertę brudnych ciuszków Nate’a, z całego okresu pobytu w szpitalu oraz tego koszmarnego wczorajszego dnia, a także, mimo swojej awersji do gotowania, przygotowała jajecznicę na bekonie i zaparzyła kawę. Po tak ciężkiej nocy najchętniej sama wypiłaby solidną porcję czarnego płynu, niestety jednak nie mogła, dlatego musiała zadowolić się słabą herbatą słodzoną miodem. W międzyczasie postanowiła zrobić jeszcze kilka tostów, bo pamiętała, że Joe nie potrafił obyć się bez nich podczas śniadania. Mimo że pomieszkiwał u niej bardzo krótko i za wszelką cenę chciała zapomnieć o wszystkich kłamstwach, którymi ją karmił, nie potrafiła wyzbyć się z pamięci nawet takich głupot.  Właśnie w momencie, kiedy powtarzała sobie w myślach, jak wielką jest z tego powodu idiotką, do pomieszczenia wszedł główny obiekt jej rozmyślań.
- Nadal śpi. Położyłem go do łóżeczka, ale i tak niedługo powinien obudzić się na karmienie.
Wyrecytował zaspanym tonem, przecierając zmęczone oczy dłonią. Wyglądał, jakby nie spał przez całą noc i zapewne tak właśnie było.
- Joe… Naprawdę dziękuję ci za pomoc, bo wczoraj…
- Nie masz a co mi dziękować. Przecież to też mój syn, z resztą sam zaoferowałem się z pomocą.
Znowu nie pozwolił jej skończyć zdania. Ostatnimi czasy stawało się powoli to jakąś ich tradycją. Za każdym razem takie sytuacje przytrafiały się podczas maglowania jednego tematu, Nathana. Nie mieli ich zbyt wiele do dyskutowania. No może prócz jego ciągłych przeprosin i „kocham cię”, które powoli zaczęła kwalifikować, jako jedyny argument przetargowy w słowniku Joe’go.
- Bez ciebie wczoraj nie dałabym sobie rady.
- Przecież nic nie zrobiłem. Przepłakał prawie całą noc, z przerwami może po dwadzieścia minut. Padł dopiero jakieś półtorej godziny temu.
 Odpowiedział nadwymiar skromnie, subtelnie rozglądając się po pomieszczeniu, jakby czegoś szukał.
- Nie widziałaś gdzieś moich kluczy i portfela?
- Są na komodzie w korytarzu. Joe…
Słysząc te słowa poczuła trudne do wytłumaczenia ukłucie zawiedzenia. Nie chciała, żeby teraz jechał do siebie, szczególnie, że znowu będzie musiała po niego dzwonić, niemal rycząc do słuchawki, bo nie będzie mogła poradzić sobie z uspokojeniem Nate’a. Jakoś mając go w pobliżu czuła się dużo bezpieczniej.
- Tak? – Wreszcie spojrzał w jej kierunku, a ona spuściła wzrok, zupełnie, jak jakaś nastoletnia beznadziejnie zakochana pannica.
- Zostań jeszcze trochę. Zrobiłam jajecznicę i tosty, a ty pewnie jesteś głodny.
- No nie wiem. I tak już zdecydowanie się zasiedziałem…
 Wyglądał raczej na mało pewnego jej słów. Chociaż po tym, jak ostatnio dosłownie wyrzuciła go za drzwi wcale mu się nie dziwiła.
- Teraz to ty nie utrudniaj. Chyba możemy normalnie zjeść ze sobą śniadanie?
Nie, to nie było w ich przypadku normalne. Ale lubiła właśnie tą część dnia, gdy wstawali rano i przygotowywali wspólny posiłek. Cieszyli się swoją obecnością, rozmawiali i najzwyczajniej w świecie byli razem.
- Jeżeli tego właśnie chcesz.
 Zastanawiała się nad tonem, którym wypowiedział owe zdanie. Mogła przysiąc, że słyszała go po raz pierwszy w życiu. Joe z natury był raczej prostym do rozszyfrowania facetem, albo po prostu przez te lata pracy nauczyła się bezbłędnie oceniać jego humorki już po samym brzmieniu jego głosu w słuchawce telefonu, kiedy po raz kolejny spóźniała się do pracy. Tym razem jednak miała spore problemy z wywnioskowaniem, czy był szczęśliwy, zły, a może nawet poirytowany jej prośbą.
Siedzieli przy stole, w ciszy konsumując przygotowane przez nią jedzenie. Dziękowała losowi, że wyjątkowo udało jej się niczego nie spalić, ani też nie przesolić, więc jajecznica była jadalna. Jednakże ten nieistotny szczegół zszedł na dalszy plan. Chciała wreszcie z nim porozmawiać. Czuła, że to ten odpowiedni moment na wyjaśnienie kilku spraw i przeproszenie go za jej zachowanie zeszłego dnia, ale nie potrafiła jakoś zdobyć się na rozpoczęcie konwersacji. On również nie był do tego skory, dlatego też siedzieli naprzeciw siebie w kompletnej, niezręcznej ciszy, która dosłownie doprowadzała ją do szaleństwa. Zaczęła nerwowo wiercić się na krześle i grzebać widelcem w smażonych jajkach, kiedy wreszcie odchrząknął.
- Ładna dzisiaj pogoda.
 Stwierdził lakonicznie, a ona tylko przewróciła oczami. Nigdy nie był dobry w rozpoczynaniu rozmów. Przez chwilę miała ochotę rzucić jakąś kąśliwą uwagę na temat beznadziejności wybranego przez niego pretekstu, ale nie pozwolił jej dojść do słowa.
- Zapomniałem ci powiedzieć. Jak byłaś w szpitalu to prócz nosidła kupiłem też wózek. Na razie jest w moim mieszkaniu, ale jakbyś chciała zabrać małego na spacer to daj znać, to go przywiozę…
- Joe…
- Tak, wiem. Nie musiałem, ale chciałem.
- Nie o to mi chodziło…
- A o co?
 Po raz pierwszy od dłuższej chwili wydał się bardziej zainteresowany jej osobą, aniżeli mało ciekawym wzorkiem wytłoczonym na srebrnym widelcu.
- Dziękuję ci za pomoc w szpitalu, za ten wózek, bo kompletnie o nim zapomniałam i za dzisiaj, a właściwie… wczoraj. Naprawdę nie wiedziałam już, co zrobić. Bez ciebie bym sobie nie poradziła. - Myślała, że dużo ciężej przyjdzie jej przyznanie tego wszystkiego, a jednak, było zupełnie odwrotnie. Z jednej strony cieszyła się, bo bardzo wiele dobrego stało się w ciągu ostatnich kilku dni właśnie za sprawą Joe’go, z drugiej jednak, przy ich obecnym układzie, a raczej jego braku, cała jego pomoc zdawała się czymś w rodzaju przysługi, która kiedyś będzie wymagała rewanżu. Nie lubiła tego uczucia, dlatego tak rzadko prosiła kogokolwiek o jakiekolwiek formy pomocy. Gdzieś podświadomie wiedziała, dlaczego to robi. W końcu czuł się zobowiązany, skoro Nate był jego synem. Ona nic dla niego nie znaczyła, a wszystko, co mówił wydawało się być dla niej próbą zawalczenia o częstsze widywania z synem. Nie z nią. Ale był dobrym ojcem. Najlepszym, jakiego mógł mieć Nathan, dlatego nie zamierzała mu tego utrudniać. Mimo że za każdym razem, tak samo, jak teraz, na jego widok dostawała gęsiej skórki. Miała kompletny mętlik. Niczego już nie była pewna.
- Przecież nie zostawiłbym cię z tym wszystkim samej. Ile razy mam ci powtarzać, jak bardzo mi na was zależy?
Momentalnie zmroziła go spojrzeniem, już wiedząc, że za chwilę padnie kolejne z jego bezwartościowych „kocham cię”, których ostatnio łapał się, niczym tonący brzytwy, w dosłownie każdym możliwym momencie. 
-  Dziękuję za śniadanie i za to, że zadzwoniłaś do mnie zamiast do Courtney albo Alice…
Uśmiechnęła się krzywo. Wolała nie wspominać, że jej pierwszym wyborem była właśnie panna Stone, która jednak nie raczyła odebrać telefonu.
- Gdyby nadal się coś działo, dzwoń. Cały czas jestem pod telefonem.
Wstał od stołu i skierował się do wyjścia, a ona nadal siedziała w bezruchu, jak ostatnia idiotka. Wreszcie oprzytomniała, ruszając zaraz za nim. Kiedy dotarła do korytarza, już zakładał buty. Chyba nawet nie zauważył jej obecności, bo nawet nie podniósł głowy, a może po prostu nie chciał na nią patrzeć?
- Możesz jeszcze zostać…
- Wolałbym chyba nie, bo znowu powiem coś nie tak, a ty się na mnie obrazisz albo kompletnie mnie zignorujesz.
- Joe, przecież wiesz, że to wcale nie jest tak. – Faktycznie, ostatnio zachowywała się irracjonalnie. Raz miała ochotę przytulić się do niego, powiedzieć mu, że naprawdę jej na nim zależy, z kolei za chwilę miała ochotę wykopać go w kosmos. Niestety ta druga opcja przeważała odkąd na każdym kroku próbował przekonać ją do swoich racji. Bardzo nieporadnie z resztą.
- No to w takim razie mnie oświeć…
- Proszę cię, po prostu zostań.


 *
Ali pomyślała, że już dawno nie przeżyła tak miłego, czerwcowego dnia. Co prawda od dwóch tygodni w Nowym Jorku panowały straszne upały, które ludzie woleli spędzać w klimatyzowanych pomieszczeniach niż w na dworze, ale dzisiaj nie przeszkadzało jej nic. Razem z Kevinem po raz pierwszy zabrali Haydena i Hailey poza teren domu dziecka i postanowili zorganizować im wycieczkę do zoo. Bardzo długo zastanawiali się, jak spędzić z nimi ten czas. Kev przychylał się bardziej wesołemu miasteczku, ale ona była przerażona, a w jej głowie pojawiała się masa czarnych scenariuszy. No bo przecież każda z tych karuzel, pomimo odpowiedniego zabezpieczenia, mogła w którymś momencie urwać się i spaść. Jej mąż wpadł również na pomysł z basenem, ale to także odrzuciła. Była chyba zbyt nadopiekuńcza i nadwrażliwa, ale nic nie mogła na to poradzić, że chciała zadbać o ich bezpieczeństwo. Dlatego też zgodnie ze swoim mężem zdecydowali się na zoo. Rebecka była im przychylna, więc nic nie stało już na przeszkodzie. Postanowili też, że zrobią dzieciom niespodziankę. Do samego końca nie mówili im, gdzie się udają, aż nie stanęli przed ogromną bramą nowojorskiego zoo. Hailey była zachwycona, bo uwielbiała zwierzęta, czego nie dało się nie zauważyć, bo w trakcie wspólnych zabaw uwielbiała zamieniać się w kotka lub pieska, a czasem również w coś innego. Hayden’owi też się podobało i szedł dziarskim krokiem, dopóki nie zalała ich fala turystów, którym niestraszny był upał, panujący w mieście. Wtedy to chłopiec chwycił kurczowo rękę Kevina i za nic nie chciał jej puścić, co mężczyźnie wcale nie przeszkadzało. Wyglądał na zadowolonego z obrotu spraw.
Wyszli z oceanarium i skierowali się w alejkę, gdzie mieszkały dzikie koty. Dziewczynka była zachwycona. Zaczęła nawet miauczeć, mruczeć, a nawet ryczeć, jak lew i udawała, że pokazuje pazurki. To było zabawne i urocze. Zwłaszcza, że biały kapelusik z różową wstążeczką był odrobinę za duży i co chwilę zsuwał się jej na oczy.  Miała też na sobie przewiewną sukienkę w kwiatki, lekko spraną i znoszone sandałki. Ali nieraz przyłapywała się na tym, że w głowie sporządza listę rzeczy, których potrzebowały maluchy i które powinna zacząć gromadzić. Nowa garderoba przede wszystkim. 
Zatrzymali się przed ogrodzeniem, za którym znajdowały się tygrysy bengalskie. Wielkie koty skryły się w cieniu skał, dlatego ciężko było je dostrzec. Dzieciaki były zawiedzione, ale Kev obiecał im, że na pewno, jak będą szli w drogę powrotną, zrobi się chłodniej i tygrysy się pojawią.
- Zmęczyłem się.
Mieli przejść dalej, ale wtedy Hayden, odezwał się po raz pierwszy, odkąd przekroczyli bramę zoo. Był raczej małomówny i bardzo skryty, ale jak zauważyła, szybko się przywiązywał, zwłaszcza do Kevina, którego traktował, jak swój największy autorytet. Do niej też, ale inaczej. Kevin był dla małego chłopca najważniejszy.
- Jak chcesz, to wezmę cię na barana.
Chłopczyk się ucieszył i ochoczo przystał na propozycję, ale wtedy Hailey zaczęła piszczeć i pokazywać na Kevina, że ona też chce, by wziął ją na barana.
- W porządku, Hailey, możesz ty.
Hayden zrobił zaciętą minę, jakby chciał się rozpłakać, ale schował ręce do kieszeni i nic więcej nie powiedział. Natomiast jego młodsza siostrzyczka usadowiła się wygodnie na barkach mężczyzny i była z tego powodu bardzo szczęśliwa. A jeszcze gorzej zrobiło się, gdy usłyszał, że następnym punktem wycieczki były goryle.
- Hayden, a może chciałbyś się czegoś napić, bo ja bardzo. – Zwróciła się do niego, a on pokiwał głową na tak. – Tutaj niedaleko widziałam fajną lodziarnię, więc możemy tam odpocząć, a Hailey z Kevinem później do nas dołączą, co ty na to?
- Tak, może tak być.
Chłopiec się z nią zgodził, a po chwili kroczyli już w przeciwną stronę do ich towarzyszy. Szli w miarę wolno, Hayden dał jej rękę. Był bardzo szczuplutki, miał drobne ręce, które w jej dłoniach, wydawały się jeszcze mniejsze. Nie męczyła go rozmową, bo wiedziała, że nie miał na to ochoty. Nie dziwiła mu się. Upał doskwierał nawet w cieniu drzew. Wreszcie dotarli do celu. Mieli szczęście, bo znaleźli jeden wolny stolik, który nawet nie stał w samym słońcu i ochraniał go ogromny parasol. Niestety tu nie obsługiwali kelnerzy, tylko trzeba było samemu podejść do kasy. Nie chciała za bardzo zostawiać chłopca samego, ale nie miała wyjścia. Na szczęście nie było kolejki, więc istniała szansa, że szybko złoży zamówienie i wróci do stolika. Spytała Haydena, czy może tak być, ale uparł się, że pójdzie z nią. Nie miała, więc wyjścia i zabrała go ze sobą. Wybrali dla siebie lody oraz pyszną, orzeźwiającą lemoniadę. Hayden nie mógł się nadziwić, że taka duża porcja jest tylko dla niego. Jakby zawsze musiał się wszystkim dzielić. Wcześniej pewnie ze swoją siostrą, a teraz ze wszystkimi wychowankami domu dziecka.
Cieszyła się w duchu, że nikt nie zajął ich wcześniejszego miejsca i mogli naprawdę odpocząć, zajadając się smakiem ulubionego deseru. Ona wybrała śmietankowe z karmelową polewą, a Hayden wybrał czekoladowo-orzechowe z kolorową posypką. Na szczęście zdecydowali się na pucharki, a nie wafle, bo inaczej wszystko, spłynęłoby im po rękach. Chłopiec uważnie jej się przyglądał.
- Chcesz spróbować? – Zapytała po chwili, przypominając sobie, jak często wyjadała rodzicom ich porcje lodów, choć miała do zjedzenia jeszcze swoją. Oni bez problemu się z nią dzielili. Też miała zamiar tak zrobić. Młody pokiwał głową na tak, więc przysunęła mu swój deser, a on zabrał się do zjadania go.
-  Smakuje ci?
Znów pokiwał głową. Dawniej wydawało jej się, że wszystkie dzieciaki są wygadane, hałaśliwe i wciąż psocą. Tymczasem Hayden skutecznie zmieniał jej światopogląd. Był bardzo zamknięty w sobie i zazwyczaj wolał milczeć. Rozgadywał się tylko wtedy, gdy rozmawiał z Kevinem o samochodach.
- Może chcesz zjeść też moją porcję? – Zaproponowała mu, bo była pewna, że akurat jemu nie zaszkodzi. Był tak drobny, że powinien dużo więcej jeść, a w domu dziecka z pewnością niespecjalnie go pilnowali.
- Mmm… ty zjesz połowę mojej, a ja twojej, zgoda?
- Zgoda. – Zamienili się naczyniami i zaczęli jeść w ciszy.
- Ali, mogę ci coś powiedzieć w tajemnicy?
Chłopiec po chwili odezwał się do niej, przybierając poważny wyraz twarzy. Była ciekawa i bardzo szczęśliwa, że chciał się z nią czymś podzielić.
- Pewnie, że tak. – Uśmiechnęła się do niego i zachęciła do wyjawienia sekretu, ale widziała, że nie był pewien, czy może jej zaufać.
- Ale obiecujesz, że nikomu nie powiesz?
- Obiecuję. – Odpowiedziała zgodnie z prawdą.
- Strasznie boję się goryli.
Wyszeptał jej na ucho i cały się zaczerwienił. Pewnie mocno się wstydził, więc postanowiła mu pomóc i wiedziała, jak.
- Wiesz, powiem ci, że ja też się ich boję. – Może nie tyle się bała, co, nie przepadała za wszystkimi małpami i innymi małpopodobnymi stworzeniami. Zobaczyła, jak oczy Haydena robią się szerokie na jej wyznanie i nawet przez chwilę się uśmiechał. – A, jakie zwierzęta lubisz? Bo ja uwielbiam pandy, za każdym razem, gdy jestem w zoo, to przy nich zatrzymuje się najdłużej.
- A ja lubię słonie.
Odpowiedział bez chwili wahania.
- Świetnie, w takim razie, gdy Kevin wróci z Hailey, to wybierzemy się, by je zobaczyć. I zrobimy sobie zdjęcie na pamiątkę, co ty na to? 
Chłopiec się ucieszył i zaczął szeroko uśmiechać, a ona wtedy, jak na zawołanie, zauważyła, że jej mąż wraca z małą, która zmieniła pozycję i aktualnie rączkami mocno oplatała jego kark. I wcale, ale to wcale, nie wyglądała na zmęczoną. Ali wstała z krzesła i pomachała im, bo zauważyła, że Kev miał problem ze zlokalizowaniem ich. Kilka sekund później dostrzegł ją oraz chłopca i zaczął zmierzać w ich kierunku. Gdy dotarli na miejsce zauważyła, że oboje są czerwoni i spoceni od upału, dlatego powinni odpocząć. Hailey od razu wyciągnęła do niej ręce, więc Al zabrała ją od Keva i posadziła sobie na kolanach. Też się za nią stęskniła. Mała była tak szczęśliwa, że ją widzi, że zaczęła składać buziaki na całej jej twarzy.  Nie mogła się jej oprzeć. I bardzo żałowała, że dzieciaki nie pojadą z nimi do domu.
Dziewczynka pokazała na lody, że też chce zjeść, więc Ali nałożyła jej trochę na łyżeczkę i podała, a młoda zaczęła zajadać.
- Kevin, czy przyjdziemy kiedyś jeszcze do zoo?
Odkąd jej mąż wrócił, uwaga Haydena skierowała się od razu na niego. Widziała podziw w oczach chłopca i była dumna ze swojego męża. Pragnęła, by teraz mogła zobaczyć ich Denise. Ciekawe, co by powiedziała na ten widok. Pewnie nic miłego, choć oni byli bardzo szczęśliwi.
- Pewnie, jak będziecie chcieli, to znów zrobimy sobie małą wycieczkę.
Kevin uśmiechnął się do niej. Zrobili ogromny krok wprzód w relacjach z dziećmi, co bardzo ją cieszyło.
- A może chcielibyście przyjechać kiedyś do nas na cały weekend? – Zapytała, bo taki pomysł wpadł jej teraz do głowy. Poza tym kilka dni wcześniej rozmawiali z Kevem o tym, że fajnie by było zabrać Haydena i Hailey do siebie, spędzić czas w domowym zaciszu, pokazać mieszkanie. Nie wiedzieli tylko, jak Rebecka na to zareaguje i czy nie jest za wcześnie, ale dzisiejsza wycieczka należała do udanych, więc nie powinno być problemu.
- Na cały? Na noc też?
- No tak.
Oczy młodego rozbłysły. A gdy zauważyła to jego siostrzyczka, to też zaczęła się cieszyć. Hayden podskakiwał na krześle i krzyczał. Jeszcze chyba nigdy go takiego nie widziała.
- I co będziemy robić?
Chłopiec wdrapał się na kolana jej męża i mocno do niego przytulił. Mężczyzna przyjął to z radością. Ona też się cieszyła. Było coraz lepiej.
- Co tylko będziecie chcieli. Będziemy jeść pizzę, grać w gry, może obejrzymy jakieś bajki? Albo, albo pójdziemy na plac zabaw i zbudujemy jakiś fajny tor wyścigowy z piasku…. I może nauczymy Hailey i Ali, jak to robią profesjonaliści, co ty na to?
- Tak!
Znów się do niego przytulił.
- No, a teraz chyba powinniśmy iść zobaczyć te słonie.

 *
Rozpiął kolejny guzik od kołnierza ciemnozielonej koszuli, przeklinając upał, który panował dosłownie wszędzie i nie dawał spokoju nawet w klimatyzowanych pomieszczeniach, takich właśnie, jak niewielkie biuro znajdujące się na szóstym piętrze wieżowca przy Upper East Side. Był już zdecydowanie za stary na takie eskapady po zatłoczonym Nowym Jorku, w dodatku przy trzydziestu stopniach na słupkach rtęci. Z tego też powodu coraz częściej wysyłał pośredników, bądź też proponował spotkania w siedzibie RB Company. Tym razem jednak żadna z powyższych opcji nie wchodziła w grę.
Wędrował znajomym korytarzem, chociaż odkąd miał okazję być tu ostatnim razem, zmieniło się bardzo wiele, żeby nie powiedzieć, że właściwie wszystko. Jeżeli dobrze pamiętał, agencję nieruchomości swojego starego znajomego, Davida Pattersona odwiedził dekadę wcześniej. Dzisiaj wcale nie była to maleńka firma, zajmująca jedno ciasne pomieszczenie z dwoma biurkami, kserokopiarką i starym komputerem. Teraz zajmowała pół piętra, dorobiła się własnej recepcji, podobnie, jak z resztą wszystko, utrzymana była w klimacie chłodnej, nowoczesnej bieli połączonej z tak bardzo ostatnio modnym minimalizmem. Sam niekoniecznie był fanem takiego wystroju, nawet w RB mocno się temu sprzeciwiał, ale jednak przegrał walkę na argumenty z Joe oraz specjalistką do wystroju wnętrz, bo podobno miało to dobrze świadczyć o wizerunku firmy, jako takiej, która nadąża za najnowszymi trendami. No cóż, nie miał w tej kwestii za wiele do powiedzenia. Zdecydowanie bardziej wolał klasykę, ciepłe kolory i drewno. W tej kwestii zaliczał się raczej do ludzi starej daty i miał kompletnie gdzieś, co sądzą o tym inni. Dlatego był nieustępliwy w kwestii wystroju własnego gabinetu, dzięki czemu udało mu się wynegocjować pozostawienie ukochanego masywnego mahoniowego biurka, z licznymi rzeźbieniami i ogromną wartością, tak materialną, jak sentymentalną. Ale wracając do tematu. Rozglądając się wokół doszedł do wniosku, że może jednak faktycznie powinien zacząć częściej spotykać starych znajomych. Zapukał do drzwi wykonanych z mlecznego nieprzezroczystego szkła, gdzie widniało imię i nazwisko byłego kolegi z akademika, a słysząc odpowiedź, wszedł do środka.
- Rob, nic się nie zmieniłeś! Dawno się nie widzieliśmy! To niemożliwe, żeby w Nowym Jorku żyć, jak asceta!
- Ciebie też miło widzieć, Dave. Wiesz, mam sporo obowiązków i wcale nie żyję, jak asceta. - Poklepał znajomego po plecach. W przeciwieństwie do swojego przybytku, on nie zmienił się ani trochę. Miał nadal swoje kilka kilo nadwagi, z którymi bezskutecznie próbował walczyć jeszcze za studenckich czasów, rdzawa czupryna nabrała trochę srebrnych refleksów, a zmarszczki wokół oczu, będące wynikiem ciągłego uśmiechu, będącego jego znakiem rozpoznawczym nadawały mu odrobinę więcej powagi. Ciężko jednak było brać go na poważnie, kiedy spotykało się go po raz pierwszy w życiu. Głównie z powodu jego zamiłowania do wzorzystych koszul, koziej bródki oraz nieproporcjonalnie dużego nosa, w stosunku do całej reszty okrągłej twarzy.
- Tak, ale na imprezach rzadko można cię spotkać. Joe’go z resztą też.
- Nie przepadam za takimi imprezami, dobrze o tym wiesz. A Joe ma teraz mnóstwo obowiązków. Niedawno został tatą. – Był dumny, tak, jak przystało świeżo upieczonemu dziadkowi. Zawsze na wszelki wypadek miał na telefonie zdjęcie Nathana, by móc się pochwalić. W końcu to był jego pierwszy wnuk.
- Naprawdę? Fantastyczna wiadomość! W końcu go jakaś usidliła.
- Można tak powiedzieć…
Wolał jednak nie zagłębiać się w szczegóły dotyczące relacji Joe’go z Demi, bo ta była naprawdę pokręcona. Przestał już nawet liczyć na to, że zrozumie, o co właściwie im chodziło. Jednego dnia, kiedy ich odwiedzał jeszcze w szpitalu zachowywali się, jak para, żeby kolejnego być kompletnie wycofanym. Powoli tracił już do nich cierpliwość, ale nie chciał się wtrącać. Wychodził z założenia, że takie coś nigdy nie pomagało, a raczej odnosiło zupełnie odwrotne efekty.
- Ale co cię do mnie sprowadza, co? Przez telefon wspominałeś coś o kupnie domu na przedmieściach.
- Tak, szukam czegoś w spokojnej okolicy, przestronnego, najlepiej z kilkoma sypialniami, w tym z dwoma dla dzieci, wielkim ogrodem, w którym byłoby sporo miejsca na plac zabaw dla nich i nie wiem… może basen?
- No, no, Robert, ty stary lisie! Nie mów, że też się ustatkowałeś!
- Nie, to nie dla mnie, tylko dla mojego bratanka Keva i jego żony Ali? Poznałeś ich, kiedyś, pamiętasz?
Na ogół starał się nie wchodzić pomiędzy dwie zwaśnione strony konfliktu, szczególnie, jeśli chodziło o Denise i swoich bratanków, ale tym razem postanowił coś zrobić. Znał Kevina nie od dziś. Był najbardziej odpowiedzialnym, ułożonym oraz godnym zaufania spośród braci, co więcej nigdy nie podejmował żadnych decyzji pochopnie. Ali również była rozsądna, więc niekoniecznie chciał wierzyć w całą historię rozhisteryzowanej szwagierki, o tym, że chcą zniszczyć sobie życie, próbują iść na łatwiznę i zupełnie nie liczą się z jej zdaniem. Nie rozumiał jej postępowania. Bardzo często za bardzo próbowała ingerować w życie Keva, Joe’go i Nicka. Traktowała ich niezmiennie, jak małych bezbronnych chłopców, a na każdy przejaw indywidualizmu w podejmowaniu decyzji, reagowała niemal alergicznie. Chyba ciężko było się jej pogodzić z tym, że mimo wielkich starań, synowie byli dorosłymi ludźmi, mającymi już własne rodziny, zdanie oraz pomysły na dalsze życie. Niedawno dała popis w szpitalu, przez co Joe nie odezwał się do niej od tamtego czasu nawet słowem, a teraz jeszcze pokłóciła się z Kevinem, który również nie zamierzał pozwalać na obrażanie siebie oraz własnej żony. W obu przypadkach trzymał stronę bratanków. Nie zamierzał być ich wrogiem. Chciał ich wspierać. I, o ile w przypadku średniaka nie mógł za wiele zrobić, bo wszystko zależało tu od tego, na co zdecyduje się Demi, to dla Keva mógł zrobić już dużo, dużo więcej.
- Hmmm… chyba kojarzę. Zaproponowałbym ci Westchester, to dobra dzielnica, spokojna, mieszkają w niej przeważnie młodzi ludzie z małymi dziećmi, blisko jest bardzo dobre przedszkole i prywatna szkoła podstawowa.
Ten opis stanowił kwintesencję tego, czego szukał. Znał doskonale oboje i wiedział, co lubią i jakie mają priorytety. Edukacja oraz możliwość spotykania z innymi dzieciakami oraz ich rodzicami wydawała się całkiem rozsądną opcją. Ale niestety nie było to jedyne kryterium warte rozważenia.
- A moglibyśmy tam jechać?
- Teraz?
- Wolałbym nie tracić czasu. – Nienawidził z całego serca stagnacji i niezdecydowania. Kiedy już się na coś decydował, to robił to od początku do końca, najlepiej, jak tylko potrafił. Miał nadzieję, że udało się to również wpoić swoim bratankom, którzy póki, co radzili sobie w życiu całkiem dobrze. Zdarzały im się wpadki, jak każdemu, ale i tak końcem końców, udało mu się odwalić kawał dobrej roboty przy ich wychowaniu.
- Ale wiesz, że tam jest bardzo drogo.
- Jeśli warto, to cena nie gra roli. - To była jego kolejna życiowa maksyma. Może brzmiała ona nieco wyniośle, czasami snobistycznie i mogła nie podobać się wielu ludziom, to w przypadku rodziny, koszty stawały się sprawą drugorzędną. Przez tyle lat harował całymi dniami, próbując odkładać pieniądze na przyszłość, gdy już założy własną rodzinę. Nie doczekał się  dzieci, nie znalazł żony, nie wybudował domu, ani też nie posadził drzewa, ale nie czuł z tego powodu smutku. Miał rodzinę. Najlepszą, jaką mógłby sobie wymarzyć i trzech dorosłych już mężczyzn, których kochał, jak synów. Na kogo innego miałby, więc wydawać swoje oszczędności.
- No to w porządku, jedźmy.
*
Z niemałym wysiłkiem usiadł na tartanowym krześle w zacienionej części niewielkiego patio, skąd miał doskonały widok na zadbany ogród z równo przystrzyżoną trawą, zadbanymi kwiatowymi rabatami i niewielkim basenem wyłożonym brązowym kamieniem. Całość działki otoczona była niewysokim białym płotem, a zaraz obok słychać było piski dzieci najbliższych sąsiadów, bawiących się z biszkoptowym labradorem. Dzięki takim widokom upewnił się tylko, że Westchester było idealnym wyborem dla Keva i Ali.
Potrafił już teraz wyobrazić sobie częste wycieczki w odwiedziny. Ale jego wygoda była tutaj mało istotna. Najważniejsze, że dla dzieciaków to zdecydowanie powinien być mały raj na ziemi. Chociaż, zastanawiając się nad tym poważniej, to po pobycie w domu dziecka wszystko poza nim musiało wydawać się fantastyczne. Nigdy o tym nie myślał. Sam miał całkiem normalną rodzinę. Nie licząc faktu, że jego matka była rozwódką, dzięki czemu zyskał przyrodniego brata. Z Paulem różnili się wszystkim, od samego nazwiska, aż do postury i koloru oczu. Nigdy nie łączyły ich szczególnie bliskie stosunki. Owszem, spotykali się często u rodziców, a nawet poprosił go, żeby został drużbą na jego ślubie, na co z resztą się zgodził. Ale nie robił tego ze względu na niego. Bo właściwie zawsze w towarzystwie młodszego brata czuł się pomijany. Jako dziecko z powodu tego, że przecież był starszy i powinien mu ustępować, dzielić zabawkami, mimo że wcale nie chciał tego robić. Ta sama tendencja utrzymywała się przez lata szkolne i studenckie. Wtedy też znalazł się kolejny argument, który na dobre ich od siebie oddalił. Denise. Paul doskonale wiedział, jak bardzo mu na niej zależało. A mimo wszystko, łamiąc wszelkie zasady męskiego kodeksu, po raz kolejny dostając to, czego chciał. Ale tym razem nie była to głupia łopatka w piaskownicy, ani też deskorolka. Często zastanawiał się, czy poprosił go o bycie drużbą z czystych chęci, czy może chciał mu dopiec. Obstawiał raczej tę drugą opcję. No a później urodzili się Kev, Joe i zupełnie nieplanowanie Nick. Wtedy to jego kochany braciszek pokazał, jak fantastycznym był mężem. Pracował, jako zwykły handlowiec, bo nigdy nie przepadał za wysiłkiem, szczególnie umysłowym, a studia traktował za zupełnie niepotrzebne. Jednak trójka dzieci na utrzymaniu, to była odpowiedzialność zdecydowanie nie na jego barki. Najpierw zaczął wyjeżdżać na „szkolenia”, które podejrzanie trwały tygodniami, aż wreszcie kontakt się urwał. Nie, nie zaginął bez wieści. Wyprowadził się na Florydę i za nic nieśpieszno mu było do zajmowania się porzuconą rodziną. Od tej pory chłopcy nie widzieli go już nawet razu, tak samo, jak Denise jakichkolwiek alimentów. Ten tchórz zawsze znajdował wyjście, żeby jakoś wykręcić się od płacenia, a ona uniosła się dumą i nie zamierzała go już o nic prosić. Wtedy też postanowił jej pomóc. Nie zasłużyła sobie na takie traktowanie, ani ona, ani tym bardziej chłopcy. Szczególnie, że potrzebowali dobrego męskiego wzorca. Lepszego, niż żałosny tatuś, wieczny żigolo, zabawiający się gdzieś na drugim końcu Stanów, zamiast zajmować się wychowaniem własnych synów. Nie miał nawet na tyle przyzwoitości, by złożyć podpis na pozwie rozwodowym. No i tak awansował na nieoficjalną głowę rodziny. Zabierał chłopaków na mecze, uczył jeździć na rowerze, grać w koszykówkę, nie wymigiwał się nawet od pomocy przy algebrze Kevinowi, który od zawsze alergicznie reagował na matematykę.
- I jak Ci się podoba? – Otrząsnął się z chwilowego zamyślenia o dawnych czasach i jeszcze raz rozejrzał się po okolicy.
- Ładne, ale wydaje mi się, że Ali wolałaby bardziej nasłonecznione pokoje, no i sypialnie dla dzieci od strony południowej, nie północnej. - W tym momencie odezwało się jego skrzywienie zawodowe. Nieruchomości nie były dla niego jedynie ładnie wyglądającymi domkami na przedmieściach. Po tylu latach zajmowania się budowaniem takich właśnie osiedli, patrzył na wszystko ze zdecydowanie innej perspektywy. Przeciętni nabywcy nie zwracali uwagi na takie sprawy, a jednak owe szczegóły okazywały się często bardzo ważne, szczególnie, w przypadku rozmyślania nad pokojami dla dzieci. Wolał, żeby wszystko to było jak najbardziej przystosowane właśnie dla nich. Na pewno Kev i Ali bardzo by tego chcieli, chociaż jeszcze pewnie nawet o tym nie myśleli.
- Ile lat mają potwory?
- Chłopiec pięć, a dziewczynka dwa. – A przynajmniej tyle zdołał się dowiedzieć z histerycznych opowieści Denise podczas ich ostatniego spotkania, gdzieś pomiędzy rozpaczą, jak to bardzo Kevin marnuje sobie życie, a Ali jest beznadziejną żoną, bo przecież powinna powstrzymywać go od robienia takich głupot.
- Nie wiedziałem, że Kev ma już takie duże dzieciaki. Wcześnie zaczął…
- Właściwie to oni chcą je adoptować i na razie wszystko zmierza w odpowiednim kierunku. -W przeciwieństwie do szwagierki, cieszył się razem z nimi. Nie znał cieplejszych ludzi, od najstarszego bratanka i jego żony. Na pewno doskonale poradzą sobie w tej roli. Bo jeżeli nie oni, to któż lepiej nadawałby się na rodziców dla takich dzieciaków? Nie znał się na tym, ale na pewno potrzebowały dwa razy więcej ciepła oraz uwagi, aniżeli pociechy bez bagażu przykrych doświadczeń i wizji życia w domu dziecka.
- Dobry z ciebie wujek, skoro kupujesz im willę.
- Są dla mnie, jak synowie, w końcu wychowywałem ich.
- Racja… A powiedz mi, co u Denise?
- Wszystko w porządku, choć ma ostatnio trochę problemów i musi się z nimi uporać. – Odpowiedział krótko, stanowczym tonem. Nie lubił poruszać tematu Denise. Szczególnie, że ich relacja nigdy nie należała do jakkolwiek szablonowych. Często się sprzeczali, a raczej ona nie potrafiła przyjąć do wiadomości, że podobnie, jak i jej synowie, on również może mieć swoje zdanie, zamiast bezsensownie przytakiwać wszystkiemu, co mówiła.
- I pewnie dalej traktuję cię tylko, jako chusteczkę do otarcia łez.
- Przestań.
- Powinieneś już dawno zrobić krok do przodu i zapomnieć, a ty tymczasem od dwudziestu kilku lat łudzisz się, że ona w końcu spojrzy na ciebie, jak na faceta.
- Nie łudzę się. Jesteśmy przyjaciółmi i to mi wystarcza. – Prawdę powiedziawszy nigdy nie myślał o niej w kategoriach przyjaciółki. Ciężko było mu zdefiniować łączącą ich relację. Często spotykali się na lunchach i w weekendy, pozwalała mu brać udział w decyzjach dotyczących chłopaków, ale na dzień dzisiejszy było to tyle. Tylko tyle.
- Nie wierzę, że wystarcza ci przyjaźń kobiety, za którą robisz maślane oczy, odkąd twój brat przyprowadził ją do domu.
- I tak dostałem bardzo wiele, wychowałem razem z nią jej synów, traktują mnie, jak ojca… - W życiu nie przyznałby się przed Davem, że ma rację. Narzekał na własnego brata, a sam był takim samym tchórzem, albo nawet i większym. Bo nie miał odwagi kiedykolwiek przyznać się, co do niej czuje. A miał do tego wiele okazji. Teraz już jednak pogodził się z faktem pozostania wiecznym kawalerem. Był już za stary na kwiatki, czekoladki i inne pierdoły, z resztą zmarnował już wystarczająco dużo szans.
- Szkoda, że ona nie traktuje cię, jak męża. Albo przynajmniej kochanka.
- Nie musi.
- Masz tak zamiar do końca życia?
- Nie przyjechaliśmy tu po to, by roztrząsać moje życie prywatne, więc skończ i pokaż mi ładniejszy dom. – Odwarknął niezbyt miło. Ta rozmowa mocno pogorszyła mu humor. Nie chciał już więcej kontynuować drażliwego tematu.
- W porządku, ale wiedz, że na twoim miejscu, powiedziałbym jej, co czuję. Dawno temu.
- Dawno temu miała złamane serce i trójkę małych dzieci do wychowania. A teraz… Teraz jest już za późno.
- Nigdy nie jest za późno, by być szczęśliwym.
- Jestem szczęśliwy, a jeszcze bardziej będę, gdy kupię ładny dom.
Tak, to zdecydowanie była dobra wymówka. A przynajmniej jedyna, która przyszła mu do głowy.
- Ty nawet jesteś tak samo uparty, jak ona. Co to baba z tobą zrobiła?
- Skończ i chodź już stąd. 


4 komentarze:

  1. Wspaniały rozdział :*
    Najbardziej podobała mi się cześć o Ali i Kevie ;) Jestem ciekawa następnego rozdziału i niecierpliwie czekam na więcej. Pozdrawiam :*
    Czytelniczka

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak już mówiłam chciałabym wiecej Jemi xD Rozdział super, czekam na 1 :P

    OdpowiedzUsuń
  3. Rozdział świetny!
    Szkoda, że mało Jemi ale za to wynagrodziłaś mi to pijanym Mattem i "żoną w ciąży"... może i pijany ale mówi prawdę i myślę, że jest dla niej najlepszym kandydatem i jedynym dobrym wyborem...
    Czekam na next!

    OdpowiedzUsuń
  4. Rozdział świetny. Nadrobiłam poprzednie rozdziały, bo ostatnio byłam zajęta przez studia. Mam nadzieję, że Demi wprowadzi się do Joe'go a Kevin i Ali zaadoptują dzieci. I widzę, że Matt zaczyna pragnąć założenia rodziny. Zapowiada się ciekawie :-)

    OdpowiedzUsuń