wtorek, 1 marca 2016

57. "Nie, odkąd wiem, kim on jest".

Matt ze złowieszczym uśmiechem rozejrzał się po korytarzu, w celu rozpoznania terenu. Na całe szczęście większość pracowników zajmowała się tym, za co im płacono, a raczej udawała, że właśnie ciężko pracuje. Mieli na tyle przyzwoitości, żeby przynajmniej pozostawać na swoich stanowiskach, zamiast kręcić się po korytarzach albo urywać z biura na przesadnie długie przerwy na lunch, które, odkąd Rob i Joe zajęci byli dużo bardziej rodzinnymi sprawami, aniżeli firmą, potrafiły przeciągać się nawet po kilka godzin. I chociaż na początku ten stan rzeczy bardzo mu odpowiadał, to po tygodniu cała ta anarchia zaczęła go mocno irytować. Sam nigdy nie ukrywał, że nie należał do najbardziej obowiązkowych typów, ale nim wyrwał się z Joe na partyjkę tenisa w godzinach pracy albo przez przypadek gubił drogę do firmy podczas powrotu ze służbowych spotkań, zawsze kończył to, co powinien zrobić. Tymczasem cała rzesza tych sztywnych półgłówków daleko i mocno gdzieś miała swoje zajęcia, kiedy prezesostwo nawet nie zaglądało do biura. Zupełnie, jakby zaczęły obowiązywać całkiem nowe zasady, a raczej przejmujący ich brak. Momentami miał ochotę zadzwonić do Joeya, żeby ściągnąć go, chociaż na chwilę do biura i skończyć całą tę maskaradę, ale szkoda było mu odrywać go od  sielankowego obrazka z małym Nathanem i Wiedźmą w rolach głównych.
Sam dla odmiany postanowił być fair w stosunku do przyjaciela, dlatego też zamiast cieszyć się wolnością, zabrał się solidnie do roboty nad tą nową kampanią reklamową osiedla, o budowę którego niedawno wygrali przetarg. Naprawdę chciał skupić się na tym zajęciu, więc wywędrował ze swojego gabinetu w celu zdobycia dzbanka mocnej kawy – jedynego skutecznego sposobu na wybudzenie mózgu z porannego letargu i zmuszenie go do produktywnej pracy. Nie miał najmniejszego nawet zamiaru uprzykrzać Courtney życia, ale skoro okupowała pokój socjalny akurat w tym samym czasie, postanowił skorzystać z prezentu od losu.
- Dzień dobry! Wiesz, że nie powinnaś spożywać tyle kofeiny? To poważnie szkodzi dziecku…
- Przestań, Matt, to wcale nie jest zabawne.
 Odwróciła się zaskoczona, a on w tym czasie zdążył zamknąć za sobą drzwi. Ta firma była skupiskiem najgorszych plotkar w okolicy i już wystarczająco dużo osłuchał się historii na swój temat.
- Ale ja się wcale nie śmieję. Traktuję to bardzo poważnie.
Wiedząc, jak bardzo irytuje ją ingerowanie w jej prywatną przestrzeń, specjalnie zbliżył się do niej niebezpiecznie blisko, kiedy próbowała go zignorować i wrócić do zabaw z ekspresem do kawy.
- Matt, do cholery! Nie masz się, czym zająć?
- Tak się składa, że właśnie mam przerwę i przyszedłem spytać, czy zjesz ze mną lunch. – Kłamał, chociaż szło mu to zaskakująco łatwo. Lubił się z nią droczyć, a skoro nadarzała się do tego okazja, nie zamierzał tak łatwo rezygnować. To był najlepszy sposób, żeby jakoś odciągnąć ją od myślenia o tym wypacykowanym, sztywnym, jakby połknął kij od miotły, doktorku, który ciągle niepotrzebnie zaprzątał jej głowę.
- Tak się składa, że właśnie zjadłam, więc podziękuję.
Nie spodziewał się innej odpowiedzi. Prawie zawsze próbowała go spławić, no poza tymi krótkimi chwilami, kiedy była pijana no i… gdy udawało mu się ją jakimś cudem spacyfikować.
- Skoro tak, to trudno… Co, doktorek nie dzwoni?
- Ben jest bardzo zajęty, bo w przeciwieństwie,​ do co niektórych facetów poważnie traktuje swoją pracę i nie wymiguje się od obowiązków.
 Odpowiedziała mu niemal natychmiast z wyrzutem. W myślach doliczył sobie kolejny punkt. Bo gdyby Courtney faktycznie wierzyła w to, co przed chwilą powiedziała, zbyłaby jego komentarz i wyminęła z pełną wyższości miną. Winna zawsze próbowała się tłumaczyć, co było dość ciekawym dla niego zjawiskiem. Zawsze wtedy zachowywała się, jakby miała ochotę go zabić. O dziwo… całkiem mu się to podobało.
- Ja się wcale nie wymiguję, mam przerwę.
- Ty zawsze masz przerwę. Od brania życia na poważnie też.
Kolejny cios, świadczący o słuszności swojej tezy zupełnie go nie ruszył. Nigdy nikomu nie obiecywał odgrywania teatrzyku, w którym bawiłby się w statecznego męża, który po dwunastu godzinach pracy pada w ramiona stęsknionej żony i pokaźnego stada dzieci. Dobrze mu było, tak, jak było. Nie potrzebował wielkich zmian. A nawet, jeśli, to żadna z nich na pewno nie miałaby nic wspólnego z ustatkowaniem się.
- Nie przesadzaj… To, co umówiłaś się z nim na kolejną randkę?
- Nie twoja sprawa.
- Umówiłaś się. Tylko nie dzwoń do mnie, jak będziesz się bardzo nudzić. – Uśmiechnął się do niej wrednie i spróbował wykorzystać przewagę wzrostu, sięgając nad jej ramieniem po filiżankę świeżo zaparzonej właśnie przez nią kawy, ale zdzieliła go po łapach, lustrując morderczym spojrzeniem. Może faktycznie był masochistą, ale z każdą sekundą robiło się coraz ciekawiej.
- Nie będę się nudzić, a bardzo dobrze bawić.
- Zobaczymy.
- Na pewno lepiej niż z tobą, o ile oczywiście dałabym się zaprosić.
Oj doskonale wiedział, co próbowała tym osiągnąć. Panna Stone była raczej prosta do rozszyfrowania, kiedy przychodziło do jej relacji z mężczyznami, de facto, toksycznych. Miała pecha. Odkąd tylko zaczął pracę w RB company szybko zdążył zauważyć, że trafiała na samych idiotów. Najpierw Nick, niby brat najlepszego kumpla, ale nie przepadał za zadufanymi bufonami, później ciota Jake, a teraz jeszcze sztywny doktorek. Miał swoje przeczucie, co do osoby Bena. Wydawał mu się jakiś taki podejrzany, no i był Kanadyjczykiem. Oni zawsze okazywali się idiotami.
- Spróbuj, a nie pożałujesz.
- Dziękuję, ale nie skorzystam. I w sumie mogłam zostawić cię na tym komisariacie. Przynajmniej miałabym święty spokój.
 Próbowała grać kompletnie obojętną, ale kiepsko jej to wychodziło, bo mimo wszystko cały czas się uśmiechała. Kolejny symptom, który tylko motywował go do działania.
- Żartujesz? Szybko byś za mną zatęskniła.
- Nie sądzę.
- A ja tak, bo jesteś chodzącym Armagedonem i lubisz zamęt. – Próbowała go wyminąć, uciec jak najdalej, ale jej na to nie pozwolił, zasłaniając ciałem drogę do drzwi.
- Nie jestem żadnym Armagedonem i wcale nie lubię zamętu.
Odwróciła wzrok, starając się jakby zignorować jego obecność, skoro strategia ucieczki nie wypaliła. Nagle straciła rezon i nie była już taka pewna siebie. Uwielbiał zbijać ją z tropu. Była wtedy tak rozbrajająco bezbronna, jak malutka dziewczynka. Fascynował go jej cięty język, ale taka jej odsłona również go pociągała. Courtney była inna od tych wszystkich plastikowych laleczek z klubu, wymalowanych, jak jajka wielkanocne, wciśnięte w o kilka rozmiarów za małe kiecki i spalonych na solarium. Miała coś w głowie, potrafiła go rozśmieszyć, a co najważniejsze, nie wpychała mu się na siłę do łóżka. Miła odmiana, prawda?
- Lubisz, inaczej dawno bym już z tobą nie rozmawiał.
- To skończ już teraz.
Odwarknęła zniecierpliwiona​.
- Nie chcę.
- Czemu?
- Bo lubię, jak się złościsz. – Zaśmiał się, widząc, jak marszczy nos i mierzy go kolejnym zabójczym spojrzeniem.
- Nie złoszczę się.
- Ależ tak.
- Nie!
Buntowniczo założyła ręce na piersi, kompletnie sobie zaprzeczając. To robiło się coraz zabawniejsze. Przynajmniej z jego perspektywy, bo Courtney zaczynała czerwienieć na twarzy.
- Widzisz, cały czas się złościsz.
- Nie, dopiero zaczęłam.
- Czemu cały czas mówisz „nie”? Powiedz raz „tak”
Podszedł do niej bliżej, na tyle rozmyślnie, że udało mu się zapędzić ją do rogu, odcinając wszelkie możliwości ucieczki. Miał tylko dwie możliwości. Albo uda mu się jakimś cudem ją uspokoić, albo też dostanie po twarzy, a jego męska duma zaliczy porządnego kopa w tyłek.
- Nie mówię cały czas „nie”. I nie powiem „tak”. Tobie na pewno nigdy.
- Już raz powiedziałaś i wcale nie wyglądałaś na złą, raczej na bardzo szczęśliwą…
- Matt!
Odepchnęła go zdecydowanie, kompletnie zaskakując, przez co aż zachwiał się na nogach. No dobrze, może nie szło tak dobrze, jak z początku zakładał, ale…
- No co? Mówię, jak było.
- Mógłbyś się w końcu zamknąć, zniknąć z oczu i dać pracować.
 Znał ten wyraz twarzy, aż za dobrze. Miała ochotę kogoś zabić, albo zacząć kolejną swoją tyradę umoralniającą. Niestety obie te opcje dotyczyły jego osoby.
- Wiesz, wolę zrobić coś innego.
- Nawet się do mnie nie zbliżaj. Matt, słyszysz, odsuń się!
- Nie mam takiego zamiaru.

Kompletnie zignorował protesty Courtney, przygważdżając ją do blatu kuchennego i zanim zdążyła jeszcze coś powiedzieć, co zapewne nie byłoby niczym przyjemnym, ani też potrzebnym, pocałował ją namiętnie. O dziwo, oczekiwane gromy nie zmiotły go z powierzchni ziemi, a panna Stone nie protestowała już tak bardzo przekonująco.

*

Jak obiecał, nie zostawił jej samej. Przez dwa kolejne dni nawet na chwilę nie opuścił progów mieszkania swojej asystentki, cierpliwie znosząc niewygodną kanapę w salonie i nie zahaczając o żadne drażliwe tematy. Z resztą, nawet gdyby chciał porozmawiać, to nie miałby na to czasu. Nate nieustannie całe dni spędzał, wrzeszcząc w niebogłosy. Prócz nielicznych przerw na jedzenie, podczas których ciągle ulewał i się kręcił oraz krótkich, maksymalnie godzinnych drzemek, na nowo zaczynał swoje koncerty. Próbowali już chyba wszystkiego. Smoczek kompletnie nie zdawał egzaminu, utulanie szczelnie w beciku, masaże bolącego brzuszka i ziołowe krople na kolkę, które dostał w całodobowej aptece również niewiele pomagały. Zrezygnowana Demi zadzwoniła nawet do swojej matki z prośbą o pomoc, ale wszelkie sposoby pani De la Garza na spacyfikowanie noworodka były bezużyteczne. Tak samo z resztą, jak i rady wuja Roba.
Dziękował losowi, że jeszcze przed narodzinami małego zrobił małe rozpoznanie wśród nowojorskich pediatrów, nie chcąc, by jego synem zajmował się jakiś byle szarlatan. Przy okazji spotkań mimochodem udało mu się zdobyć kilka przydatnych recenzji od kontrahentów, mających w domu małe dzieci. Jeden z nich, młody i wpływowy doradca prawny, Palmer, który ostatnio postanowił wynająć RB Company do zaprojektowania nowego większego domu na przedmieściach, bo po narodzinach bliźniaków zwykłe mieszkanie w centrum Manhattanu przestało być wygodną opcją, dał mu nawet namiary na jakiegoś przyzwoitego lekarza. Na całe szczęście, zawsze chował wszystkie wizytówki do portfela i nigdy niczego nie wyrzucał. Podczas, gdy Demi przejęła marudzącego Nathana w swoje ręce, on zaczął poszukiwania zwykłego pomiętego skrawka papieru z nagryzmolonym na nim pochyłym, niechlujnym pismem numerem telefonu, ale nawet bez nazwiska. Nie było to jednak strasznie ważne i jak tylko znalazł to, czego potrzebował, momentalnie zaczął działać. Na całe szczęście doktor Walters okazał się bardzo konkretnym, słownym człowiekiem. Mimo że miał cały dzień zapełniony domowymi wizytami, obiecał pojawić się u nich, najszybciej, jak to było możliwe.
- Kiedy ten lekarz w końcu przyjedzie?!
Niespokojnie chodziła po salonie w tę i z powrotem, raz po raz spoglądając na zegar wiszący na ścianie nad wejściem do pomieszczenia, kiedy on bujał się na wielkiej czerwonej piłce do ćwiczeń, próbując uspokoić płaczącego syna.
- Spokojnie, Demi, obiecał, że dotrze do nas, jak najszybciej się da. – Odpowiedział opanowany. Jednym, czego zdążył nauczyć się podczas opieki nad młodym było to, że im bardziej dawał ponieść się emocjom, tym mocniej przechodziły one na syna, który zaczynał być jeszcze bardziej niespokojny. Z resztą po tym dwudniowym maratonie z jego nieustannym płaczem w tle fazę złości i irytacji miał już dawno za sobą.
- Jak mam być spokojna, jak nie mam już siły, rozumiesz?! Mam dość tego, że nic nie mogę zrobić, a Nate cały czas się drze!
- Nerwami nic nie zdziałasz.
- Łatwo ci mówić, bo nie wiesz, co ja czuję.
Odpowiedziała chłodno, siadając na kanapie. Była zła, zmęczona i poirytowana, ale wcale się jej nie dziwił. Znał ją bardzo dobrze. Zawsze chciała być perfekcyjna pod każdym względem, ale macierzyństwa nie dało się zaplanować, jak jego kalendarza ze spotkaniami. Nate z resztą niczego im nie ułatwiał. Nie był słodkim, grzecznym noworodkiem, przesypiającym całe dnie, uśmiechającym się do wszystkiego wokół i spokojnie zjadającym swoje porcje mleka. Wszystko, co udawało się im osiągać było prawdziwą drogą przez mękę. Od przebierania, wobec którego reagował niemal alergicznie, poprzez karmienie, będące festiwalem płaczu i ulewania, aż do usypiania, które w słowniku Nathana zupełnie nie istniało, bo po prostu nie sypiał. Tęsknił za czasami, kiedy byli jeszcze w szpitalu, bo wtedy mały zachowywał się zupełnie inaczej. Tymczasem w domu momentami zastanawiał się, czy aby na pewno to jest to samo dziecko.
- Wiem. Doskonale wiem, bo dla mnie to też nie jest łatwe, ale staram się być spokojny i tobie też to radzę.
- Nie mów mi, co mam robić.
Po raz kolejny zaszczyciła go lodowatym tonem, pełnym wyrzutu, chociaż naprawdę chciał dla niej, jak najlepiej. Powoli zaczął przyzwyczajać się do faktu, że za każdym razem robił to źle. Szczególnie, że efekty tych starań były marne. Każdemu krokowi do przodu towarzyszyły dwa w tył, co stawało się coraz bardziej męczące.
- Demi, przestań.
***
- I, co panie doktorze? Może nam pan powiedzieć, co się dzieje?
Zapytał wreszcie, mając serdecznie dosyć przyglądania się z boku, jak lekarz, mimo wiadomych protestów, sprawnie obraca ciałkiem syna. Jedyne, co na tę chwilę mógł stwierdzić, to, że faktycznie był solidnym lekarzem. Niezbyt rozmownym, bo przez cały czas badania nie zamienił z nimi nawet słowa, ale przynajmniej bardzo rzetelnie przyłożył się do „przeglądu technicznego” Nathana. Dokładnie go osłuchał, obejrzał skórę w poszukiwaniu wszelakich zmian, odparzeń i wysypek, a przy okazji kontrolnie sprawdził oczka oraz uszy marudera. W trakcie wszystkich tych czynności notował coś skrupulatnie w swoim skórzanym, czarnym notesie. Na oko był blisko sześćdziesiątki,​ chociaż całkiem nieźle się trzymał. Szczupła sylwetka, schludnie ostrzyżone, szare włosy bez śladu łysiny oraz zadbane dłonie sprawiały dobre pierwsze wrażenie. Prawdę powiedziawszy miał do niego dużo więcej zaufania, aniżeli do jego młodszego kolegi po fachu, cwaniaczkowatego​ ordynatora Bena Tremblay’a. Cieszył się, że nie musiał już więcej oglądać tego podejrzanego typa.
- Tak, właściwie to już wiem, co dolega Nate’owi. Objawy rzeczywiście kolkowe, ale młody za młody na kolkę jeszcze, natomiast nie za młody na nietolerancję laktozy.
- To znaczy?
- To znaczy, najprościej mówiąc, że ma problem z trawieniem tego, co zjada. Karmisz piersią, prawda?
 Doktor Walters zwrócił się w kierunku Demi, która siedziała na fotelu obok z miną, która wróżyła bez wątpienia kolejny kryzys wiary w jej matczyne zdolności. Cholera, znowu wyglądała, jakby miała ochotę się rozpłakać razem z synkiem, który dla zachowania dobrego wrażenia nic nie robił sobie z wizyty gościa i bez skrępowania kontynuował swoje arie.
- Tak, ale dokarmiamy go też mieszanką.
- No i stąd te płacze i i moja diagnoza. Czy często zdarza mu się ulewać?
- Tak, właściwie po każdym karmieniu.
 Miał ochotę dodać jeszcze, że przed i podczas również, ale się powstrzymał. Za każdym razem, gdy brali go na ręce musieli mieć narzuconą na ramię tetrową pieluszkę, bo w innym przypadku zmiany garderoby po każdym takim incydencie dotyczyłyby nie tylko Nathana, ale także ich samych.
- A jest niespokojny po jedzeniu?
- No… nie wiem, ostatnio jest niespokojny cały czas, nie śpi i chyba jest zmęczony.
- Panie doktorze, czy ta nietolerancja… czy jest pan pewien, że to to? – Tym razem wtrącił się do rozmowy. Wszystko to było dla niego nowe. Nie dość, że jeszcze tydzień temu nie miał zielonego pojęcia o noworodkach i chorobach, to teraz musiał radzić sobie z połączeniem tych dwóch żywiołów, co zdawało się nieco przerażające.
- Pewność będę miał, jak przeprowadzę badania, ale na razie przepiszę wam specjalną mieszankę dla dzieci, które mają ten sam problem, co Nate. Obserwujcie go i przyglądajcie się, jak zareaguje. No i gdyby działo się coś złego jeszcze, to od razu przyjeżdżajcie do szpitala, mam tam dzisiaj dyżur.
- Czyli to oznacza, że… nie będę mogła karmić piersią?
- Jeśli diagnoza się potwierdzi to na pewno nie. Ale przecież zdrowie dziecka jest ważniejsze niż to.
- Tak, oczywiście.
 Mimo że wyglądała na w pełni pogodzoną ze zdaniem lekarza, to doskonale wiedział, że wcale tak szybko sobie z tym nie poradzi. Długo walczyła, żeby przystawić młodego do piersi po cesarce, bardzo jej na tym zależało, a teraz tak po prostu będzie musiała z tego zrezygnować. To nie byłoby do niej podobne, gdyby przeszła to kompletnie obojętnie.
- No, będę się już zbierał, ale tak, jak mówiłem, gdyby działo się coś gorszego, przyjeżdżajcie do szpitala.
Widząc, że Dem nie zamierza nawet na chwilę rozstawać się z małym, który teraz żalił się bardzo wylewnie mamie, jak bardzo wymęczył go doktor Walters, sam odprowadził go do korytarza, czyniąc tym samym honory pana domu. Nadal nie czuł się w mieszkaniu wiedźmy zbyt dobrze, ale poprosiła, żeby został. Był to postęp, którego się nie spodziewał. Z resztą robił to też ze względu na Nate’a. Przede wszystkim.
- Dziękujemy, panie doktorze.
- Trzymajcie się, do widzenia.
 Kiwnął głową i zamknął za nim drzwi. Zanim jednak powędrował z powrotem do salonu, wyjął z przesuwnej szafy swoją skórzaną kurtkę, w której miał klucze do auta.
- Pojadę szybko do apteki po tą mieszankę, mam nadzieję, że ją dostanę… Demi, czemu płaczesz? - W tym momencie przeraził się nie na żarty. Nie dość, że miał na głowie płaczącego bezustannie noworodka to teraz jeszcze i Dem rozkleiła się na dobre, trzymając go w ramionach. Najgorsze było to, że nie miał zielonego pojęcia, kogo zacząć uspakajać w pierwszej kolejności.
- Bo to nie tak miało być! Wszystko jest nie tak! Miałam urodzić w terminie, a nie miesiąc przed, miałam rodzić naturalnie, a nie przechodzić cesarkę, a Nate miał być okazem zdrowia bez pieprzonej nietolerancji laktozy!
- Spokojnie, poradzimy sobie ze wszystkim. Poradziliśmy sobie z porodem, ty to zrobiłaś świetnie, to i teraz, i później też damy radę. – No, bo co innego mógłby jej powiedzieć. Nic lepszego w tym momencie nie przychodziło mu do głowy. Był dumny, że udało im się przetrwać to wszystko. Trzymali się dzielnie mimo wszelkich problemów, których mnożyło się znacznie więcej, aniżeli ubywało. Ale dzięki temu przynajmniej Demi, chociaż trochę przestała zamykać się na jego pomoc i dopuściła go do bycia przy sobie.
- Nie mam już siły i jeszcze… nie mogę karmić piersią.
- Musisz odpocząć, a karmieniem się nie przejmuj. Słyszałaś, co mówił lekarz? Zdrowie Nate’a jest najważniejsze, a jak on się będzie dobrze czuł, to my też.
- Tak wiem, ale zależało mi na tym.
- Rozumiem, ale i bez tego jesteś świetną mamą. – Naprawdę tak sądził. Poświęcała ich synkowi bardzo wiele uwagi oraz cierpliwości, nawet, jeśli przepłakiwał ciągiem po kilka godzin. Wiedział, jak wiele ją to kosztuje, zwłaszcza, znając jej wybuchowy charakterek, ale Nathan miał zdecydowanie najlepszą mamę, jaką tylko mógłby sobie wymarzyć.
- Nie sądzę.
- Ale ja tak i Nate na pewno też. - Usiadł obok nich i pogłaskał po policzku synka, który jakby na zawołanie przestał krzyczeć przynajmniej na chwilę, spoglądając na nich tymi swoimi wielkimi brązowymi oczami.
- Na razie to jedynie jego tata spisuje się na medal.
Poczuł się cholernie dumny, słysząc te słowa. Może jednak nie był taki beznadziejny, jak mu się zdawało, mimo że wiedźma często się na niego złościła i gniewała. Co więcej sama go pochwaliła, chociaż wcale nie musiała. To było bardzo dużo. Zwłaszcza, że jeszcze przed narodzinami małego dosłownie nie chciała go znać, rozważając ucieczkę do matki mieszkającej w Teksasie. Naprawdę cieszył się, że udało mu się temu zapobiec. Nawet nie chciał myśleć, co by się stało, gdyby wszystko potoczyło się wedle tego czarnego scenariusza. Chyba by sobie tego nie wybaczył. A raczej na pewno zaliczyłby wycieczkę do Dallas. Bo na pewno nie pozwoliłby jej wyjechać tak po prostu, bez żadnej walki. Ale na całe szczęście miał ich przy sobie. Może nie było różowo, ale sobie radzili. Z każdym dniem coraz bardziej zgodnie razem, zamiast osobno.
- Oboje się spisujemy. Robimy wszystko, co dla niego najlepsze. Naprawdę, możemy być z siebie dumni.
- Tak myślisz?
- Tak, tak właśnie myślę. – Uśmiechnął się do niej szczerze. Pierwszy raz od dwóch dni, które były dla nich istnym obozem przetrwania.
- Wiesz, Joe, chciałam cię przeprosić za to, co mówiłam i robiłam ostatnio. Wiem, naprawdę widzę, jak się starasz, jak zajmujesz się Nate’m, jak dbasz o mnie i bardzo ci za to dziękuję. Nie miałam za wiele czasu ostatnio na myślenie o nas, ale bez ciebie to… Jesteś jedyną, dobrą rzeczą, jaka mi się przytrafiła w przeciągu kilku tygodni, a nawet miesięcy. Nate to też twoja zasługa.
- Myślałem, że nienawidzisz faceta, który zrobił ci dziecko.
- Już nie. Nie, odkąd wiem, kim on jest.

*
Wyszedł z windy i zaklął pod nosem. Jasna cholera! Już dawno nie był tak wściekły. Nie dość, że pół dnia spędził w urzędach, gdzie odsyłali go od jednego pokoju do drugiego, to jeszcze w każdym z oddziałów brakowało mu jakichś ważnych dokumentów, o których on nie miał pojęcia, a i osoby, wydawać się mogło, kompetentne w swoim fachu, nie potrafiły mu udzielić odpowiedzi na zadawane pytania, odsyłając z kwitkiem dalej. Miał serdecznie dość! Chciał tylko kupić dom i przepisać go na bratanka oraz jego żonę, nie planował przecież lotu na Marsa, albo innej egzotycznej wycieczki. Niestety pieprzonych formalności było więcej niż pamiętał z lat wcześniejszych, gdy swoje mieszkanie przepisywał Joe’mu, domek letniskowy w Hamptons Nickowi, a najstarszemu z braci mieszkanie przy Chorgard Street. Już bał się, co będzie, gdy zacznie załatwiać sprawy z przejęciem firmy. Obracał się w prawniczych środowiskach, miał w nich wielu przyjaciół, ale żaden nie uprzedził go o tym ile krwi napsują mu głupie baby w urzędach. Był dżentelmenem, ale miał ochotę odpowiedzieć im coś bardzo obraźliwego.
A kiedy już myślał, że ochłonął po biurokratycznej i papierologicznej pielgrzymce, Denise dała o sobie znać. Owszem współczuł jej, ale tylko niepohamowanej upartości. Miała trzech naprawdę fajnych, odpowiedzialnych i mądrych synów, a nie potrafiła tego docenić. Jedyne, co robiła, to krytykowała ich, ich życiowe wybory oraz partnerki. W końcu, nie wytrzymał, gdy nazwała Demi wyrachowaną panienką lekkich obyczajów, która z pewnością wiele rzeczy załatwiła sobie przez łóżko. To nie była prawda, a on lubił asystentkę Joe’go bo była kompetentna, zdyscyplinowana, inteligentna, a co najważniejsze, trzymała w ryzach jego bratanka. Gdzieś pomiędzy kolejnymi wiązankami, wyznał jej, co o tym wszystkim myśli, więc usłyszał, że jest nielojalny, głupi i uważa tak, bo jest młoda i ładna i jego też owinęła sobie wokół palca. Wygarnął jej, że zamiast zionąć jadem, czepiać się wszystkiego i wszystkich, powinna zająć się swoim życiem, bo tak będzie lepiej. A potem się rozłączył. Myślał, że poczuje się znacznie lepiej, ale było zupełnie na odwrót. Zawsze miał tak po wymianie zdań z Denise. Mogła nie mieć racji, ale i tak on czuł się winny.
Dopiero po chwili zauważył, że w jego firmie jest strasznie cicho. Zupełnie tak, jakby nikogo nie było. Pozaglądał do kilku pomieszczeń i rzeczywiście, ani żywej duszy. Spojrzał na zegarek. Czas lunchu i przerw dawno się skończył. Pokręcił ze zrezygnowaniem głową. Nie było go dwa dni, Joe’go od kilku, a oni już poczuli wolność.
- Ashley! – Na szczęście ona znajdowała się na swoim stanowisku, bo inaczej do końca zwątpiłby w odpowiedzialność swoich pracowników. Chociaż recepcjonistka i tak nie zajmowała się niczym więcej, jak malowaniem paznokci i plotkowaniem. To od niej zazwyczaj dowiadywał się, że Joe poszedł gdzieś z Demi albo zamknął się na klucz w biurze. Robiła przy tym taką śmieszną, konspiracyjną minę. Wyglądała, jak ryba z wyłupiastymi oczami.
- Słu… słucham, panie Hoffman?
Wyglądała na zaskoczoną jego widokiem. Patrzyła na niego, jak na ducha, aż pilniczek wypadł jej z dłoni. No tak, przecież dawno go tu nie było.
- Po pierwsze, czy możesz mi powiedzieć, gdzie się wszyscy podziali? – Chyba zaskoczył ją tym pytaniem. Tak, na pewno ją zaskoczył, bo przecież nie spodziewała się, że może to zainteresować człowieka, który stworzył tą firmę od podstaw i co miesiąc wypłacał solidne wynagrodzenia.
- A nie ma nikogo?
Zapytała, a on zastanowił się, czy naprawdę jest tak głupia, czy tylko udaje.
- No tak się składa, że oprócz naszej dwójki nie.
- Hmmm… chyba widziałam Courtney w socjalnym i Matta, który wchodził chwilę po niej, ale chyba jeszcze nie wyszli, a to było jakieś... trzydzieści minut temu? Wie pan, wydaję mi się, że oni też mają romans… Chociaż podobno Court złapała teraz jakiegoś bogatego chirurga plastycznego i wyprowadza się z nim do Europy.
- Ashley! Na miłość boską, nie interesują mnie biurowe plotki wymyślane zamiast zajmowania się pracą…
- Ja tam swoje wiem i niech się pan nie zdziwi, jeśli będzie musiał szukać nowego architekta. A może ona leci do Nicka… W końcu zawsze twierdziłam, że on najlepiej do niej pasuje. Matty jest fajny, ale z Nickiem wyglądała najlepiej. A pan, co o tym sądzi? W końcu weszłaby wtedy do pana rodziny…
- Wiesz, co sądzę? – Był już poważnie wkurzony i nie dbał o to, czy jest grzeczny, czy nie. – Żebyś ruszyła swój tyłek, zabrała ten salon piękności ze stanowiska pracy i zajęła się tym za co ci płacę. A i poinformuj wszystkich, że jeśli w przeciągu kwadransa nie stawią się w firmie, to nie mają do czego wracać. Zrozumiano?
Pokiwała twierdząco głową, ale nie był do końca pewien, czy na pewno to do niej dotarło. Miał pewne obawy, że jednak nie.
- Coś jeszcze?
Spytała, chowając kolekcję lakierów do paznokci, do różowej kosmetyczki.
- Tak, zrób mi mocną kawę, przynieś wszystkie dokumenty, które przyszły do Joe’go i nie łącz z nikim do końca dnia, chyba, że będzie dzwonił mój bratanek. – Miał zamiar wyłączyć komórkę. Odszedł, ale odwrócił się, słysząc jej chrząknięcie.
- Tak, Ashley?
- Nie warto panie Hoffman.
- Nie warto, co?
- Cierpieć tak przez tą, przez którą pan cierpi. Jeszcze sama do pana przyjdzie.

 *
            Najciszej, jak tylko potrafił otworzył drzwi do sypialni Demi, w jednej ręce trzymając kubek z parującą jeszcze melisą. Jakieś dwadzieścia minut wcześniej zostawił ją sam na sam z małym oraz butelką mieszanki, którą jakimś cudem i dzięki recepcie od doktora Waltersa, dostał dopiero w piątej aptece. Po swoim małym osobistym sukcesie wsiadł w samochód, wiedząc, że musi dotrzeć do mieszkania Wiedźmy przed kolejną porą karmienia. Nathan, na ich nieszczęście, okazał się być bardzo niecierpliwym dzieckiem, szczególnie w gestii pór karmienia, które w sprzyjających okolicznościach przyrody oraz suchej pieluszce przypadały średnio co dwie godziny. Dem również ulżyło, kiedy zobaczyła go w drzwiach z metalową puszką mieszanki dla alergików, niezawierającej laktozy, która była głównym powodem ich cierpień ciągnących się nieustannie odkąd tylko przywieźli Nate’a do domu. Oczywiście nim przygotował butlę, synek dobitnie wyrażał swoje niezadowolenie z powodu opóźnień, wrzeszcząc donośnie w ramionach Demi, której mina świadczyła dosadnie o tym, że ma już serdecznie dość ciągłego płaczu pierworodnego. Nie była w tym sama. Ta wycieczka do apteki była dla niego prawdziwym darem od niebios. Nigdy nie sądził, że płacz noworodka może okazać się aż tak uciążliwy. Tymczasem przy nieustannym kontakcie ze zdecydowanie zbyt wysoką liczbą decybeli emitowanych przez Nathana, czuł, jakby głowa miała za chwilę mu eksplodować. Zastanawiał się tylko, czy wszyscy młodzi rodzice mieli tak trudne początki, bo jeśli tak, to dziwił się i szczerze podziwiał wszystkich ludzi, mających po troje, albo czworo takich małych, wrzeszczących diabłów w rocznych odstępach czasowych.
Na czas karmienia Demi zabrała marudera do swojej sypialni, zamykając za sobą drzwi. Dziękował jej w duchu za oszczędzenie dalszych cierpień i miał nadzieję, że faktycznie zmiana mleka zażegna, chociaż częściowo tę ich sytuację kryzysową, która powoli doprowadzała oboje do szaleństwa. Na chwilę w mieszkaniu zapanowała cisza. Błogosławieństwo. Pewnie mała marudna pijawka przyssała się do smoczka, co było jednym z nielicznych epizodów dostarczających odrobinę wytchnienia ich zmordowanym bębenkom usznym. O ile nie jadł zbyt łapczywie, bo wtedy zaraz dostawał czkawki, albo zaczynał ulewać, a to zawsze kończyło się kolejnymi salwami płaczu. W każdym razie, postanowił wykorzystać jak najlepiej tę chwilę spokoju. Powędrował do kuchni, wstawił wodę na herbatę i zadzwonił do Roberta, by zapytać, czy aby na pewno w firmie wszystko w porządku. Niby wuj przytaknął tylko, z resztą, mało przekonująco, ale był wyraźnie zirytowany. Znając życie, pewnie matka znowu zrobiła mu awanturę o nic, albo trafił się jakiś wkurzający klient. Obie te opcje zdarzały się nader często, a najlepszym sposobem na poradzenie sobie z brakiem humoru Roba, było kompletne zignorowanie jego zachowania i wymijanie obu tych drażliwych tematów. Tak, więc szybko skończył rozmowę, wspominając jeszcze o dzisiejszej wizycie lekarza oraz tym, że Nate znowu sprezentował im bezsenną noc. Zapewne wypytałby go bardziej szczegółowo, bo w kwestii wnuka zawsze lubił być na bieżąco, ale ktoś mu przeszkodził. Zaparzył dwa kubki melisy – jedynego antidotum, które mogło chociaż trochę ich wyciszyć i posłodził miodem. Podczas karmienia piersią upierała się przy unikaniu białego cukru, ale teraz było to zbędne. Mimo wszystko zrobił to odruchowo. Wiedząc, jak długo Nate potrafił celebrować każde podejście do karmienia, postanowił zanieść jej kubek, zanim napój zdąży wystygnąć.
- Ciiiii.
 Usłyszał, kiedy tylko przekroczył próg pomieszczenia. Spojrzał w kierunku łóżka i dosłownie nie mógł uwierzyć własnym oczom.
Nathan spał, rozciągnięty rozkosznie na kołdrze, o dziwo bez smoczka, zawijania w rożek oraz szumów, które ostatnimi czasy traktowali, jak ostatnie deski ratunku w celu wyciszenia małego marudera, którego płacz bez problemu przebijał wycie syren przeciwmgielnych. Spojrzał na Demi. Ona również wyglądała, jakby niedowierzała. Właściwie ciężko było mu się jej dziwić. Takie momenty niczym nieprzerwanej ciszy, bez wcześniejszej kilkugodzinnej walki odkąd przywieźli małego ze szpitala można było policzyć na palcach jednej ręki. Tymczasem ich mały diabełek wreszcie bez brzuszkowych problemów postanowił chyba zacząć nadrabianie wszystkich straconych na płaczu godzin snu. Chwała doktorowi Waltersowi i mieszance bezlaktozowej! Odstawił kubek z melisą na stoliku nocnym po stronie wiedźmy, a sam usiadł na brzegu materaca, uważając, by nie obudzić młodego.
- Dawno temu zasnął? – Zapytał szeptem, nie odrywając wzroku od tego niecodziennego zjawiska. Musiał przyzwyczaić się do nowej opcji w instrukcji obsługi noworodka. Cisza. Jeszcze nigdy nie przypuszczał, że będzie cieszył się z tak błahego powodu.
- Zanim jeszcze skończył butelkę.
Kątem oka dostrzegł uśmiech na jej twarzy. Mimo cieni pod oczami o ogólnej bladości spowodowanej bez wątpienia brakiem snu, wreszcie wyglądała na spokojną. Zupełnie, jakby jakiś ogromny ciężar spadł z jej barków. Może wreszcie, kiedy mały odzwyczai się od całodobowych koncertów, jakimś cudem uda mu się przekonać ją, że jest naprawdę dobrą mamą. Oboje zdali ciężki egzamin. Ale nagroda za wytrwałość odpłacała wszelkie niedogodności.
 - No to skoro młody jest grzeczny, to ja będę się zbierał. Nie będziesz już musiała mnie znosić i w dzień i w nocy. Wpadnę jutro rano. Przy okazji przywiozę ci wózek. – Delikatnie próbował poprawić synkowi rękaw od śpiochów, który nadal był na niego nieco przydługi, a wtedy Nate przeciągnął się niebezpiecznie i skrzywił na moment. Zamarł, ale na całe szczęście się nie obudził, tylko postanowił przybrać wygodniejszą pozycję. Nie chciał się z nim rozstawać, ale nadużywanie cierpliwości oraz gościnności Demi też nie było dobrym pomysłem.
- Nie jedź.
Spojrzał na nią zaskoczony, a ona momentalnie odwróciła wzrok.
– Zostań, chociaż jeszcze dzisiaj, w razie gdyby znowu coś się zaczęło dziać.
- Jesteś tego pewna?
- Tak, z tobą będę się czuć spokojniejsza i Nate na pewno się ucieszy, bo nie lubi, kiedy to ja go kąpię.
 Troszeczkę dziwiło go jej zachowanie. W końcu od początku zapowiadała mu, że będzie mógł ich odwiedzać, ale ze wszystkim poradzi sobie sama, tymczasem teraz sama przyznawała się do słabości. To nie było w jej przypadku normalne, ale mocno się ucieszył. Chciał być jej potrzebny, pomagać przy Nathanie najwięcej, jak tylko może. A ona dawała mu w ten sposób maleńką furtkę, żeby mógł się wykazać.
– A po wózek możesz pojechać jutro rano, a później, jak będzie ładna pogoda, weźmiemy go na spacer po parku?
- W takim razie zostawmy go, niech śpi spokojnie. Skoro zgodziłaś się mnie przygarnąć jeszcze jedną noc, to może, chociaż odwdzięczę ci się kolacją. – Podniósł się z łóżka, ale Demi nie wyglądała, jakby chciała zostawić synka samego, spoglądając badawczo, czy aby na pewno wszystko z nim w porządku. – Przecież nic mu się nie stanie. Kiedy się obudzi, na pewno tego nie przegapimy.
- Joe…
- Tak?
- A mógłbyś zrobić omlety?
Zaśmiał się, pamiętając, że kiedy pomieszkiwał u niej, jeszcze, gdy byli razem i wszystkiego nie spieprzył, potrafiła prosić go o to przynajmniej trzy razy w tygodniu. Wcześniej mógł wytłumaczyć to hormonami, ale teraz nie wiedział już, co o tym myśleć.
- Jasne, ale będziesz musiała mi trochę pomóc. – Wyciągnął rękę w jej kierunku. – No chodź, teraz już nie możesz zasłaniać się dużym brzuchem i bolącym kręgosłupem.
Wystawiła mu język i zachichotała cicho, ale złapała go za rękę. Pozwoliła mu zaprowadzić się do kuchni, jednak przezornie, zostawiła uchylone drzwi, by słyszeć, gdyby działo się cokolwiek złego.


4 komentarze:

  1. Świetny rozdział. Mimo problemów z Natem i tak bardzo pozytywny. Może to początki dobrej przyszłości. Oby. Nie ma nic o Kevinie - co u nich? Jak radzą sobie z dwójką dzieci i ich adaptacją do nowej sytuacji. Nie komentowałam paru ostatnich rozdziałów, ale wszystkie czytałam i bardzo mi się podobały. Czekamy na prima aprilis i kolejną dawkę Demi i Joe. Może wreszcie ona przeniesie się do niego, a może zostaną wreszcie parą na pełny etat, a nie tylko pomieszkiwanie razem ze względu na Nathana. Pozdrawiam M&M

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetny rozdział ale jest jednak coś, co mi nie gra XD
    Obecnie jestem w temacie bo moja bratowa urodziła córeczkę która jest wielkim alergikiem.. w tym nie akceptuje laktozy.... I nadal jest karmiona mlekiem matki z tym że żona mojego brata musi być na ścisłej diecie, zero mleka, masła itp. ogólnie nie je 80% jedzenia ale mała dzięki temu nie ma już wysypki i jest dużo spokojniejsza

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękujemy za informację, niestety ciężko u nas z doświadczeniem w tej kwestii. Zwykle przed wprowadzeniem jakiegoś tematu do opowiadania, sprawdzamy informacje w różnych źródłach, które czasami mówią sprzeczne rzeczy, jednak rozległej wiedzy pediatrycznej nie posiadamy. Warto też dodać, że bardzo różne rozwiązania natury medycznej stosuje się w podobnych przypadkach, ale zupełnie innych częściach świata. Jednak, skoro jesteś na bieżąco, wierzymy na słowo :)
      Pozdrawiam,
      ~ M.

      Usuń
  3. Też mi się wydaje, że dziecko nie powinno być uczulone na mleko matki, wręcz jest dla niego na zdrowsze o ile mama nie faszeruje się jakimś świństwem. A pomijając to, to dlaczego dopiero niby w domu Nate nabawił się tej alergii a w szpitalu pił mleko z piersi i wszystko było dobrze? Poza tym rozdział dobry. Podoba mi się jak Joe pomaga Demi. Mam nadzieję, że przeprowadzą się do jego mieszkania. I jestem ciekawa co u Nicka. Dawno go nie było.

    OdpowiedzUsuń