Ali
nie pamiętała, kiedy ostatnio była w mieszkaniu Demi. Wiedziała jednak, że od
minęło od tamtego momentu bardzo wiele czasu. Jej przyjaciółka była w ciąży,
nie znała ojca swojego dziecka i planowała bycie samotną matką. Tymczasem, jak
blondwłosa zdążyła się przekonać, życie bywa bardzo zaskakujące i Dem, nie
tylko znalazła sprawcę tego małego cudu, który aktualnie karmiła w swojej
sypialni, ale również życiowego partnera. Co prawda, ani ona, ani Joe, nie
potwierdzili, że są razem, ale to było widać. Patrzyli na siebie, jak zakochane
nastolatki i nawet nie próbowali tego ukryć. Chciała ją potem o to wypytać, ale
nie taki był cel ich wizyty.
Doskonale
wiedziała, że nie popisali się wtedy w szpitalu. I ona, i Kev nawalili po
całości. Oboje zżerała zazdrość o to, co Dem i Joe dostali właściwie bez walki,
bez tego o czym, ona i jej mąż marzyli od dawna, a czego nie mogli mieć. Ona
starała się ukryć swoje uczucia, jak najlepiej i była prawie pogodzona z tym,
ale jakaś część jej samej, wciąż mówiła jej, że to niesprawiedliwe, że to ona i
Kevin powinni cieszyć się z narodzin pierwszego dziecka. Kev znosił to jeszcze
gorzej, choć powoli, im bardziej poznawali Haydena i Hailey, tym lepiej się
czuł. Nie powiedział jej, ale wiedziała, że było mu głupio i nie wiedział, jak
ma odezwać się do brata, czy powinien zadzwonić, czy nie. W końcu jednak się
przełamał i stwierdził, że muszą odwiedzić najmłodszego z Jonasów. A to, że
trafili na całą rodzinkę w komplecie stanowiło dodatkowy bonus.
-
Mówię wam, to była jakaś masakra…
Joe
kończył swoją opowieść o tym, jak Nate dał im popalić przez ostatnich kilka
dni, a potem, jak na zawołanie, Demi przyniosła go do salonu, w którym
siedzieli. Nie mogła się nadziwić, że tak urósł, od czasu, gdy widzieli go po
raz ostatni. I był jeszcze bardziej podobny do Joe’go. Nie spał, ale wpatrywał
się w jeden punkt swoimi wielkimi, brązowymi oczkami. Był ślicznym noworodkiem,
ale Ali w duchu stwierdziła, że Haydena i Hailey nie zamieniłaby na żadnego
niemowlaka.
-
Ale teraz już chyba nie jest tak źle, co? – Zapytała, podchodząc do
przyjaciółki i Nate’a. Kev zrobił to samo. Kątem oka spojrzała na Joe’go. Chyba
jeszcze nigdy nie widziała swojego szwagra tak dumnego i radosnego. No cóż,
miała rację. Wiedziała, że średni Jonas będzie kiedyś świetnym ojcem.
-
Nie, wszystko zaczyna wracać do normy…
Demi
spojrzała na Joe’go i uśmiechnęła się do niego, a on odwzajemnił się jej tym
samym. Miło się na nich patrzyło. Ale nie miała zamiaru wypytywać Dem o
szczegóły. Znała swoją przyjaciółkę na tyle długo i dobrze, by wiedzieć, że
jest bardzo skryta i gdy będzie chciała, to sama wszystko jej powie. Poza tym
nie lubiła być wścibska.
-
Właściwie to… mamy jeszcze prezent dla Nate’a.
Jej
mąż wstał z kanapy i wręczył Joe’mu niebieską, plastikową torebkę w brązowe
misie. Średni Jonas od razu wyjął zawartość ze środka, a oczom wszystkich
zebranych ukazały się granatowe body z logo nowojorskiej drużyny koszykówki –
KNICKS oraz nazwiskiem JONAS, naszytymi na plecach.
-
Super! Ale naprawdę nie musieliście.
-
Drobiazg.
Joe
był tak samo, a może nawet i bardziej podekscytowany niż Kevin, gdy zobaczyli
je na wystawie jednego ze sklepów z odzieżą sportową. Kupili jeszcze wtedy
koszulkę dla Haydena, oczywiście z nazwą jedynej i właściwej drużyny oraz
czapkę z daszkiem dla Hailey, która spodobała się dziewczynce, bo mała lubiła
wszelkie nakrycia głowy oraz ozdoby do włosów. Za każdym razem, gdy ich
odwiedzali, dziewczynka brała Ali za rękę, pokazywała, gdzie leży szczotka i
kazała siebie czesać. Ali to lubiła. Bardzo, bardzo lubiła.
-
Żartujesz? Kevin, by mi nie wybaczył, gdybyśmy nie zaopatrzyli Nathana w strój
prawdziwego kibica.
-
Młody musi wiedzieć od początku, kto jest prawdziwym mistrzem. Z resztą
zobaczysz, już niedługo zabierzemy go z Joe na mecz.
Mężczyzna
przytaknął, a one z Dem spojrzały na siebie i teatralnie przewróciły oczami.
Jeśli chodziło o sport, a szczególnie o koszykówkę, bracia Jonas zachowywali
się, jak dzieci. Ali pomyślała, że było o wiele lepiej niż ponad dwa tygodnie
temu, gdy odwiedzili ich na porodówce. Zdecydowanie poprawiła się atmosfera i
nikt nie był spięty.
-
Czy… mógłbym go wziąć na ręce?
Kevin
zwrócił się bezpośrednio do Dem, która wciąż trzymała swojego małego synka na
rękach. Nie spał, ale też nie marudził. Widać, odpoczywał spokojnie po
jedzeniu.
-
Pewnie.
Demi
ostrożnie ułożyła Nathana w ramionach wujka i pokazała mu, jak ma podtrzymać
główkę. Wiedziała, że jej mąż jest czuły i opiekuńczy, bo obserwowała to za
każdym razem, gdy spędzali czas z Haydenem i Hailey, ale i tak nie mogła się
temu nadziwić. To był jeden z tych powodów, dla których tak bardzo go kochała.
Wiedziała, że będzie wspaniałym ojcem i wujkiem. Teraz czule uśmiechał się do
Nate’a. Podeszła do niego i zajrzała przez ramię. Maluch otwierał swoje wielkie
oczy jeszcze szerzej, jakby chciał im się dokładniej przyjrzeć.
-
Joe, on jest jeszcze bardziej podobny do ciebie. – Odezwała się w końcu, nie
mogąc nadziwić się podobieństwu. Mały był prawdziwą kopią swojego taty.
-
Wiadomo, to prawdziwy Jonas.
W
jego głosie dało się wyczuć dumę. Demi jednak prychnęła tylko, ale cały czas
się uśmiechała, więc zrobiła to po prostu, by się podroczyć. Miała naprawdę
dobry humor, więc chyba wszystko szło, jak najlepiej.
-
A co u was?
Lovato
zapytała w końcu, siadając blisko Jonasa. Ten położył dłoń na jej kolanie, a
ona głowę na ramieniu mężczyzny. Chyba lepszego potwierdzenia swoich domysłów
nie mogła mieć.
Spojrzała
na Kevina, ten pokiwał jej głową i dał znać, że chyba czas im powiedzieć.
-
Hmmm… właściwie to jesteśmy w trakcie remontu… - Zaczęła, czując, jak powoli
rośnie w niej ekscytacja. Chciała się pochwalić adopcją, by jej najlepsza
przyjaciółka mogła cieszyć się razem z nią.
-
Remontujecie mieszkanie?
Dem
spytała zaskoczona. No tak, nie mogła się jej dziwić, bo przecież przechodzili
przez to niecały rok temu.
-
Nie, remontujemy nowy dom w Westchester…
Tym
razem odezwał się Kevin, odrywając na chwilę wzrok od bratanka, któremu wcale
nie chciało się spać.
-
Kupiliście dom na przedmieściach?
Joe
nie krył swojego zdumienia. Dobrze znał Kevina i wiedział, że ten nie był fanem
mieszkania z dala od centru Nowego Jorku. Jej mąż kochał to miasto ze
wszystkimi jego plusami i wadami.
-
Właściwie to dostaliśmy go w prezencie od Roba… dla naszych przyszłych dzieci,
bo tak się akurat składa, że jesteśmy w trakcie postępowania adopcyjnego.
Demi
zapiszczała i podniosła się z sofy, by im pogratulować i ich uściskać. Właśnie
takiej reakcji się spodziewała. Joe też się uśmiechał. Wszyscy, oprócz Denise
cieszyli się ich szczęściem.
-
Rodzeństwo? Macie jakieś zdjęcia? Chętnie zobaczę maluchy.
Ali
wyjęła telefon z torebki i odszukała w nim zdjęcia z ostatniego wypadu do
parku. To był kolejny, fantastyczny dzień, który spędzili razem. Ona, Kevin i
ich dzieci. Pokazała Demi i Joe’mu, jak świetnie się wtedy bawili.
-
Myślałam, że zaadoptujecie niemowlaki…
Większość
osób, którym się chwalili była zaskoczona, zdziwiona i nie dowierzała im, ale
wraz z Kevinem postanowili się tym nie przejmować. W końcu to ich zdanie było
najważniejsze, a nie opinia innych.
-
Też tak myślałam wcześniej, że jeśli adopcja, to tylko słodki maluszek, ale
potem poznaliśmy Haydena i jego siostrę… I wszystkie niemowlaki przestały się
liczyć. – To była sama prawda.
-
Przynajmniej ominą was płacze, kolki i zmienianie pieluch.
Młodzi
rodzice pogratulowali im jeszcze raz, a Dem nawet stwierdziło, że rodzeństwo
było do nich całkiem podobne. W tym samym czasie, Nate zaczął mocno płakać i
protestować, więc Joe wziął go na ręce i zaczął uspokajać, ale płacz rósł z
minuty na minutę. Al spojrzała na Keva. Nie mogli zajmować już więcej czasu
Demi, Joe’mu i Nathanowi. Zwłaszcza, że ich samych czekał jeszcze wybór kolorów
ścian do sypialni dzieci. Ich dzieci. Ich własnych dzieci.
*
Doktor
Benjamin Tremblay wysiadł na trzynastym piętrze wieżowca, w którym mieściła się
siedziba RB Company – firma architektoniczna, o której wiedział tylko tyle, że
zatrudniała naprawdę śliczne i elokwentne architektki, a mały synek jej
wiceprezesa niedawno został wypisany z jego oddziału.
Prawdę
powiedziawszy spodziewał się czegoś skromniejszego, skoro dotychczas nigdy nie
słyszał o niej nawet słowa, ale stając przed nowoczesnym wieżowcem w samym
sercu Manhattanu zrozumiał, w jak dużym był błędzie. Pracownik ochrony na
parterze pokierował go na odpowiednie piętro. Jadąc przeszkloną windą
kilkanaście pięter w górę miał okazję podziwiać piękny widok na Nowy Jork
oblany majowym słońcem. Ta asfaltowa dżungla zdecydowanie zyskiwała wiele
wiosną i latem. Chociaż przy temperaturach rzędu czterdziestu stopni, gorąco
bijące od nagrzanego asfaltu, kiedy próbowało się złapać taksówkę po męczącym
dwunastogodzinnym dyżurze zdarzało się trudne do zniesienia. Na całe szczęście,
tegoroczna fala upałów postanowiła poczekać przynajmniej do czerwca, dzięki
czemu było całkiem znośnie. Mimo wszystko nie mógł doczekać się następnego
tygodnia i wyczekiwanego urlopu. Miał zamiar odciąć się od cywilizacji, w swoim
domku letniskowym nad jeziorem, z wędką, chłodnym piwem i niewielką łódką,
którą zeszłej jesieni wreszcie doprowadził do stanu używalności. Ale zanim, miał jeszcze coś do załatwienia.
Zwykle, kiedy poznawał interesującą kobietę pokroju Courtney, na pewno nie
kończył na dwóch średnio udanych randkach. Tymczasem z powodu choroby kolegi,
dwa ostatnie tygodnie dosłownie nie wychodził ze szpitala. A kiedy już wracał
do domu nie miał nawet siły zmusić się do napisania głupiego esemesa, nie
mówiąc już o umawianiu się z kimkolwiek. Ale skoro wreszcie skończył się ten
jego szpitalny maraton, postanowił nadrobić zaległości. Chciał poprosić pannę
Stone o jeszcze jedną szansę. Wspólny lunch zdawał się rozsądnym pomysłem na
świeży start, tak, więc sprawdził w internecie adres RB Company, lekarski kitel
zastąpił błękitną koszulą, z rozpiętymi trzema guzikami przy kołnierzu, a po
drodze wstąpił jeszcze do kwiaciarni. Tak, to było banalne, ale był najlepszy,
jeśli chodziło o romantyzm. Wybrał tuzin białych róż, bo która kobieta ich nie
lubi? Nie odzywał się do niej prawie od tygodnia, więc miał, za co przepraszać.
Taka niespodziewana wizyta była trochę ryzykowna, liczył jednak, że ją
zastanie.
-
Dzień dobry, był pan umówiony?
Z
zamyślenia wyrwała go blond włosa recepcjonistka, przyglądając mu się z wielkim
zaciekawieniem. Mimo że całkiem ładna, głęboki dekolt i przeraźliwie długie,
zapewne sztuczne paznokcie momentalnie dyskwalifikowały ją w jego oczach.
-
Właściwie to nie…
-
W takim razie nie mogę panu pomóc. Szef właśnie pojechał na spotkanie z
klientem, a jego zastępca jest chwilowo na urlopie. Jeśli pan chce, mogę umówić
pana na jakiś inny dzień.
Wystukała coś na klawiaturze komputera i
ponownie spojrzała na niego wyczekująco. Nienawidził, kiedy ktoś przerywał mu
wpół zdania.
-
Właściwie to szukam Courtney Stone, pracuje u was, prawda?
-
Tak, jest nawet w biurze, więc mogę ją poprosić…
-
Nie, nie.... – Powiedział szybko i może odrobinę zbyt głośno, bo wypacykowana
sekretarka z plakietką informującą, że ma na imię Ashley, ponownie spojrzała na
niego, jak na kosmitę. – Wolałbym sam ją
odwiedzić i zrobić jej małą niespodziankę. Mógłbym się dowiedzieć, gdzie ją
znajdę?
-
Oczywiście. Pokój 66, na końcu korytarza, ostatnie drzwi na lewo.
-
Dziękuję bardzo. – Odpowiedział uprzejmie i od razu skierował się we wskazanym
kierunku.
-
A i proszę pana…
-
Tak? – Odwróciwszy się, przez moment wydawało mu się, że dostrzegł na twarzy
kobiety coś w rodzaju wahania. Ale dość szybko to zignorował. Zbyt często
rozprawiał nad drugim dnem spraw, które nigdy go nie miały.
-
Zanim pan wejdzie, lepiej zapukać.
Kiwnął
tylko głową i bez słowa ruszył wyłożonym jasnym piaskowcem korytarzem. To nie
była dziwna prośba, skoro zapewne wszyscy pracowali tutaj naprawdę ciężko,
jeśli mogli pozwolić sobie na taki wystrój wcale niemałego biura. Uśmiechnął
się pod nosem. Miał tylko nadzieję, że uda mu się wyrwać Court, chociaż na
kawę. Z tym zamiarem zawędrował aż do wskazanego mu przez recepcjonistkę
miejsca. Miał zapukać, ale zorientował się, że drzwi były uchylone. I wtedy
zobaczył Courtney. Nie była sama. Zatrzymał się wpół kroku. Nienawidził
podglądać, ani podsłuchiwać, ale coś podpowiadało mu, że przyszedł zdecydowanie
w nieodpowiednim momencie.
-
To już nigdy więcej się nie powtórzy.
Kątem
oka dostrzegł, że poprawiała spódnicę. Zdziwiło go bardzo, że brzmiała tak, jakby
właśnie przebiegła maraton. Dyszała i próbowała złapać oddech. To było naprawdę
zaskakujące.
-
Powiedz coś innego, bo za każdym razem obiecujesz sobie to samo.
Usłyszał
drugi głos. Męski, a potem brzęk zapinanego paska od spodni. Coś w głowie podpowiadało
mu, że Court wcale nie rozpaczała, że się do niej nie odzywał i znalazła sobie
przyjemną rozrywkę w pracy.
-
Nie rozumiem, co znów mnie podkusiło…
Kobieta
znów się odezwała, ale brzmiała już spokojniej. Przeszła kilka kroków w bok,
więc mógł lepiej się jej przyjrzeć. Widział, jak zakłada ręce na piersi i
patrzy na kogoś, unosząc buntowniczo głowę do góry.
-
Hmmm… pomyślmy, jestem przystojny, inteligentny, zabawny… a no i całuje lepiej
niż Nick, Jake i doktorek w jednym.
„Doktorek”,
to określenie na pewno było o nim. Nie lubił, gdy ktoś go tak nazywał, a w
ustach tego typa brzmiało to naprawdę obraźliwie. Miała rację jego babcia,
mówiąc, że kto podsłuchuje, ten zawsze usłyszy coś o sobie.
-
Nie pochlebiaj sobie, nie jesteś aż tak dobry.
Courtney
prychnęła, a on miał już potwierdzenie wszystkiego, co się tutaj właśnie działo
i to prawie na jego oczach.
-
To dziwne, bo jeszcze 5 minut temu mówiłaś coś zupełnie innego. Powinienem
chyba zacząć cię nagrywać w trakcie, bo inaczej próbujesz zaprzeczać.
Mógł
zobaczyć wreszcie towarzysza panny Stone, bo mężczyzna przysiadł na biurku i
patrzył na nią tak, jakby nie wierzył w żadne jej słowo. No cóż, pewnie miał
rację.
-
Nie przeginaj, Matt! Następnego razu nie będzie, słyszysz?
Ona
szybko zaprzeczyła, ale każdy kto by ją usłyszał, stwierdziłby, że kłamie.
Poczuł żal i złość. Nie na nią, bo przecież oprócz dwóch randek nie męczyło ich
nic więcej, ale gdyby jednak odezwał się do niej wcześniej, gdyby olał
zmęczenie, to być może, to on by był na miejscu tamtego faceta.
-
Robisz się nudna z tymi swoimi groźbami.
Mężczyzna
ziewnął i roześmiał się głośno, lustrując Courtney od góry do dołu. Podniósł
się z biurka i podszedł do niej blisko. Ona zrobiła krok w tył, ale niewielki,
jakby wcale nie chciała się od niego odsunąć, tylko tak udawała.
-
To nie jest groźba, tylko fakt.
-
Faktem jest, że nie możesz mi się oprzeć.
Złapał
ją w pasie, a ona się trochę opierała i próbowała wydostać z jego objęć, ale
robiła to nieudolnie. Nie chciał na to patrzeć, jednak nie potrafił odejść.
-
Pff, pewnie, że mogę, kiedy tylko będę chciała…
-
Teraz też?
-
Też.
-
A teraz?
-
Tak samo.
-
Matt, przestań… Matt, słyszysz? Matt…
Podniósł
ją do góry i posadził dokładnie w tym samym miejscu, w którym siedział
wcześniej. Courtney krzyczała, żeby ją zostawił, ale po chwili jej krzyk
zmienił się w głośne westchnienie. Zobaczył zdecydowanie za wiele, nie chciał
widzieć więcej, więc się wycofał. Pospiesznie udał się w kierunku recepcji,
dalej trzymając w dłoni bukiet kwiatów. Na początku chciał go wyrzucić, ale się
powstrzymał. Zamiast tego wręczył je sekretarce, która go tu przywitała.
-
Proszę, to dla pani.
Kobieta
była tak zaskoczona, że nawet nie podziękowała, wzruszyła jedynie ramionami.
-
Mówiłam, że lepiej najpierw zapukać.
*
Czując
delikatny wiatr we włosach i promienie pięknego majowego słońca, zastanawiał
się, kiedy ostatnio było mu tak dobrze. Nie musiał martwić się, czy z powodu
korków uda mu się dotrzeć na czas na ważne spotkanie z kontrahentem,
dopilnować, by architekci wyrobili się z przygotowaniem ostatecznych wersji
projektów do przetargu ani spędzać tego pięknego popołudnia w dusznym biurze.
Był teraz dokładnie w tym miejscu, w którym chciał być. Chociaż nadal nie mógł
uwierzyć, czy aby na pewno jest to rzeczywistość. Na wszelki wypadek spojrzał w
bok, znad okularów przeciwsłonecznych i tylko się uśmiechnął.
Demi
szła tuż obok niego, dumnie pchając wózek i nawet na moment nie odrywała wzroku
od pasażera wygodnego czterokołowca z chromowanym stelażem, dużymi pompowanymi
kołami oraz granatowo-białą gondolą. Musiał przyznać, że Matt z Courtney
odwalili kawał dobrej roboty przy wyborze wózka, który okazał się bardzo
zwrotny i lekki, dzięki czemu nawet jeszcze słaba Demi mogła radzić sobie z
wysokimi krawężnikami. Z resztą nie tylko on był zadowolony. Nathan, jak
przystało na prawdziwego faceta, również zaakceptował swoją nową brykę. Trochę
obawiali się, jak synek zniesie pierwszy spacer, ale najwyraźniej
niepotrzebnie. Najedzony, z suchą pieluszką i smokiem w buzi, który nadal
zakrywał ponad połowę jego małej twarzyczki, usnął jeszcze podczas podróży
windą. Od tej pory minęła już ponad godzina. Spacerowali po niewielkim
osiedlowym parku, pośród krzyków i pisków dzieciaków, wyładowujących swoje
wręcz kosmiczne pokłady energii na ganianiu się pomiędzy drzewami. Raz po raz
ten chaotyczny zgiełk, tworzony przez rozgadanych małolatów przerywało
szczekanie psów, których właściciele puszczali bez smyczy, sami wędrując sto
metrów za swoimi czworonożnymi pupilami. Jak widać, nie tylko oni postanowili
cieszyć się ładną pogodą, chociaż jak dotąd nie spotkali żadnej innej pary z
wózkiem. W tym jednak wypadku kompletnie się nie dziwił. Prócz wszystkich tych
hałasów, niekoniecznie sprzyjających śpiącym noworodkom, dochodziły jeszcze
dość wąskie alejki, jakby ktoś podczas projektowania tego miejsca kompletnie
nie pomyślał o młodych rodzicach. Niegdyś nawet nie zwróciłby na to uwagi,
jednak teraz patrzył już na to z innej perspektywy. Był ojcem. Najszczęśliwszym
na świecie, dumnym ze swojego pierworodnego i zadurzonym w nim do szaleństwa.
Powoli już przyzwyczajał się do tej myśli. Tak jak do tego, że Dem wreszcie
przestała traktować go, jak wroga publicznego. Ta ich rozmowa zdziałała cuda.
Oczyściła tę atmosferę, która oboje powoli doprowadzała do szaleństwa. Cieszył
się z tego ogromnie. Czuł, jakby ogromny ciężar spadł mu z serca i wreszcie
mógł cieszyć się z bycia tatą. Byli rodziną, a nie, jak to działało dotychczas,
dwojgiem pokłóconych rodziców kierujących się jedynie dobrem swojego dziecka.
Miło było móc spacerować z nią spokojnie, przyglądać się, jak pięknie wygląda w
luźnej zielonej sukience w kwiaty, podziwiać, jak cudownie wyglądała, kiedy
uśmiechała się tak promiennie, wpatrzona w Nate’a i trzymając ją za rękę. Tak
po prostu. Ten mały gest znaczył dla niego bardzo wiele. Szczególnie, że
jeszcze kilka dni temu nie chciała nawet spojrzeć mu w oczy. Mimo że nie
doczekał się z jej strony żadnego wyznania, to nie potrzebował go do szczęścia.
Dał jej czas. Z resztą, wiedział to aż za dobrze. Po raz kolejny spojrzał na
synka. Aż dziwił się, że Nate pomimo wszystkich tych przeciwności dalej spał,
jak zabity. Ubrany jedynie w miniaturowe body w barwach klubowych NY Knicks z
nazwiskiem JONAS na plecach – prezentem od wujka Kevina, który w ten sposób
postanowił wprowadzić swojego pierwszego bratanka do rodziny i przykryty
flanelową pieluszką, na wszelki wypadek, żeby go nie owiało.
-
Wiesz, przechodziłam tędy codziennie, ale nigdy nie zwróciłam uwagi, że tu się
nie da spacerować z wózkiem…
Demi
odezwała się do niego po chwili, poprawiając smoczek Nathanowi, który jego
stratę przyjął z niezadowoleniem i ustami wykrzywionymi w podkówkę. Mimo snu
wolała jak najszybciej rozprawić się z problemem. Synek miał bardzo płytki sen,
a poza tym wolała uniknąć kolejnej awantury małego marudy przynajmniej podczas
spaceru. W tym momencie zdecydowanie żałowała, że Nate charakteru nie
odziedziczył po zdecydowanie bardziej ugodowym ojcu, tylko właśnie po niej.
-
Szczęście, że się nie wywaliłaś na szpilkach…– wypalił, choć temat jej butów
był tematem tabu. Zawsze rzucała kąśliwą uwagą, albo pełnym mordu spojrzeniem,
gdy tylko próbował skrytykować zdecydowanie zbyt wysokie obcasy, przez które
często zostawała dwa kroki w tyle. Przez cały ten czas, odkąd się znali, nie
widział jej w innym obuwiu i podziwiał za paradowanie na dwunastocentymetrowych
obcasach. Nawet nie chciał sobie wyobrażać, jak taki kilkugodzinny maraton w
nich musiał być bolesny. Ale wiedźma nigdy nie narzekała, mimo nadprogramowych
kilogramów do noszenia w trzecim trymestrze, pozostając przy swoich szatańskich
obcasach. Musiał jednak przyznać, że wyglądała wtedy naprawdę seksownie. Jakie
więc było jego zdziwienie, kiedy zaraz przed wyjściem zrezygnowała z tej
przyjemności torturowania go i założyła sandałki na niewysokiej koturnie.
-
Wiesz, tak się składa, że nawet w ciąży chodziłam w nich lepiej, niż ta twoja
Melisa, wykrzywiająca wiecznie nogi.
Jej
spojrzenie mówiło wszystko. Była zazdrosna i chciała się z nim podrażnić, a to
oznaczało tylko tyle, że powoli wracał jej dobry nastrój. Cieszyło go to
niezmiernie. Chociaż, gdyby ktoś jeszcze rok temu powiedział mu, że stęskni się
za jej wszechobecną jędzowatością, uznałby, że postradał zmysły, ale takie były
fakty. To był naprawdę dobry dzień. Najlepszy od bardzo dawna.
-
Nie mogę zaprzeczyć.
-
Spróbowałbyś.
Przystanęli
na środku rozwidlających się alejek. O ile to było dobre nazewnictwo. Dem
mieszkała w całkiem niezłej dzielnicy, na pierwszy rzut oka zadbanej i całkiem
zachęcającej potencjalnych nowych mieszkańców, ale niewielki osiedlowy park
pozostawiał wiele do życzenia. Zwłaszcza ta ruchoma, nierówna kostka
chodnikowa, po której nie dało się chodzić, ani też prowadzić wózka bez
narażania śpiącego dziecka na jazdę po wybojach. Nie wyobrażał sobie, jak
kiedykolwiek miałby pozwolić uczyć się tu jazdy na rowerze lub rolkach
Nathanowi.
Niedane
mu się było jednak nad tym dłużej zastanawiać, bo Dem przysunęła się do niego
bliżej i złożyła na jego ustach czuły pocałunek. Cholera, jak dobrze, że wszystko
wróciło wreszcie do normy. Tak długo tęsknił za momentem, w którym będzie mógł
znowu ją pocałować, bez obawy, że za chwilę dostanie w twarz. Tymczasem,
delektując się tym cudownym uczuciem, objął ją mocno i pogłębił pieszczotę.
Kiedyś, jeden z kumpli powiedział mu, że dziecko oddaliło jego i jego żonę, od
siebie. On tak nie uważał. Czuł, że nigdy nie byli bliżej, paradoksalnie, bo
przecież jeszcze niedawno traktowała go, jak wroga publicznego numer jeden, ale
wspólne zmaganie się z ciężkimi początkami rodzicielstwa zjednoczyło ich.
Jeszcze nie był pewien, jak to wszystko miało potoczyć się na dłuższą metę, ale
jedno wiedział na pewno – i wiedźmę, i ich synka kochał do szaleństwa. Dlatego
też postanowił wreszcie poruszyć kolejny, ważny temat, który od jakiegoś czasu
już leżał mu na wątrobie.
-
Coś się stało, Joe?
Zapytała,
gdy odkleili się od siebie, a on zapewne zrobił swoją posępną minę, którą robił
według niej, za każdym razem, gdy o czymś usilnie myślał. Rozważał wszelkie za
i przeciw, ale nie zamierzał już z niczym zwlekać. Ostatnio sama wiedźma
nauczyła go, że odkładanie na później powodowało same problemy.
-
To nie jest najładniejsza okolica… – Odpowiedział po chwili, zastanawiając się,
jak zacząć temat, by jej nie spłoszyć.
-
Ale przynajmniej wszędzie jest blisko. – Wzruszyła ramionami. Skręcili w lewo,
gdzie było więcej cienia i mniej hałasu. To fakt, Dem miała bliżej od niego do
pracy, do szpitala, w którym rodziła, do Ali i Keva. Niestety nie przekładało
się to na jej punktualność. Zawsze irytowała go swoim spóźnialstwem. Wpadała do
biura z godzinnym opóźnieniem i nawet nie próbowała udawać skruchy. Czasami
nawet myślał, że robiła to specjalnie.
-
No tak, ale zauważyłaś, że tu nigdzie nie ma rodziców z małymi dziećmi? –
Mieszkało tu sporo singli, albo ludzi, pracujących w korporacjach, którym
wszystko jedno było, czy chodnik w pobliskim parku jest szeroki lub wąski i
nadaje się do prowadzenia wózka.
-
Hmmm… może, dlatego że, gdy kupowałam mieszkanie chciałam być, jak najdalej od
płaczących potworków.
Przewróciła
oczami, ale uśmiechała się szeroko, patrząc na śpiącego Nathana, czyli jedyną
wersję ich syna, która nie przypominała rogatego, wiecznie rozdartego potworka.
Zmieniła się. On z resztą też nie był już tym samym beztroskim biznesmenem sprzed
kilku miesięcy. Mimo wielu zapewnień wiedźmy, że po porodzie wszystko zostanie
takie same, niewiele miało to wspólnego z rzeczywistością. Dziecko zmieniało
wszystko. A oni dopiero powoli zaczynali zdawać sobie z tego sprawę.
-
I te mieszkania są strasznie małe tutaj…
-
Joe, czy możesz mi powiedzieć, o co tak naprawdę ci chodzi?
Ponownie
przystanęli, a ona spojrzała na niego wyczekująco. Znała go wystarczająco
długo, by wiedzieć, kiedy coś kręcił. Okropnie ją to irytowało.
-
Chcę żebyście zamieszkali ze mną w moim mieszkaniu.
Zrobiła
dziwną minę, jakby wcale nie podobał jej się ten pomysł. Właśnie tego się
spodziewał. Chciała coś powiedzieć, ale ją wyprzedził.
-
Rozumiem, że Nate ma tu swój śliczny pokój, ty kochasz swoje mieszkanie, masz
wszędzie, blisko, ale u mnie będzie nam wygodniej. Poza tym to ja jestem głową
rodziny i powinienem zapewnić wam dach nad głową. – Miał świadomość, było
mnóstwo możliwości, by to zrobić. Mógł kupić jej mieszkanie, większe, w lepszej
okolicy, ale chciał ją mieć przy sobie. Wystarczająco długo żył na wygnaniu i
zbyt wiele przespał nocy na niewygodnej kanapie w jej salonie.
-
Od kiedy to Joseph Jonas stał się takim samcem alfa?
Próbowała
być ironiczna, ale on wiedział, że się bała. No cóż, ryzykowała o wiele więcej
niż on. Musiała zmierzyć się z myślą przeniesienia całego swojego dobytku do
kompletnie obcego mieszkania. Chyba nie kojarzyło jej się ono zbyt dobrze. W
końcu, jej pierwszy i ostatni raz, gdy go odwiedziła, skończył się wielką
kłótnią, bo musiał wybrać sobie idealny moment na zwierzenia.
-
Od kiedy ma rodzinę. – Odpowiedział poważnie, patrząc jej w oczy. Chyba
dostrzegł w nich coś na kształt wahania. – Demi, proszę, zgódź się. – Czuł się
tak, jak wtedy, gdy raz po raz zapraszał ją do siebie. Wtedy było tak samo.
Teraz życzyłby sobie jednak innego zakończenia.
-
Nie wiem, Joe. Przeprowadzka z noworodkiem to nie jest moje największe
marzenie…
Z
tym argumentem nie mógł się nie zgodzić, ale z drugiej strony, mógłby wszystko
zorganizować jeszcze tego samego dnia. Jeden telefon i nie musieliby się
martwić niczym innym, jak tylko bezpiecznym dotransportowaniem małego do jego,
ich wspólnego apartamentu. Przygotowany pokoik Nate’a cały czas czekał na swoją
premierę. Poza tym do szczęścia nie potrzebowali nic więcej. Najważniejszy
przecież był ich syn, cały zdrowy i szczęśliwy. No i to, że wreszcie mogli być
razem bez żadnych nieporozumień.
-
I czy nie uważasz, że to trochę za szybko?
Zapytała
go, przerywając rozmyślania nad tym, czy aby niczego nie będzie im brakować w jego
apartamencie. Nigdy wcześniej nie pomyślałby, że jest taka rozważna. Na
początku ich znajomości uważał ją nawet za lekkomyślną panienkę, dumnie kręcącą
tyłkiem. To się jednak zmieniło, ale i tak był zdziwiony, że wiedźma żadnej
decyzji nie podejmuje ot tak.
-
Na co za szybko, Dem? Jesteśmy rodziną, a ja chcę, żebyście mieszkali w
ładniejszej i spokojniejszej okolicy. – Marzył o tym od długiego czasu. Co
prawda nie wspomniał jej o sypialni synka, czekającej na niego. Chciał im
zrobić niespodziankę.
-
Wiem, ale nie obraź się… twoje mieszkanie przypomina raczej jaskinię samotnego
mężczyzny niż miejsce, w którym może żyć para z małym dzieckiem.
Uśmiechnął
się tajemniczo, ale nic nie odpowiedział. Miał już w głowie pewien plan.
-
W takim razie jedźmy tam teraz i sama się przekonasz, czy jest aż tak źle…
-
Chyba żartujesz.
-
Nie, jestem, jak najbardziej poważny. Wrócimy do ciebie, zapakujemy Nate’a w
fotelik i możemy jechać.
Rozpływam sięęęęęęęęęęęęęęęęęęęęęęę, omg. Nate. Joe. Demi. Życie.
OdpowiedzUsuńI Ali i Kevin, w końcu szczęśliwi. Jedyne co to irytuje mnie Court i Denise, no ale haha. Majówkę uważam za godnie rozpoczętą :')
Gsnxjsnxksh idealny rozdział na majóweczkę. Mam nadzieje że Demi się zgodzi i przeprowadzi się do Jonasa. Ciesze sie ze Ali i Kevin zdecydowali sie na adopcje bo w koncu sa szczesliwi. Czekam na next! ;D
OdpowiedzUsuńRozdział cudowny, ale to jak każdy wasz :D Mam nadzieje ze Dem zgodzi sie na przeprowadzkę i cieszę się, że jest miedzy nimi dobrze. Także, że u Ali i Keva wszystko ok :D Powodzenia na maturze :P
OdpowiedzUsuńJak mogłaś skończyć w takim momencie?!
OdpowiedzUsuńChce wiedzieć czy Demi zgodzi się na przeprowadzkę i w ogóle.....
no i u Ali i Kevina w końcu się układa....
nie mogę doczekać się next!
Mam nadzieję, że Demi przeprowadzi się do Joe. Czekam na to od dawna. I niech Kevin i Ali zaadoptują już dzieciaki. I może niech Denise trochę dramy wprowadzi, bo zaczyna się układać zbyt sielankowo :).
OdpowiedzUsuń