Matt
ze złowieszczym uśmiechem rozejrzał się po korytarzu, w celu rozpoznania
terenu. Na całe szczęście większość pracowników zajmowała się tym, za co im
płacono, a raczej udawała, że właśnie ciężko pracuje. Mieli na tyle
przyzwoitości, żeby przynajmniej pozostawać na swoich stanowiskach, zamiast
kręcić się po korytarzach albo urywać z biura na przesadnie długie przerwy na lunch,
które, odkąd Rob i Joe zajęci byli dużo bardziej rodzinnymi sprawami, aniżeli
firmą, potrafiły przeciągać się nawet po kilka godzin. I chociaż na początku
ten stan rzeczy bardzo mu odpowiadał, to po tygodniu cała ta anarchia zaczęła
go mocno irytować. Sam nigdy nie ukrywał, że nie należał do najbardziej
obowiązkowych typów, ale nim wyrwał się z Joe na partyjkę tenisa w godzinach
pracy albo przez przypadek gubił drogę do firmy podczas powrotu ze służbowych
spotkań, zawsze kończył to, co powinien zrobić. Tymczasem cała rzesza tych
sztywnych półgłówków daleko i mocno gdzieś miała swoje zajęcia, kiedy
prezesostwo nawet nie zaglądało do biura. Zupełnie, jakby zaczęły obowiązywać
całkiem nowe zasady, a raczej przejmujący ich brak. Momentami miał ochotę zadzwonić
do Joeya, żeby ściągnąć go, chociaż na chwilę do biura i skończyć całą tę
maskaradę, ale szkoda było mu odrywać go od sielankowego obrazka z małym Nathanem i
Wiedźmą w rolach głównych.
Sam
dla odmiany postanowił być fair w stosunku do przyjaciela, dlatego też zamiast
cieszyć się wolnością, zabrał się solidnie do roboty nad tą nową kampanią
reklamową osiedla, o budowę którego niedawno wygrali przetarg. Naprawdę chciał
skupić się na tym zajęciu, więc wywędrował ze swojego gabinetu w celu zdobycia
dzbanka mocnej kawy – jedynego skutecznego sposobu na wybudzenie mózgu z
porannego letargu i zmuszenie go do produktywnej pracy. Nie miał najmniejszego
nawet zamiaru uprzykrzać Courtney życia, ale skoro okupowała pokój socjalny
akurat w tym samym czasie, postanowił skorzystać z prezentu od losu.
-
Dzień dobry! Wiesz, że nie powinnaś spożywać tyle kofeiny? To poważnie szkodzi
dziecku…
-
Przestań, Matt, to wcale nie jest zabawne.
Odwróciła się zaskoczona, a on w tym czasie
zdążył zamknąć za sobą drzwi. Ta firma była skupiskiem najgorszych plotkar w
okolicy i już wystarczająco dużo osłuchał się historii na swój temat.
-
Ale ja się wcale nie śmieję. Traktuję to bardzo poważnie.
Wiedząc,
jak bardzo irytuje ją ingerowanie w jej prywatną przestrzeń, specjalnie zbliżył
się do niej niebezpiecznie blisko, kiedy próbowała go zignorować i wrócić do
zabaw z ekspresem do kawy.
-
Matt, do cholery! Nie masz się, czym zająć?
-
Tak się składa, że właśnie mam przerwę i przyszedłem spytać, czy zjesz ze mną
lunch. – Kłamał, chociaż szło mu to zaskakująco łatwo. Lubił się z nią droczyć,
a skoro nadarzała się do tego okazja, nie zamierzał tak łatwo rezygnować. To
był najlepszy sposób, żeby jakoś odciągnąć ją od myślenia o tym wypacykowanym,
sztywnym, jakby połknął kij od miotły, doktorku, który ciągle niepotrzebnie
zaprzątał jej głowę.
-
Tak się składa, że właśnie zjadłam, więc podziękuję.
Nie
spodziewał się innej odpowiedzi. Prawie zawsze próbowała go spławić, no poza
tymi krótkimi chwilami, kiedy była pijana no i… gdy udawało mu się ją jakimś
cudem spacyfikować.
-
Skoro tak, to trudno… Co, doktorek nie dzwoni?
-
Ben jest bardzo zajęty, bo w przeciwieństwie, do co niektórych facetów
poważnie traktuje swoją pracę i nie wymiguje się od obowiązków.
Odpowiedziała mu niemal natychmiast z
wyrzutem. W myślach doliczył sobie kolejny punkt. Bo gdyby Courtney faktycznie
wierzyła w to, co przed chwilą powiedziała, zbyłaby jego komentarz i wyminęła z
pełną wyższości miną. Winna zawsze próbowała się tłumaczyć, co było dość
ciekawym dla niego zjawiskiem. Zawsze wtedy zachowywała się, jakby miała ochotę
go zabić. O dziwo… całkiem mu się to podobało.
-
Ja się wcale nie wymiguję, mam przerwę.
-
Ty zawsze masz przerwę. Od brania życia na poważnie też.
Kolejny
cios, świadczący o słuszności swojej tezy zupełnie go nie ruszył. Nigdy nikomu
nie obiecywał odgrywania teatrzyku, w którym bawiłby się w statecznego męża,
który po dwunastu godzinach pracy pada w ramiona stęsknionej żony i pokaźnego
stada dzieci. Dobrze mu było, tak, jak było. Nie potrzebował wielkich zmian. A
nawet, jeśli, to żadna z nich na pewno nie miałaby nic wspólnego z
ustatkowaniem się.
-
Nie przesadzaj… To, co umówiłaś się z nim na kolejną randkę?
-
Nie twoja sprawa.
-
Umówiłaś się. Tylko nie dzwoń do mnie, jak będziesz się bardzo nudzić. –
Uśmiechnął się do niej wrednie i spróbował wykorzystać przewagę wzrostu,
sięgając nad jej ramieniem po filiżankę świeżo zaparzonej właśnie przez nią
kawy, ale zdzieliła go po łapach, lustrując morderczym spojrzeniem. Może
faktycznie był masochistą, ale z każdą sekundą robiło się coraz ciekawiej.
-
Nie będę się nudzić, a bardzo dobrze bawić.
-
Zobaczymy.
-
Na pewno lepiej niż z tobą, o ile oczywiście dałabym się zaprosić.
Oj
doskonale wiedział, co próbowała tym osiągnąć. Panna Stone była raczej prosta
do rozszyfrowania, kiedy przychodziło do jej relacji z mężczyznami, de facto,
toksycznych. Miała pecha. Odkąd tylko zaczął pracę w RB company szybko zdążył
zauważyć, że trafiała na samych idiotów. Najpierw Nick, niby brat najlepszego
kumpla, ale nie przepadał za zadufanymi bufonami, później ciota Jake, a teraz
jeszcze sztywny doktorek. Miał swoje przeczucie, co do osoby Bena. Wydawał mu
się jakiś taki podejrzany, no i był Kanadyjczykiem. Oni zawsze okazywali się
idiotami.
-
Spróbuj, a nie pożałujesz.
-
Dziękuję, ale nie skorzystam. I w sumie mogłam zostawić cię na tym
komisariacie. Przynajmniej miałabym święty spokój.
Próbowała grać kompletnie obojętną, ale
kiepsko jej to wychodziło, bo mimo wszystko cały czas się uśmiechała. Kolejny
symptom, który tylko motywował go do działania.
-
Żartujesz? Szybko byś za mną zatęskniła.
-
Nie sądzę.
-
A ja tak, bo jesteś chodzącym Armagedonem i lubisz zamęt. – Próbowała go
wyminąć, uciec jak najdalej, ale jej na to nie pozwolił, zasłaniając ciałem
drogę do drzwi.
-
Nie jestem żadnym Armagedonem i wcale nie lubię zamętu.
Odwróciła
wzrok, starając się jakby zignorować jego obecność, skoro strategia ucieczki
nie wypaliła. Nagle straciła rezon i nie była już taka pewna siebie. Uwielbiał
zbijać ją z tropu. Była wtedy tak rozbrajająco bezbronna, jak malutka
dziewczynka. Fascynował go jej cięty język, ale taka jej odsłona również go
pociągała. Courtney była inna od tych wszystkich plastikowych laleczek z klubu,
wymalowanych, jak jajka wielkanocne, wciśnięte w o kilka rozmiarów za małe
kiecki i spalonych na solarium. Miała coś w głowie, potrafiła go rozśmieszyć, a
co najważniejsze, nie wpychała mu się na siłę do łóżka. Miła odmiana, prawda?
-
Lubisz, inaczej dawno bym już z tobą nie rozmawiał.
-
To skończ już teraz.
Odwarknęła
zniecierpliwiona.
-
Nie chcę.
-
Czemu?
-
Bo lubię, jak się złościsz. – Zaśmiał się, widząc, jak marszczy nos i mierzy go
kolejnym zabójczym spojrzeniem.
-
Nie złoszczę się.
-
Ależ tak.
-
Nie!
Buntowniczo
założyła ręce na piersi, kompletnie sobie zaprzeczając. To robiło się coraz
zabawniejsze. Przynajmniej z jego perspektywy, bo Courtney zaczynała
czerwienieć na twarzy.
-
Widzisz, cały czas się złościsz.
-
Nie, dopiero zaczęłam.
-
Czemu cały czas mówisz „nie”? Powiedz raz „tak”
Podszedł
do niej bliżej, na tyle rozmyślnie, że udało mu się zapędzić ją do rogu,
odcinając wszelkie możliwości ucieczki. Miał tylko dwie możliwości. Albo uda mu
się jakimś cudem ją uspokoić, albo też dostanie po twarzy, a jego męska duma
zaliczy porządnego kopa w tyłek.
-
Nie mówię cały czas „nie”. I nie powiem „tak”. Tobie na pewno nigdy.
-
Już raz powiedziałaś i wcale nie wyglądałaś na złą, raczej na bardzo
szczęśliwą…
-
Matt!
Odepchnęła
go zdecydowanie, kompletnie zaskakując, przez co aż zachwiał się na nogach. No
dobrze, może nie szło tak dobrze, jak z początku zakładał, ale…
-
No co? Mówię, jak było.
-
Mógłbyś się w końcu zamknąć, zniknąć z oczu i dać pracować.
Znał ten wyraz twarzy, aż za dobrze. Miała
ochotę kogoś zabić, albo zacząć kolejną swoją tyradę umoralniającą. Niestety
obie te opcje dotyczyły jego osoby.
-
Wiesz, wolę zrobić coś innego.
-
Nawet się do mnie nie zbliżaj. Matt, słyszysz, odsuń się!
-
Nie mam takiego zamiaru.
Kompletnie
zignorował protesty Courtney, przygważdżając ją do blatu kuchennego i zanim
zdążyła jeszcze coś powiedzieć, co zapewne nie byłoby niczym przyjemnym, ani
też potrzebnym, pocałował ją namiętnie. O dziwo, oczekiwane gromy nie zmiotły
go z powierzchni ziemi, a panna Stone nie protestowała już tak bardzo przekonująco.
*
Jak
obiecał, nie zostawił jej samej. Przez dwa kolejne dni nawet na chwilę nie
opuścił progów mieszkania swojej asystentki, cierpliwie znosząc niewygodną
kanapę w salonie i nie zahaczając o żadne drażliwe tematy. Z resztą, nawet
gdyby chciał porozmawiać, to nie miałby na to czasu. Nate nieustannie całe dni
spędzał, wrzeszcząc w niebogłosy. Prócz nielicznych przerw na jedzenie, podczas
których ciągle ulewał i się kręcił oraz krótkich, maksymalnie godzinnych
drzemek, na nowo zaczynał swoje koncerty. Próbowali już chyba wszystkiego.
Smoczek kompletnie nie zdawał egzaminu, utulanie szczelnie w beciku, masaże
bolącego brzuszka i ziołowe krople na kolkę, które dostał w całodobowej aptece
również niewiele pomagały. Zrezygnowana Demi zadzwoniła nawet do swojej matki z
prośbą o pomoc, ale wszelkie sposoby pani De la Garza na spacyfikowanie
noworodka były bezużyteczne. Tak samo z resztą, jak i rady wuja Roba.
Dziękował
losowi, że jeszcze przed narodzinami małego zrobił małe rozpoznanie wśród
nowojorskich pediatrów, nie chcąc, by jego synem zajmował się jakiś byle
szarlatan. Przy okazji spotkań mimochodem udało mu się zdobyć kilka przydatnych
recenzji od kontrahentów, mających w domu małe dzieci. Jeden z nich, młody i
wpływowy doradca prawny, Palmer, który ostatnio postanowił wynająć RB Company
do zaprojektowania nowego większego domu na przedmieściach, bo po narodzinach
bliźniaków zwykłe mieszkanie w centrum Manhattanu przestało być wygodną opcją,
dał mu nawet namiary na jakiegoś przyzwoitego lekarza. Na całe szczęście,
zawsze chował wszystkie wizytówki do portfela i nigdy niczego nie wyrzucał.
Podczas, gdy Demi przejęła marudzącego Nathana w swoje ręce, on zaczął
poszukiwania zwykłego pomiętego skrawka papieru z nagryzmolonym na nim
pochyłym, niechlujnym pismem numerem telefonu, ale nawet bez nazwiska. Nie było
to jednak strasznie ważne i jak tylko znalazł to, czego potrzebował,
momentalnie zaczął działać. Na całe szczęście doktor Walters okazał się bardzo
konkretnym, słownym człowiekiem. Mimo że miał cały dzień zapełniony domowymi
wizytami, obiecał pojawić się u nich, najszybciej, jak to było możliwe.
-
Kiedy ten lekarz w końcu przyjedzie?!
Niespokojnie
chodziła po salonie w tę i z powrotem, raz po raz spoglądając na zegar wiszący
na ścianie nad wejściem do pomieszczenia, kiedy on bujał się na wielkiej
czerwonej piłce do ćwiczeń, próbując uspokoić płaczącego syna.
-
Spokojnie, Demi, obiecał, że dotrze do nas, jak najszybciej się da. –
Odpowiedział opanowany. Jednym, czego zdążył nauczyć się podczas opieki nad
młodym było to, że im bardziej dawał ponieść się emocjom, tym mocniej
przechodziły one na syna, który zaczynał być jeszcze bardziej niespokojny. Z
resztą po tym dwudniowym maratonie z jego nieustannym płaczem w tle fazę złości
i irytacji miał już dawno za sobą.
-
Jak mam być spokojna, jak nie mam już siły, rozumiesz?! Mam dość tego, że nic
nie mogę zrobić, a Nate cały czas się drze!
-
Nerwami nic nie zdziałasz.
-
Łatwo ci mówić, bo nie wiesz, co ja czuję.
Odpowiedziała
chłodno, siadając na kanapie. Była zła, zmęczona i poirytowana, ale wcale się
jej nie dziwił. Znał ją bardzo dobrze. Zawsze chciała być perfekcyjna pod
każdym względem, ale macierzyństwa nie dało się zaplanować, jak jego kalendarza
ze spotkaniami. Nate z resztą niczego im nie ułatwiał. Nie był słodkim,
grzecznym noworodkiem, przesypiającym całe dnie, uśmiechającym się do
wszystkiego wokół i spokojnie zjadającym swoje porcje mleka. Wszystko, co
udawało się im osiągać było prawdziwą drogą przez mękę. Od przebierania, wobec
którego reagował niemal alergicznie, poprzez karmienie, będące festiwalem
płaczu i ulewania, aż do usypiania, które w słowniku Nathana zupełnie nie
istniało, bo po prostu nie sypiał. Tęsknił za czasami, kiedy byli jeszcze w
szpitalu, bo wtedy mały zachowywał się zupełnie inaczej. Tymczasem w domu
momentami zastanawiał się, czy aby na pewno to jest to samo dziecko.
-
Wiem. Doskonale wiem, bo dla mnie to też nie jest łatwe, ale staram się być
spokojny i tobie też to radzę.
-
Nie mów mi, co mam robić.
Po
raz kolejny zaszczyciła go lodowatym tonem, pełnym wyrzutu, chociaż naprawdę
chciał dla niej, jak najlepiej. Powoli zaczął przyzwyczajać się do faktu, że za
każdym razem robił to źle. Szczególnie, że efekty tych starań były marne.
Każdemu krokowi do przodu towarzyszyły dwa w tył, co stawało się coraz bardziej
męczące.
-
Demi, przestań.
***
-
I, co panie doktorze? Może nam pan powiedzieć, co się dzieje?
Zapytał
wreszcie, mając serdecznie dosyć przyglądania się z boku, jak lekarz, mimo
wiadomych protestów, sprawnie obraca ciałkiem syna. Jedyne, co na tę chwilę
mógł stwierdzić, to, że faktycznie był solidnym lekarzem. Niezbyt rozmownym, bo
przez cały czas badania nie zamienił z nimi nawet słowa, ale przynajmniej
bardzo rzetelnie przyłożył się do „przeglądu technicznego” Nathana. Dokładnie
go osłuchał, obejrzał skórę w poszukiwaniu wszelakich zmian, odparzeń i
wysypek, a przy okazji kontrolnie sprawdził oczka oraz uszy marudera. W trakcie
wszystkich tych czynności notował coś skrupulatnie w swoim skórzanym, czarnym
notesie. Na oko był blisko sześćdziesiątki, chociaż całkiem nieźle się
trzymał. Szczupła sylwetka, schludnie ostrzyżone, szare włosy bez śladu łysiny
oraz zadbane dłonie sprawiały dobre pierwsze wrażenie. Prawdę powiedziawszy
miał do niego dużo więcej zaufania, aniżeli do jego młodszego kolegi po fachu,
cwaniaczkowatego ordynatora Bena Tremblay’a. Cieszył się, że nie musiał już
więcej oglądać tego podejrzanego typa.
-
Tak, właściwie to już wiem, co dolega Nate’owi. Objawy rzeczywiście kolkowe,
ale młody za młody na kolkę jeszcze, natomiast nie za młody na nietolerancję
laktozy.
-
To znaczy?
-
To znaczy, najprościej mówiąc, że ma problem z trawieniem tego, co zjada.
Karmisz piersią, prawda?
Doktor Walters zwrócił się w kierunku Demi,
która siedziała na fotelu obok z miną, która wróżyła bez wątpienia kolejny
kryzys wiary w jej matczyne zdolności. Cholera, znowu wyglądała, jakby miała
ochotę się rozpłakać razem z synkiem, który dla zachowania dobrego wrażenia nic
nie robił sobie z wizyty gościa i bez skrępowania kontynuował swoje arie.
-
Tak, ale dokarmiamy go też mieszanką.
-
No i stąd te płacze i i moja diagnoza. Czy często zdarza mu się ulewać?
-
Tak, właściwie po każdym karmieniu.
Miał ochotę dodać jeszcze, że przed i podczas
również, ale się powstrzymał. Za każdym razem, gdy brali go na ręce musieli
mieć narzuconą na ramię tetrową pieluszkę, bo w innym przypadku zmiany
garderoby po każdym takim incydencie dotyczyłyby nie tylko Nathana, ale także
ich samych.
-
A jest niespokojny po jedzeniu?
-
No… nie wiem, ostatnio jest niespokojny cały czas, nie śpi i chyba jest
zmęczony.
-
Panie doktorze, czy ta nietolerancja… czy jest pan pewien, że to to? – Tym
razem wtrącił się do rozmowy. Wszystko to było dla niego nowe. Nie dość, że
jeszcze tydzień temu nie miał zielonego pojęcia o noworodkach i chorobach, to
teraz musiał radzić sobie z połączeniem tych dwóch żywiołów, co zdawało się
nieco przerażające.
-
Pewność będę miał, jak przeprowadzę badania, ale na razie przepiszę wam
specjalną mieszankę dla dzieci, które mają ten sam problem, co Nate.
Obserwujcie go i przyglądajcie się, jak zareaguje. No i gdyby działo się coś
złego jeszcze, to od razu przyjeżdżajcie do szpitala, mam tam dzisiaj dyżur.
-
Czyli to oznacza, że… nie będę mogła karmić piersią?
-
Jeśli diagnoza się potwierdzi to na pewno nie. Ale przecież zdrowie dziecka
jest ważniejsze niż to.
-
Tak, oczywiście.
Mimo że wyglądała na w pełni pogodzoną ze
zdaniem lekarza, to doskonale wiedział, że wcale tak szybko sobie z tym nie
poradzi. Długo walczyła, żeby przystawić młodego do piersi po cesarce, bardzo
jej na tym zależało, a teraz tak po prostu będzie musiała z tego zrezygnować.
To nie byłoby do niej podobne, gdyby przeszła to kompletnie obojętnie.
-
No, będę się już zbierał, ale tak, jak mówiłem, gdyby działo się coś gorszego,
przyjeżdżajcie do szpitala.
Widząc,
że Dem nie zamierza nawet na chwilę rozstawać się z małym, który teraz żalił
się bardzo wylewnie mamie, jak bardzo wymęczył go doktor Walters, sam
odprowadził go do korytarza, czyniąc tym samym honory pana domu. Nadal nie czuł
się w mieszkaniu wiedźmy zbyt dobrze, ale poprosiła, żeby został. Był to
postęp, którego się nie spodziewał. Z resztą robił to też ze względu na Nate’a.
Przede wszystkim.
-
Dziękujemy, panie doktorze.
-
Trzymajcie się, do widzenia.
Kiwnął głową i zamknął za nim drzwi. Zanim
jednak powędrował z powrotem do salonu, wyjął z przesuwnej szafy swoją skórzaną
kurtkę, w której miał klucze do auta.
-
Pojadę szybko do apteki po tą mieszankę, mam nadzieję, że ją dostanę… Demi,
czemu płaczesz? - W tym momencie przeraził się nie na żarty. Nie dość, że miał
na głowie płaczącego bezustannie noworodka to teraz jeszcze i Dem rozkleiła się
na dobre, trzymając go w ramionach. Najgorsze było to, że nie miał zielonego
pojęcia, kogo zacząć uspakajać w pierwszej kolejności.
-
Bo to nie tak miało być! Wszystko jest nie tak! Miałam urodzić w terminie, a
nie miesiąc przed, miałam rodzić naturalnie, a nie przechodzić cesarkę, a Nate
miał być okazem zdrowia bez pieprzonej nietolerancji laktozy!
-
Spokojnie, poradzimy sobie ze wszystkim. Poradziliśmy sobie z porodem, ty to
zrobiłaś świetnie, to i teraz, i później też damy radę. – No, bo co innego
mógłby jej powiedzieć. Nic lepszego w tym momencie nie przychodziło mu do
głowy. Był dumny, że udało im się przetrwać to wszystko. Trzymali się dzielnie
mimo wszelkich problemów, których mnożyło się znacznie więcej, aniżeli ubywało.
Ale dzięki temu przynajmniej Demi, chociaż trochę przestała zamykać się na jego
pomoc i dopuściła go do bycia przy sobie.
-
Nie mam już siły i jeszcze… nie mogę karmić piersią.
-
Musisz odpocząć, a karmieniem się nie przejmuj. Słyszałaś, co mówił lekarz?
Zdrowie Nate’a jest najważniejsze, a jak on się będzie dobrze czuł, to my też.
-
Tak wiem, ale zależało mi na tym.
-
Rozumiem, ale i bez tego jesteś świetną mamą. – Naprawdę tak sądził. Poświęcała
ich synkowi bardzo wiele uwagi oraz cierpliwości, nawet, jeśli przepłakiwał
ciągiem po kilka godzin. Wiedział, jak wiele ją to kosztuje, zwłaszcza, znając
jej wybuchowy charakterek, ale Nathan miał zdecydowanie najlepszą mamę, jaką
tylko mógłby sobie wymarzyć.
-
Nie sądzę.
-
Ale ja tak i Nate na pewno też. - Usiadł obok nich i pogłaskał po policzku
synka, który jakby na zawołanie przestał krzyczeć przynajmniej na chwilę,
spoglądając na nich tymi swoimi wielkimi brązowymi oczami.
-
Na razie to jedynie jego tata spisuje się na medal.
Poczuł
się cholernie dumny, słysząc te słowa. Może jednak nie był taki beznadziejny,
jak mu się zdawało, mimo że wiedźma często się na niego złościła i gniewała. Co
więcej sama go pochwaliła, chociaż wcale nie musiała. To było bardzo dużo.
Zwłaszcza, że jeszcze przed narodzinami małego dosłownie nie chciała go znać,
rozważając ucieczkę do matki mieszkającej w Teksasie. Naprawdę cieszył się, że
udało mu się temu zapobiec. Nawet nie chciał myśleć, co by się stało, gdyby
wszystko potoczyło się wedle tego czarnego scenariusza. Chyba by sobie tego nie
wybaczył. A raczej na pewno zaliczyłby wycieczkę do Dallas. Bo na pewno nie
pozwoliłby jej wyjechać tak po prostu, bez żadnej walki. Ale na całe szczęście
miał ich przy sobie. Może nie było różowo, ale sobie radzili. Z każdym dniem
coraz bardziej zgodnie razem, zamiast osobno.
-
Oboje się spisujemy. Robimy wszystko, co dla niego najlepsze. Naprawdę, możemy
być z siebie dumni.
-
Tak myślisz?
-
Tak, tak właśnie myślę. – Uśmiechnął się do niej szczerze. Pierwszy raz od
dwóch dni, które były dla nich istnym obozem przetrwania.
-
Wiesz, Joe, chciałam cię przeprosić za to, co mówiłam i robiłam ostatnio. Wiem,
naprawdę widzę, jak się starasz, jak zajmujesz się Nate’m, jak dbasz o mnie i
bardzo ci za to dziękuję. Nie miałam za wiele czasu ostatnio na myślenie o nas,
ale bez ciebie to… Jesteś jedyną, dobrą rzeczą, jaka mi się przytrafiła w
przeciągu kilku tygodni, a nawet miesięcy. Nate to też twoja zasługa.
-
Myślałem, że nienawidzisz faceta, który zrobił ci dziecko.
-
Już nie. Nie, odkąd wiem, kim on jest.
*
Wyszedł
z windy i zaklął pod nosem. Jasna cholera! Już dawno nie był tak wściekły. Nie
dość, że pół dnia spędził w urzędach, gdzie odsyłali go od jednego pokoju do
drugiego, to jeszcze w każdym z oddziałów brakowało mu jakichś ważnych
dokumentów, o których on nie miał pojęcia, a i osoby, wydawać się mogło,
kompetentne w swoim fachu, nie potrafiły mu udzielić odpowiedzi na zadawane
pytania, odsyłając z kwitkiem dalej. Miał serdecznie dość! Chciał tylko kupić dom
i przepisać go na bratanka oraz jego żonę, nie planował przecież lotu na Marsa,
albo innej egzotycznej wycieczki. Niestety pieprzonych formalności było więcej
niż pamiętał z lat wcześniejszych, gdy swoje mieszkanie przepisywał Joe’mu,
domek letniskowy w Hamptons Nickowi, a najstarszemu z braci mieszkanie przy
Chorgard Street. Już bał się, co będzie, gdy zacznie załatwiać sprawy z
przejęciem firmy. Obracał się w prawniczych środowiskach, miał w nich wielu
przyjaciół, ale żaden nie uprzedził go o tym ile krwi napsują mu głupie baby w
urzędach. Był dżentelmenem, ale miał ochotę odpowiedzieć im coś bardzo
obraźliwego.
A
kiedy już myślał, że ochłonął po biurokratycznej i papierologicznej
pielgrzymce, Denise dała o sobie znać. Owszem współczuł jej, ale tylko
niepohamowanej upartości. Miała trzech naprawdę fajnych, odpowiedzialnych i
mądrych synów, a nie potrafiła tego docenić. Jedyne, co robiła, to krytykowała
ich, ich życiowe wybory oraz partnerki. W końcu, nie wytrzymał, gdy nazwała
Demi wyrachowaną panienką lekkich obyczajów, która z pewnością wiele rzeczy załatwiła
sobie przez łóżko. To nie była prawda, a on lubił asystentkę Joe’go bo była
kompetentna, zdyscyplinowana, inteligentna, a co najważniejsze, trzymała w
ryzach jego bratanka. Gdzieś pomiędzy kolejnymi wiązankami, wyznał jej, co o
tym wszystkim myśli, więc usłyszał, że jest nielojalny, głupi i uważa tak, bo
jest młoda i ładna i jego też owinęła sobie wokół palca. Wygarnął jej, że
zamiast zionąć jadem, czepiać się wszystkiego i wszystkich, powinna zająć się
swoim życiem, bo tak będzie lepiej. A potem się rozłączył. Myślał, że poczuje
się znacznie lepiej, ale było zupełnie na odwrót. Zawsze miał tak po wymianie
zdań z Denise. Mogła nie mieć racji, ale i tak on czuł się winny.
Dopiero
po chwili zauważył, że w jego firmie jest strasznie cicho. Zupełnie tak, jakby
nikogo nie było. Pozaglądał do kilku pomieszczeń i rzeczywiście, ani żywej
duszy. Spojrzał na zegarek. Czas lunchu i przerw dawno się skończył. Pokręcił
ze zrezygnowaniem głową. Nie było go dwa dni, Joe’go od kilku, a oni już
poczuli wolność.
-
Ashley! – Na szczęście ona znajdowała się na swoim stanowisku, bo inaczej do
końca zwątpiłby w odpowiedzialność swoich pracowników. Chociaż recepcjonistka i
tak nie zajmowała się niczym więcej, jak malowaniem paznokci i plotkowaniem. To
od niej zazwyczaj dowiadywał się, że Joe poszedł gdzieś z Demi albo zamknął się
na klucz w biurze. Robiła przy tym taką śmieszną, konspiracyjną minę.
Wyglądała, jak ryba z wyłupiastymi oczami.
-
Słu… słucham, panie Hoffman?
Wyglądała
na zaskoczoną jego widokiem. Patrzyła na niego, jak na ducha, aż pilniczek
wypadł jej z dłoni. No tak, przecież dawno go tu nie było.
-
Po pierwsze, czy możesz mi powiedzieć, gdzie się wszyscy podziali? – Chyba
zaskoczył ją tym pytaniem. Tak, na pewno ją zaskoczył, bo przecież nie
spodziewała się, że może to zainteresować człowieka, który stworzył tą firmę od
podstaw i co miesiąc wypłacał solidne wynagrodzenia.
-
A nie ma nikogo?
Zapytała,
a on zastanowił się, czy naprawdę jest tak głupia, czy tylko udaje.
-
No tak się składa, że oprócz naszej dwójki nie.
-
Hmmm… chyba widziałam Courtney w socjalnym i Matta, który wchodził chwilę po
niej, ale chyba jeszcze nie wyszli, a to było jakieś... trzydzieści minut temu?
Wie pan, wydaję mi się, że oni też mają romans… Chociaż podobno Court złapała
teraz jakiegoś bogatego chirurga plastycznego i wyprowadza się z nim do Europy.
-
Ashley! Na miłość boską, nie interesują mnie biurowe plotki wymyślane zamiast
zajmowania się pracą…
-
Ja tam swoje wiem i niech się pan nie zdziwi, jeśli będzie musiał szukać nowego
architekta. A może ona leci do Nicka… W końcu zawsze twierdziłam, że on
najlepiej do niej pasuje. Matty jest fajny, ale z Nickiem wyglądała najlepiej.
A pan, co o tym sądzi? W końcu weszłaby wtedy do pana rodziny…
-
Wiesz, co sądzę? – Był już poważnie wkurzony i nie dbał o to, czy jest
grzeczny, czy nie. – Żebyś ruszyła swój tyłek, zabrała ten salon piękności ze
stanowiska pracy i zajęła się tym za co ci płacę. A i poinformuj wszystkich, że
jeśli w przeciągu kwadransa nie stawią się w firmie, to nie mają do czego
wracać. Zrozumiano?
Pokiwała
twierdząco głową, ale nie był do końca pewien, czy na pewno to do niej dotarło.
Miał pewne obawy, że jednak nie.
-
Coś jeszcze?
Spytała,
chowając kolekcję lakierów do paznokci, do różowej kosmetyczki.
-
Tak, zrób mi mocną kawę, przynieś wszystkie dokumenty, które przyszły do Joe’go
i nie łącz z nikim do końca dnia, chyba, że będzie dzwonił mój bratanek. – Miał
zamiar wyłączyć komórkę. Odszedł, ale odwrócił się, słysząc jej chrząknięcie.
-
Tak, Ashley?
-
Nie warto panie Hoffman.
-
Nie warto, co?
-
Cierpieć tak przez tą, przez którą pan cierpi. Jeszcze sama do pana przyjdzie.
*
Najciszej, jak tylko potrafił
otworzył drzwi do sypialni Demi, w jednej ręce trzymając kubek z parującą
jeszcze melisą. Jakieś dwadzieścia minut wcześniej zostawił ją sam na sam z
małym oraz butelką mieszanki, którą jakimś cudem i dzięki recepcie od doktora
Waltersa, dostał dopiero w piątej aptece. Po swoim małym osobistym sukcesie
wsiadł w samochód, wiedząc, że musi dotrzeć do mieszkania Wiedźmy przed kolejną
porą karmienia. Nathan, na ich nieszczęście, okazał się być bardzo
niecierpliwym dzieckiem, szczególnie w gestii pór karmienia, które w
sprzyjających okolicznościach przyrody oraz suchej pieluszce przypadały średnio
co dwie godziny. Dem również ulżyło, kiedy zobaczyła go w drzwiach z metalową
puszką mieszanki dla alergików, niezawierającej laktozy, która była głównym
powodem ich cierpień ciągnących się nieustannie odkąd tylko przywieźli Nate’a
do domu. Oczywiście nim przygotował butlę, synek dobitnie wyrażał swoje
niezadowolenie z powodu opóźnień, wrzeszcząc donośnie w ramionach Demi, której
mina świadczyła dosadnie o tym, że ma już serdecznie dość ciągłego płaczu
pierworodnego. Nie była w tym sama. Ta wycieczka do apteki była dla niego
prawdziwym darem od niebios. Nigdy nie sądził, że płacz noworodka może okazać
się aż tak uciążliwy. Tymczasem przy nieustannym kontakcie ze zdecydowanie zbyt
wysoką liczbą decybeli emitowanych przez Nathana, czuł, jakby głowa miała za chwilę
mu eksplodować. Zastanawiał się tylko, czy wszyscy młodzi rodzice mieli tak
trudne początki, bo jeśli tak, to dziwił się i szczerze podziwiał wszystkich
ludzi, mających po troje, albo czworo takich małych, wrzeszczących diabłów w
rocznych odstępach czasowych.
Na
czas karmienia Demi zabrała marudera do swojej sypialni, zamykając za sobą
drzwi. Dziękował jej w duchu za oszczędzenie dalszych cierpień i miał nadzieję,
że faktycznie zmiana mleka zażegna, chociaż częściowo tę ich sytuację
kryzysową, która powoli doprowadzała oboje do szaleństwa. Na chwilę w
mieszkaniu zapanowała cisza. Błogosławieństwo. Pewnie mała marudna pijawka
przyssała się do smoczka, co było jednym z nielicznych epizodów dostarczających
odrobinę wytchnienia ich zmordowanym bębenkom usznym. O ile nie jadł zbyt
łapczywie, bo wtedy zaraz dostawał czkawki, albo zaczynał ulewać, a to zawsze
kończyło się kolejnymi salwami płaczu. W każdym razie, postanowił wykorzystać
jak najlepiej tę chwilę spokoju. Powędrował do kuchni, wstawił wodę na herbatę
i zadzwonił do Roberta, by zapytać, czy aby na pewno w firmie wszystko w
porządku. Niby wuj przytaknął tylko, z resztą, mało przekonująco, ale był
wyraźnie zirytowany. Znając życie, pewnie matka znowu zrobiła mu awanturę o
nic, albo trafił się jakiś wkurzający klient. Obie te opcje zdarzały się nader
często, a najlepszym sposobem na poradzenie sobie z brakiem humoru Roba, było
kompletne zignorowanie jego zachowania i wymijanie obu tych drażliwych tematów.
Tak, więc szybko skończył rozmowę, wspominając jeszcze o dzisiejszej wizycie
lekarza oraz tym, że Nate znowu sprezentował im bezsenną noc. Zapewne wypytałby
go bardziej szczegółowo, bo w kwestii wnuka zawsze lubił być na bieżąco, ale
ktoś mu przeszkodził. Zaparzył dwa kubki melisy – jedynego antidotum, które
mogło chociaż trochę ich wyciszyć i posłodził miodem. Podczas karmienia piersią
upierała się przy unikaniu białego cukru, ale teraz było to zbędne. Mimo
wszystko zrobił to odruchowo. Wiedząc, jak długo Nate potrafił celebrować każde
podejście do karmienia, postanowił zanieść jej kubek, zanim napój zdąży
wystygnąć.
-
Ciiiii.
Usłyszał, kiedy tylko przekroczył próg
pomieszczenia. Spojrzał w kierunku łóżka i dosłownie nie mógł uwierzyć własnym
oczom.
Nathan
spał, rozciągnięty rozkosznie na kołdrze, o dziwo bez smoczka, zawijania w
rożek oraz szumów, które ostatnimi czasy traktowali, jak ostatnie deski ratunku
w celu wyciszenia małego marudera, którego płacz bez problemu przebijał wycie
syren przeciwmgielnych. Spojrzał na Demi. Ona również wyglądała, jakby
niedowierzała. Właściwie ciężko było mu się jej dziwić. Takie momenty niczym
nieprzerwanej ciszy, bez wcześniejszej kilkugodzinnej walki odkąd przywieźli
małego ze szpitala można było policzyć na palcach jednej ręki. Tymczasem ich
mały diabełek wreszcie bez brzuszkowych problemów postanowił chyba zacząć
nadrabianie wszystkich straconych na płaczu godzin snu. Chwała doktorowi
Waltersowi i mieszance bezlaktozowej! Odstawił kubek z melisą na stoliku nocnym
po stronie wiedźmy, a sam usiadł na brzegu materaca, uważając, by nie obudzić
młodego.
-
Dawno temu zasnął? – Zapytał szeptem, nie odrywając wzroku od tego
niecodziennego zjawiska. Musiał przyzwyczaić się do nowej opcji w instrukcji
obsługi noworodka. Cisza. Jeszcze nigdy nie przypuszczał, że będzie cieszył się
z tak błahego powodu.
-
Zanim jeszcze skończył butelkę.
Kątem
oka dostrzegł uśmiech na jej twarzy. Mimo cieni pod oczami o ogólnej bladości
spowodowanej bez wątpienia brakiem snu, wreszcie wyglądała na spokojną.
Zupełnie, jakby jakiś ogromny ciężar spadł z jej barków. Może wreszcie, kiedy
mały odzwyczai się od całodobowych koncertów, jakimś cudem uda mu się przekonać
ją, że jest naprawdę dobrą mamą. Oboje zdali ciężki egzamin. Ale nagroda za
wytrwałość odpłacała wszelkie niedogodności.
- No to skoro młody jest grzeczny, to ja będę
się zbierał. Nie będziesz już musiała mnie znosić i w dzień i w nocy. Wpadnę
jutro rano. Przy okazji przywiozę ci wózek. – Delikatnie próbował poprawić
synkowi rękaw od śpiochów, który nadal był na niego nieco przydługi, a wtedy
Nate przeciągnął się niebezpiecznie i skrzywił na moment. Zamarł, ale na całe
szczęście się nie obudził, tylko postanowił przybrać wygodniejszą pozycję. Nie
chciał się z nim rozstawać, ale nadużywanie cierpliwości oraz gościnności Demi
też nie było dobrym pomysłem.
-
Nie jedź.
Spojrzał
na nią zaskoczony, a ona momentalnie odwróciła wzrok.
–
Zostań, chociaż jeszcze dzisiaj, w razie gdyby znowu coś się zaczęło dziać.
-
Jesteś tego pewna?
-
Tak, z tobą będę się czuć spokojniejsza i Nate na pewno się ucieszy, bo nie lubi,
kiedy to ja go kąpię.
Troszeczkę dziwiło go jej zachowanie. W końcu
od początku zapowiadała mu, że będzie mógł ich odwiedzać, ale ze wszystkim
poradzi sobie sama, tymczasem teraz sama przyznawała się do słabości. To nie
było w jej przypadku normalne, ale mocno się ucieszył. Chciał być jej
potrzebny, pomagać przy Nathanie najwięcej, jak tylko może. A ona dawała mu w
ten sposób maleńką furtkę, żeby mógł się wykazać.
–
A po wózek możesz pojechać jutro rano, a później, jak będzie ładna pogoda,
weźmiemy go na spacer po parku?
-
W takim razie zostawmy go, niech śpi spokojnie. Skoro zgodziłaś się mnie
przygarnąć jeszcze jedną noc, to może, chociaż odwdzięczę ci się kolacją. –
Podniósł się z łóżka, ale Demi nie wyglądała, jakby chciała zostawić synka
samego, spoglądając badawczo, czy aby na pewno wszystko z nim w porządku. –
Przecież nic mu się nie stanie. Kiedy się obudzi, na pewno tego nie przegapimy.
-
Joe…
-
Tak?
-
A mógłbyś zrobić omlety?
Zaśmiał
się, pamiętając, że kiedy pomieszkiwał u niej, jeszcze, gdy byli razem i
wszystkiego nie spieprzył, potrafiła prosić go o to przynajmniej trzy razy w
tygodniu. Wcześniej mógł wytłumaczyć to hormonami, ale teraz nie wiedział już,
co o tym myśleć.
-
Jasne, ale będziesz musiała mi trochę pomóc. – Wyciągnął rękę w jej kierunku. –
No chodź, teraz już nie możesz zasłaniać się dużym brzuchem i bolącym
kręgosłupem.
Wystawiła
mu język i zachichotała cicho, ale złapała go za rękę. Pozwoliła mu zaprowadzić
się do kuchni, jednak przezornie, zostawiła uchylone drzwi, by słyszeć, gdyby
działo się cokolwiek złego.
Świetny rozdział. Mimo problemów z Natem i tak bardzo pozytywny. Może to początki dobrej przyszłości. Oby. Nie ma nic o Kevinie - co u nich? Jak radzą sobie z dwójką dzieci i ich adaptacją do nowej sytuacji. Nie komentowałam paru ostatnich rozdziałów, ale wszystkie czytałam i bardzo mi się podobały. Czekamy na prima aprilis i kolejną dawkę Demi i Joe. Może wreszcie ona przeniesie się do niego, a może zostaną wreszcie parą na pełny etat, a nie tylko pomieszkiwanie razem ze względu na Nathana. Pozdrawiam M&M
OdpowiedzUsuńŚwietny rozdział ale jest jednak coś, co mi nie gra XD
OdpowiedzUsuńObecnie jestem w temacie bo moja bratowa urodziła córeczkę która jest wielkim alergikiem.. w tym nie akceptuje laktozy.... I nadal jest karmiona mlekiem matki z tym że żona mojego brata musi być na ścisłej diecie, zero mleka, masła itp. ogólnie nie je 80% jedzenia ale mała dzięki temu nie ma już wysypki i jest dużo spokojniejsza
Dziękujemy za informację, niestety ciężko u nas z doświadczeniem w tej kwestii. Zwykle przed wprowadzeniem jakiegoś tematu do opowiadania, sprawdzamy informacje w różnych źródłach, które czasami mówią sprzeczne rzeczy, jednak rozległej wiedzy pediatrycznej nie posiadamy. Warto też dodać, że bardzo różne rozwiązania natury medycznej stosuje się w podobnych przypadkach, ale zupełnie innych częściach świata. Jednak, skoro jesteś na bieżąco, wierzymy na słowo :)
UsuńPozdrawiam,
~ M.
Też mi się wydaje, że dziecko nie powinno być uczulone na mleko matki, wręcz jest dla niego na zdrowsze o ile mama nie faszeruje się jakimś świństwem. A pomijając to, to dlaczego dopiero niby w domu Nate nabawił się tej alergii a w szpitalu pił mleko z piersi i wszystko było dobrze? Poza tym rozdział dobry. Podoba mi się jak Joe pomaga Demi. Mam nadzieję, że przeprowadzą się do jego mieszkania. I jestem ciekawa co u Nicka. Dawno go nie było.
OdpowiedzUsuń